12. HINDUIZM
1. A więc Indie. Kraj hinduistów. Jest ich tu 83 procent, mahometan – 11, chrześcijan – 2,6 (katolików 1,7 tzn. około 13 milionów), buddystów – 0,7.
Hinduizm jest specyficzną religią. Jego nauka skrystalizowała się na przestrzeni IV – II wieku przed Chrystusem. W pierwszym odbiorze jest to religia politeistyczna, a więc religia, w której występuje wielu bogów. Ale przy bliższym kontakcie okazuje się, że ci bogowie są tylko aspektami jednego Boga. W pierwszym odbiorze wydaje się to być religia bogów czy Boga osobowego. Ale przy głębszym spojrzeniu okazuje się, że to Bóg panteistyczny, który jest zawarty w całym istniejącym świecie – który zawiera w sobie cały istniejący świat. Niektórzy mówią o trzech głównych formach bóstwa jedynego: 1. Brahma – ten, który stwarza. 2. – Visznu – ten, który podtrzymuje istnienie. 3. – Sziwa – ten, który niszczy. Dla hinduizmu świat materialny jest źródłem cierpienia, więzieniem duszy. Zbawienie polega na uwolnieniu się z tego spętania i ostatecznym zjednoczeniu się ze swoim pierwotnym źródłem: ze wszystko ogarniającym Bogiem.
To tyle z teologii hinduizmu. Ale o wiele ważniejsze jest spotkanie się z nim na co dzień. A hinduizm głosi, że Bóg jest w nas samych, jak i w świecie nas otaczającym. I to nie teoretycznie, ale całkiem praktycznie. Niestety wybiórczo: Indie to świat, gdzie krowy – symbol życia, symbol Boga obecnego w świecie – chodzą po ulicach swobodnie. Gdy się jedna zbliżyła niebezpiecznie do mnie, usłyszałem ostrzeżenie mojego przewodnika, żebym się nie odważył energicznie zareagować czy odepchnąć jej. Potem objaśnił mi, że ulica na pozór nie zwraca uwagi na białych, a naprawdę bacznie ich obserwuje, jest im niechętna i bardzo szybko biały może być oskarżony, że uderzył świętą krowę, a to już tylko krok do linczu, przed którym nikt mnie nie obroni, a już na pewno nie policja.
W Bombaju od przełożonego tamtejszego klasztoru otrzymaliśmy jako oprowadzaczy dwóch młodych ludzi – jeszcze nawet nie katechumenów. W czasie obiadowym wstąpiliśmy na posiłek do restauracji. Przewodnicy chcieli poczekać na nas na ulicy, ale nie zgodziliśmy się na to. Weszli, przymuszeni, do wnętrza i zajęli miejsca: usiedli na brzeżkach stołków. Kelner podał karty tylko dwie: nam, dwu Europejczykom, ich nie zauważał, a gdy zauważał, to najchętniej zmiótłby ich wzrokiem z tych krzeseł i wyrzucił z restauracji, jeżeli nawet nie zabił, za to, że się odważyli wejść do jej wnętrza.
Ktoś mnie potem w kraju pytał, jak Hindusi umieją rozpoznawać, kto należy do jakiej kasty, przecież nikt nie ma charakterystycznych znaczków? A może namalowane na czołach kropeczki? Nie, na pewno nasi przewodnicy nie mieli niczego narysowanego czy namalowanego. Ale oni wiedzieli, do jakiej kasty należą i „wiedział” również kelner, choć ich na pewno zobaczył po raz pierwszy w życiu. Ta pogarda, którą im okazywał, nie pozostawiała żadnych wątpliwości na ten temat.
Ale krowy nie wolno dotknąć. A równocześnie prawie połowa ludzi żyje w sytuacji permanentnego głodowania, z czego 25 milionów je najwyżej raz dziennie albo raz na dwa dni, czyli przymiera głodem. Na ulicach leżą ludzie, którzy dosłownie konają z głodu. I nikt na to nie zwraca uwagi. Na tychże ulicach co rusz są stragany czy też rozłożone płachty, gdzie sprzedają paszę dla świętych krów, choć przecież głodne one nie są. W każdej chwili mogą podejść do każdego jarzynowego kramu i zjeść, co zechcą.
