– Jesteśmy już na miejscu. Ten budynek przed nami to Angelicum – uniwersytet dominikański. Tu uczą św. Tomasza z Akwinu. Tu studiował Karol Wojtyła, a potem i ja.
– No, to jak na uniwersytet, to budynek nie jest imponujący.
– Na szczęście, gdy chodzi o uniwersytety, nie liczy się kubatura, ale poziom. A ten jest wysoki. Ale wejdźmy do wnętrza.
– Czy można powiedzieć, że Karol Wojtyła był egzystencjalistą tomistycznym?
– Raczej fenomenologiem tomistycznym. Duży wpływ na jego poglądy filozoficzne miał Max Scheler, o którym pisał w pracy habilitacyjnej.
– Tylko dlatego?
– Karol był profesorem etyki, czyli filozofii moralnej. Stąd przedmiotem jego zainteresowań był człowiek, jego rozumność, wolność, jego aktywność, odpowiedzialność, jego kontakty międzyludzkie. Uznał, że fenomenologia z jej hasłem „powrotu do rzeczy samej” stanowi najkorzystniejsze narzędzie do badań etycznych.
– Przeglądałem jego książkę „Osoba i czyn”, ale uznałem, że to za trudny język.
– Na pierwszy rzut oka. Ale potem już nie. A myśli są ważne i precyzyjnie przedstawione.
– Proszę podać jakiś przykład.
– Wojtyła mówi, że czyn jest jak gdyby promieniowaniem osoby ludzkiej. Czyn wyłania się z wnętrza człowieka. Że miłość przyobleczona w czyn, za który bierze odpowiedzialność, stanowi szczyt urzeczywistniania się osoby ludzkiej. W czynie ujawnia się wolność samostanowienia.
– A co to jest wolność?
– Unaocznia się w przeżyciu: mogę – nie muszę. Tutaj kształtuje się ludzkie „chcę”, które stanowi zdynamizowanie woli. Jesteśmy wolni, jeżeli nasze czyny emanują z naszej osobowości. Wolność to bycie sobą. To osobowa spontaniczność.
– Czy Wojtyła był lubiany przez studentów?
– O Wojtyle chodziły nie tyle legendy ile anegdoty, które oddawały tę prawdę, że jego wykłady przekładają się na jego prywatne życie.
– W jaki sposób?
– Choćby w taki, że jest profesorem, który nie ogranicza się wyłącznie do wykładów, ale towarzyszy im dyskusja przez niego inspirowana, dozwalana, chciana – jako niezbędny element wykładów. Że potrafi stworzyć atmosferę przyjaźni nie tylko na wykładach, ale przede wszystkim podczas prowadzonych przez niego seminariów. Że to już jest prawie środowisko, prawie rodzina.
– Ale przecież nie mieszkał w Lublinie.
– Przyjeżdżał rano nocnym pociągiem z Krakowa. Jeszcze było za wczas, żeby udawać się do uniwersytetu. Zachodził do profesora Krąpca na Stare Miasto. Odprawiał Mszę świętą, jadł śniadanie i szedł na uniwersytet, aby prowadzić wykłady. Wracał również nocnym pociągiem do Krakowa, odprowadzany przez studentów albo przeze mnie, nawet w tym samym dniu, ale gdy tylko mógł, to zatrzymywał się w Lublinie parę dni, prowadząc swoje zajęcia przed południem i po południu, a wieczory spędzając na dyskusjach z kolegami.
– Miał ksiądz z nim kontakty?
– Chociaż studiowałem na filozofii teoretycznej, a Karol był na praktycznej, to spotykaliśmy się często. Natrafiałem wciąż na ślady Karola. On był również częstym gościem na „Poczekajce”. Przychodził zaproszony, a i niezaproszony. Z okazji wielkich uroczystości jak i bez takich okazji. I czuł się tam znakomicie.
– A ksiądz też bywał na „Poczekajce”?
– „Bywał” to mało powiedziane. Byłem tam swoistym kapelanem. Odkryła mnie siostra Łubieńska, urszulanka szara, która pracowała jakiś czas w domu zakonnym w Rabce. Przyszła prawie na drugi dzień mojego pobytu w Lublinie z propozycją, żebym zgodził się przejąć duszpasterstwo domu studentek na Poczekajce. Zgodziłem się, jeszcze nie wiedząc, co to jest Poczekajka, gdzie jest ta Poczekajka. Okazało się, że to są peryferie Lublina – kawał drogi, nie bardzo jest czym dojeżdżać, autobusy kursują nieregularnie i rzadko. Najpewniejszy środek lokomocji to własne nogi. Chodziłem tam w każdą niedzielę odprawiać Mszę świętą i mówić kazanie. Raz w miesiącu prowadziłem dzień skupienia. Ale ten trud był wynagradzany cudowną atmosferą, jaka tam panowała. Siostry urszulanki szare, które ten dom dla studentek prowadziły, pod kierownictwem siostry Magdaleny Górskiej, potrafiły stworzyć taką atmosferę domową, która mogła każdego zachwycić.
– A czy Wojtyła z konieczności rzeczy nie traktował zajęć na KUL-u jako dodatkową pracę, której nie był w stanie poświęcać dostatecznej ilości czasu ani uwagi?
– Odpowiem przykładowo. W czasie Soboru pracowałem w czasie jednej sesji na auli soborowej. Koło godziny jedenastej była przewidziana przerwa w obradach. Wtedy ojcowie Soboru opuszczali swoje miejsca i szli do baru na kawę, wodę mineralna, jakiś sok, ażeby zjeść coś. Karol najchętniej zostawał na swoim miejscu. Podchodziłem do niego i wyciągałem go, żeby sobie zrobił przerwę. Bronił się, tłumacząc mi, że nie ma czasu. „A nad czym siedzisz?” – pytałem. „Przygotowuję wykłady na KUL”. Niech to będzie odpowiedzią na zadane mi pytanie. A więc, mówiąc krótko: traktował wykłady na KULu bardzo poważnie i poważnie się do nich przygotowywał.
KS. MIECZYSŁAW MALIŃSKI