– Zrobiło się późno. Zejdźmy do refektarza, może jeszcze coś zostało z kolacji – proponuję moim gościom.
– Ale proszę mówić dalej.
Zjeżdżamy papieską windą na parter Collegio. I opowiadam dalej:
– I w tej konkretnej sytuacji, która się nazywała „czas stalinowski”, sprawdził się nasz model księdza otwartego, który jest wciąż razem z tymi, do których jest posłany.
– I po tej linii trzeba rozumieć wasze wycieczki z młodzieżą. Czy tak?
– Jak najbardziej.
– Jak do nich doszło?
– Kiedyś Karol do mnie zadzwonił, żebym wygospodarował sobie dwa, trzy dni na wycieczkę. „Ale – dodał – pójdziemy tym razem nie w dwójkę, ale z grupą młodzieży”. Zdziwiłem się: „Jak na to przyszedłeś?” „Opowiem ci, kiedy się spotkamy”. No i pojawił się z grupą studenckiej młodzieży. Było dużo hałasu, trochę zamieszania, ostatecznie decyzja, że pierwszym punktem docelowym będzie Turbacz, a potem zobaczymy.
– A w końcu dowiedział się ksiądz, jak Wojtyła wpadł na te wycieczki ze studentami?
– Chyba to się zaczęło od krokusów.
– Od krokusów?
– Po konferencji do dziewcząt u nazaretanek w Krakowie na Warszawskiej w luźnej rozmowie okazało się, że niektóre z nich nie widziały kwitnących krokusów. I któraś wypaliła: „To jedźmy do Zakopanego. Ale z księdzem”. I tak się to zaczęło.
– Jak było dalej? Ksiądz chodził z Wojtyłą i jego grupą?
– Byłem szereg razy. Ale coraz wyraźniej czułem, że to nie tak. Bo to przecież nie chodzi tylko o wycieczkowanie, ale to jest okazja do tego, żeby rozmawiać. Aż wreszcie powiedziałem Karolowi: „Dwa grzyby w barszcz to za dużo. Wystarczy jeden. Będę chodził na wycieczki z moją młodzieżą licealną”. I tak się zaczęło moje wędrowanie po Polsce z młodzieżą z liceum rabczańskiego.
– To taka forma przedłużonej katechizacji?
– Nie o to chodzi. Należy zdać sobie sprawę z tego, że kontakt księdza ze świeckimi wbrew pozorom jest bardzo ograniczony i w dodatku jednostronny. I jak tu potem głosić kazania, jak podejmować inicjatywy duszpasterskie, skoro się nie znamy. To dotyczy również kontaktów katechety z młodzieżą. Jak można prowadzić lekcje religii. Jedyne lekarstwo: być razem. Wciąż być razem.
– I wycieczki miałyby tu coś zmienić?
– Nie wyobrażam sobie czegoś lepszego. To jest parę dni przebywania ze sobą. I to w sytuacjach trudnych do przewidzenia, a równocześnie codziennych. Człowiek w tej codzienności otwiera się. Mówi o tym, co mu leży na sercu. Zbratany marszem, trudem, radością otwiera się, szuka pomocy, odpowiedzi na swoje pytania.
– Kto brał udział? Czy to była jakaś zamknięta grupa?
– W wycieczkach pieszych iść mógł każdy. Nie było żadnych wyjątków, nie było żadnych preferencji. Wystarczyła odrobina zaufania, trochę odwagi, wytrzymałości fizycznej. A tej w końcu każdy miał dostateczną ilość.
– Gdzieście chodzili?
– Zwędrowaliśmy całą Polskę wzdłuż i wszerz, od Bieszczad po Kołobrzeg, od jezior mazurskich po Góry Sowie, Beskid Śląski, Beskid Sądecki, Beskid Wyspowy. Szła młodzież przeważnie trudna, „maminsynki” rzadko. Trzeba było być przygotowanym na spartańskie warunki, na spanie w stodole i deszcz w drodze.
– Nie jeździliście na rowerach?
– Były również wycieczki rowerowe, motocyklowe i kajakowe. Rzadziej bo rzadziej, ale były, „bo naród się tego domagał”. Na jedną z tych motocyklowych wzięliśmy Piotra Skrzyneckiego, który u mnie przez dwa miesiące mieszkał, lecząc swoją złamaną nogę.
– Zajechaliście z nim daleko?
– Do Sandomierza i z powrotem.
– Ksiądz mówi o motorach, ksiądz też prowadził motocykl?
– Nie, to był skuter włoski, Lambretta. Posługiwałem się nim, bo chciałem odciążyć gospodarzy, którzy mieli obowiązek dowiezienia mnie na katechizację czy do chorego do Rdzawki, Ponic, Zarytego czy nawet na Słone. Wtedy te wsie należały do parafii Św. Marii Magdaleny w Rabce.
Zresztą skuter służył w wielorakich potrzebach. Gdy szpital potrzebował w nocy księdza, to nie dzwonili do parafii, tylko do mnie, bo wiedzieli, że będę natychmiast: na piżamę sutanna, biegiem na dół, skuter i byłem błyskawicznie.
– Wróćmy do wycieczek.
– Braliśmy udział razem również w wydarzeniach, takich jak Międzynarodowy Festiwal Młodzieży w Warszawie. Pamiętam, jak wtedy któryś z moich chłopców, który nigdy nie spotkał Murzyna, podszedł do mnie w autobusie i wyszeptał: „On jest naprawdę Czarny. Przejechałem palcem po jego przedramieniu i nic”.
– Co jeszcze?
– W 1956 roku pojechaliśmy na Targi Poznańskie, trafiliśmy akurat na dni czerwcowego protestu robotników. Zaraz po przyjeździe do Poznania chcieliśmy zaklepać jakiś nocleg. Staliśmy przy punkcie informacyjnym. Naraz przybiegł do mnie Staszek Garwoliński i mówi: „Panie profesorze – tak mnie tytułowano – proszę wyjść przed dworzec, bo coś się dzieje”. Wyszedłem. Ulicą szedł pochód mężczyzn. Nieśli transparenty: „My chcemy chleba”. „My chcemy Boga”. „Zakłady Cegielskiego”. A potem się zaczęło… Wszystko to, co nastąpiło, panowie znacie na pamięć.
– Co księża na to wszystko?
– Byli tacy, którzy patrzyli z niepokojem, co z tego będzie. Kiedy się nam noga podwinie. Kiedy nas zamkną, oskarżą, zażądają, żeby nas przesunąć na przysłowiową zapadłą wieś, do mysiej dziury. Byli tacy, którzy się trochę gorszyli wszystkim.
– Czy naśladowali?
– Przyznam się, że tym się nie interesowałem. Przecież nie robiliśmy tego na pokaz.
– No i prawda jest taka, że jedna jaskółka wiosny nie czyni.
KS. MIECZYSŁAW MALIŃSKI