2. W Kalkucie powędrowałem naturalnie do Matki Teresy, która jest jakby krzykiem protestu przeciwko takiemu stanowi rzeczy. Trochę było kłopotu, żeby wyjaśnić taksówkarzowi, dokąd powinien mnie zawieźć. Wbrew moim oczekiwaniom „Matka Teresa” nic mu nie mówiło. Ani „Umieralnia”, dokładnie mówiąc NIRMAL HRIDAY ASHRAM – Dom Czystego Serca. Zresztą Umieralnia jest gdzie indziej. Dom, gdzie mieści się klasztor, nieco cofnięty od ulicy, za białym murem, niczym nie różni się od innych, chyba tym, że nie odrapany, ale porządnie wymalowany.
Czekałem chwilę, bo przyszła do Matki kolejna grupka hinduistów, tym razem pielgrzymów z prowincji, którzy prosili, aby ich pobłogosławiła. Równocześnie patrzyłem na rzekę młodych Hindusek w habitach Matki Teresy, bo jak się okazało – czego się można było spodziewać – jest tu również nowicjat. Uśmiechnięte, rozradowane i rozgadane przepływały na swoje zajęcia. Wreszcie ona.
Siedzę naprzeciw niej w małej izbie tuż przy podworcu, który jest miejscem węzłowym tego domu, tym bardziej, że pokoik przeszklony z dwóch stron stanowi jakby swoistą portiernię. I patrzę na jej stopy bose na betonie – podłodze tego pokoju. Stopy zniekształcone reumatyzmem. I zamiast pytać o ważne sprawy, radzę jej, by albo włożyła coś na nogi, albo żeby chodniczek tu położyła. Matka mówi, że przyzwyczajona, i opowiada o klasztorze w Warszawie.
Do Umieralni idzie ze mną siostra Andrea, która w Kalkucie od samego początku jest mi aniołem opiekuńczym. Na ile się zdążyłem zorientować, pełni tutaj funkcję zastępczyni Matki Teresy. Najpierw – ale to już znacznie później – okazało się, że mówi po niemiecku, a potem, że to Polka z Dolnego Śląska.
Umieralnia położona jest w „złej” dzielnicy. Sam domek – dawna jakaś rezydencja. Tutaj zwożą umierających rozmaici ludzie i instytucje. Wbrew nazwie, to nie umieralnia, ale rodzaj szpitala, gdzie ratuje się do końca ludzi przed śmiercią. Przeszło przez nią jakieś 50 tysięcy ludzi, połowa z nich zmarła. Tuż obok zaczyna skuczeć jak mały piesek jakaś staruszka, wyschnięta na kość. Podchodzi siostra, bierze ją jedną ręką za dłoń, a drugą głaska po głowie. W ogromnej hali, założonej w paru rzędach leżącymi chorymi, sterczą stojaki z kroplówkami, uwijają się siostry zmieniające opatrunki, karmiące z misek tych, którzy sami sobie nie radzą. Są i europejscy wolontariusze, chyba Irlandczyk – olbrzym, chyba Hiszpanka i jeszcze paru innych. Siostra podprowadza mnie do drzwi w ścianie, podobnych do drzwi pieca chlebowego. Otwiera pomieszczenie chłodnicze, gdzie leżą ciała tych, którzy dzisiaj zmarli.
Z kolei siostra Andrea prowadzi mnie do świątyni Kali – patronki Kalkuty – Kal – kutta: miasto bogini Kali. To bardzo zła bogini. Na straganach pokazuje mi siostra jej obrazki: potężna kobieta z ogromnym naszyjnikiem z nanizanych na sznur głów mężczyzn.
– To jej mężowie, których własnoręcznie zamordowała.
– A na czym, czy na kim ona stoi? – dziwię się.
– To ciało jej ostatniego męża. Kiedyś na plaży… Nie wiedziała, że to jej mąż. Ludzie boją się jej i tym bardziej przychodzą, by złożyć jej ofiarę.
Tłumek przy wejściu. Zdejmuję buty. Pierwsze pomieszczenie ozdobne, z marmurową posadzką, dla modlących się. Siedzą na podłodze. Prawie przed każdym tacka z płonącym kagankiem i miniaturowymi darami, które za chwilę złożą.
Idziemy dalej korytarzem. Tu już ciasno. Naraz korytarz urywa się, przecina go szeroka rynna na głębokości półtora metra, którą prze tłum. Naprzeciw nas w ścianie wycięty prostokąt. W nim siedzi kapłan i idącym rozdziela łyżką biały płyn do nadstawianych dłoni. Ci, którzy otrzymali, piją z dłoni albo smarują sobie nim głowy, albo jedno i drugie. Ze strony idącego tłumu wciąż padają kwiaty do otworu w ścianie. Kapłan nas spostrzega, odwraca się do tyłu. Rozgarnia ludzi, którzy się za nim kłębią i wtedy w panującej tam ciemności błyska czerwone światło.
