Środa 6 kwietnia. Przy głównym ołtarzu bazyliki, a więc za konfesją, odprawiana jest Msza święta. Koncelebruje paruset księży. Bezpośrednio przy głównym celebransie, jakimś arcybiskupie watykańskim, znajdują się dwaj biskupi polscy: ordynariusz białostocki arcybiskup Wojciech Ziemba i sufragan kielecki biskup Marian Florczyk.
Jest po kazaniu. Trwa modlitwa powszechna za spokój duszy Jana Pawła II. A mnie ta modlitwa zaczyna się inaczej układać – jako modlitwa dziękczynna Bogu składana za życie Jana Pawła II.
Za to, że spotkałem Karola i zaprzyjaźniłem się z nim na całe życie.
Za jego mądrość i odwagę.
Za ciepło, za serdeczność, za tolerancję, za atmosferę pokoju, uśmiechu.
Za to, że nie miał w sobie nic z bigoterii, ale starał się zawsze modlić prawdziwie.
Za to, żeś, Panie Boże, postawił na naszej drodze życiowej Jana Tyranowskiego, który wskazał nam, czym jest prawdziwa modlitwa.
Za wspólne dorastanie do kapłaństwa.
Za to, że przez sześć lat przyjeżdżał z rekolekcjami dla mojej młodzieży, którą uczyłem religii w Rabce.
Za to że odważył się chodzić w góry na parodniowe nawet wycieczki, najpierw ze mną, potem i z młodzieżą.
Za to, że mnie przekonał, abym posłuchał abpa Baziaka, który mi nakazał napisać doktorat, i że mi doradził Katolicki Uniwersytet Lubelski, gdy władze paszportowe odmówiły mi paszportu na studia zagraniczne.
Za skierowanie mnie na dalsze studia do Rzymu.
Za cudowny czas Soboru Watykańskiego II, w którym mogłem uczestniczyć, towarzysząc jemu – jego pracy i jego odpoczynkom.
Za zgodę na pisanie pracy o teologii Karla Rahnera i wyjazd do Monachium, aby słuchać jego wykładów.
Za to, że pontyfikat swój zbudował na odwiedzinach ludzi innych wyznań i religii, którzy by nigdy do Watykanu nie przyjechali, i że mnie natchnął, aby mu w tych pielgrzymkach towarzyszyć. Zwłaszcza za moje pielgrzymowanie do krajów Dalekiego Wschodu, Japonii, Korei, Indii.
I jeszcze raz: za jego przyjaźń – dzięki Ci, Boże.
* * *
Msza święta dobiega końca. Jeszcze przedostaję się przed konfesję, gdzie leży ciało Papieża.
Jakby się skurczył od wczoraj. Jakby się przekręcił na prawy bok. Jakby chciał uniknąć blasku fleszów. Jakby się zawstydził tego, że leży wystawiony na widok publiczny jak rzecz, przedmiot do oglądania, zepsuta zabawka, na nic już nieprzydatna, z którą można zrobić cokolwiek, co się komu spodoba.
Buty. Czerwone czółenka. Zatrzymałem wzrok na nich. To w nich „klepał” – spadały jak zwykle z pięt – na znak, że już idzie do mnie, gdy czekałem na Niego w saloniku czy w jadalni. Uśmiecham się, bo już wiem, jakie padnie za chwilkę pytanie: „A i Mietek! Co w Polsce?”, że będę Mu opowiadał, jak ja oceniam naszą polską sytuację, będąc świadomy tego, że On jest człowiekiem najlepiej zorientowanym we wszystkim, co dotyczy Polski.
KS. MIECZYSŁAW MALIŃSKI