– To płomień, który się pali przed wizerunkiem bogini. On chce, by nas ujrzała – informuje siostra Andrea.
Na pożegnanie otrzymujemy od kapłana rzucone w nas miniaturowe bocheneczki chleba z ryżu.
– Uświęcone, bo leżały przy obrazie bogini – mówi siostra.
Wychodzimy inną drogą. Nagle znajduję się na balkonie. Pode mną placyk z niskim murkiem całym we krwi. Dostrzegam małe gilotynki przymocowane do murku, obok czekającą na swoją kolej czarną kozę przybraną w czerwone girlandy.
– Już wracajmy – proszę.
Trasę przez Indie miałem w dużej mierze zakonną: od klasztoru do klasztoru. Ale byłem wciąż pod wrażeniem dzieła prowadzonego przez Matkę Teresę i jej zgromadzenie. Obraz ten uzupełniały postacie indywidualnych bohaterów chrześcijan, czy nawet grup ludzi, którzy osiedlili się w slumsach, aby pomagać tamtym biedakom. Również należał do nich ksiądz Marian Żelazek SVD, Polak, który żyje w Puri od lat wśród trędowatych, uwielbiany przez nich, służący im we wszelkich możliwych potrzebach. Spotkałem go przypadkiem w Kalkucie. Pogodny, uroczy człowiek. Nic w nim ze świętego, chociaż go tu za takiego mają, wymieniając go na jednym oddechu z Matką Teresą.
3. Dopiero w Goa – zupełnie zresztą przypadkowo – połapałem się, że istnieją inne obszary działalności Kościoła katolickiego, które nie są tak rzucające się w oczy jak tamte, a może ważniejsze.
Jeszcze jednego nie zdążyłem powiedzieć. Że Goa to do niedawna (do 1961 r.) kolonia portugalska. W polach – tak jak w Portugalii – stoją na murowanych, pomalowanych na biało cokołach żelazne czarne krzyże. Raz po raz wyłaniają się spośród drzew kościółki o dwóch wieżach, że aż sam się przyłapywałem na złudzeniu, że jestem gdzieś niedaleko Lizbony. I gdy nieopatrznie spytałem któregoś z hinduskich księży, czy na tutejszym terenie są księża lub bracia portugalscy, usłyszałem z akcentem dezaprobaty: „Ani jednego. Tylko my, Hindusi”. Robię to zastrzeżenie świadomie, żeby na podstawie kreślonych tutaj obrazków nie wytworzyło się przekonanie, że ja się ciągle poruszałem wśród misjonarzy: a więc Europejczyków, którzy zawodowo zajmują się nawracaniem. Nie! Chrześcijanie to ludzie tutejsi. Chrześcijaństwo przyniósł tu św. Tomasz apostoł, a potem Portugalczycy. Ale to osobne opowiadanie.
Może jeszcze jedno należy dopisać. Dla niektórych ludzi Zachodu Indie to wymarzony kraj, przede wszystkim w Goa – bo klimat najłagodniejszy, bo nie ma tam większych miast, rzadziej zaludniony. A poza tym ta wolność czy swoboda w zachowaniach się, tolerowana przez hinduizm, urobiła tej prowincji miano ziemi obiecanej dla tych, którzy się nie mogą pomieścić w swoim kraju czy w swoim środowisku. Zwłaszcza dla narkomanów i ludzi poszukujących jeszcze większej swobody seksualnej. W odpowiedzi na ten trend utworzyły się tutejsze mafie, które wciągają panie do domów publicznych i wymuszają zawieranie małżeństw, aby umożliwić swobodny wjazd Hindusom czy Hinduskom do krajów świata zachodniego. W Goa działa ksiądz salwatorianin, który jest przystanią dla tych, którzy potrafią się jakimś cudem choćby na chwilę wyrwać ze szponów mafii. Pomaga tym ludziom wyniszczonym, zmaltretowanym, terroryzowanym, ograbionym ze wszystkiego powrócić do kraju. A więc stara się im o papiery, pieniądze, nawiązuje kontakty z ambasadami. Jak długo on jeszcze pożyje, to inna rzecz.
A więc w tymże kolejnym, gościnnym klasztorze na przedmieściu Goa uparłem się, że muszę zobaczyć się z przełożonym klasztoru. Furtianin bronił go, jak tylko mógł, ale w końcu uległ. Znalazłem się nieoczekiwanie w hali przypominającej XIX-wieczną fabrykę. Życie odbywało się tutaj nie tylko na parterze, ale na gankach obiegających halę, przylepionych do jej ścian na paru poziomach. Wszędzie byli młodzi chłopcy. Nie mogłem tego wszystkiego ogarnąć wzrokiem, bo rozmawiałem, a po drugie – bo obserwowałem poczynania kucających w pobliżu kilku wyrostków, którzy w ogromnej – ogromniastej żelaznej patelni przyrządzali posiłek, smażąc go na węglu drzewnym, rozpalonym na podłodze: glinianej polepie. Bo – jak się dowiedziałem – klasztor prowadzi rodzaj technikum dla 1500 chłopców, a ci, których aktualnie spotkałem, to mieszkańcy internatu zorganizowanego dla zamiejscowych.
Wpatrując się w to środowisko, w którym się tak niespodziewanie znalazłem, odkrywałem z zachwytem, jak cały klasztor: wszyscy zakonnicy, jak uczniowie – cały ten internat – funkcjonuje w atmosferze ubóstwa. Nie nędzy, ale wspólnego ubóstwa i jakiejś wytężonej pracy w jednej wspólnie brzmiącej harmonii zakonników i ich wychowanków, którą można by scharakteryzować: tylko nauka, wykształcenie może uratować naród, zlikwidować nędzę, głód.
Żeby to nie zabrzmiało zbyt gołosłownie, podaję choćby garść danych: 70 procent ludności Indii zajmuje się rolnictwem. Nieużytki stanowią 30 procent. A więc Indie mogłyby się spokojnie same wyżywić. Ale tylko 35 procent ludności umie czytać i pisać.
Gdy ten klucz znalazłem, było mi łatwiej obserwować, rozumieć i podziwiać gigantyczny trud Kościoła hinduskiego, który nosi nazwę: szkolnictwo. Choćby w Bombaju budziły mnie rano, jeszcze po ciemku, silniki autobusów wyjeżdżających ze szkolnej bazy, by zwozić dzieci – czasem nawet z odległych punktów miasta i prowincji – na naukę. Gdy się zbliżała ósma, widziałem te same autobusy pękate od dzieci, zajeżdżające przed bramę szkolną. W niej stał zakonnik w habicie i witał – małe dzieciaki wynosił z autobusu – każde dziecko na progu szkoły.
– Do naszych szkół – dowiadywałem się – uczęszczają w niewielkim procencie chrześcijańskie dzieci, bo i niewielu żyje chrześcijan na tym terenie. To przeważnie hinduiści, są też mahometanie. Podobnie z nauczycielami. Uczą w naszej szkole zakonnicy, świeccy chrześcijanie, ale są i hinduiści.
Patrzyłem nie tylko na ten wysiłek szkolny, przerastający wprost możliwości finansowe tutejszego Kościoła, ale i na inne działania. W takim Triwandrium czy Koczin, gdzieś bardzo na południu, u samego prawie szpica indyjskiego trójkąta, niedaleko równika, gdzie było tak gorąco od samego rana, że przy śniadaniu, gdy tylko głowę pochyliłem, pot spływał mi po nosie prawie ciurkiem, spostrzegłem, że na frontonie plebanii jest przybita tablica Social center obwieszczająca, że w tym budynku mieści się przedsiębiorstwo pomocy biednym czy coś takiego.
– Bo Kościół katolicki nie jest traktowany jako religia – objaśniał mnie tamtejszy przełożony domu – tylko jako organizacja charytatywna, niejednokrotnie ze złośliwą insynuacją: wspierana przez fundusze amerykańskie, co jest nieprawdą. Ale takie gadanie służy temu, by nas ustawić w odpowiednim, oczywiście negatywnym, świetle.
Wobec tego pytałem dalej:
– A z tym przedsiębiorstwem jest coś na rzeczy?
I odpowiedziano mi:
– Proszę popatrzeć.
Po wejściu do wnętrza magazynu zobaczyłem stosy – aż po sam sufit – wyplatanych stołeczków, stołów, lamp i góry sortowanych ścinków papieru.
– To nasi bezrobotni robią, żeby nie umrzeć z głodu. Z tym, że my musimy się starać o możliwości zbytu.
Ale nie tylko to. Chodziłem z zakonnikami po tamtejszym slumsie, znajdującym się całkiem w pobliżu. Widziałem, że się tam czuli jak u siebie w domu, że byli traktowani przez tamtejszych mieszkańców jak ktoś swój. Jako ludzie, którzy pomagają im utrzymać się na powierzchni życia.