– My sobie gadu-gadu na temat Soboru, ale przecież ksiądz nie przyjechał do Rzymu po to, aby uczestniczyć w Soborze, ale żeby napisać pracę doktorską na Angelicum. Jak to było?
– Karol interesował się oczywiście wszystkim, co dotyczyło tej sprawy. Najpierw rozmawialiśmy o samym studium doktoranckim – wykłady były w języku łacińskim. Wreszcie, po zdaniu egzaminów – również po łacinie – rozmawialiśmy dużo na temat samej pracy. Przedkładałem mu, dlaczego decyduję się pisać o Karlu Rahnerze, że uważam go za jednego z najwybitniejszych teologów katolickich świata.
– Z czym on się zgadzał?
– Jak najbardziej. Karol poszedł ze mną na uniwersytet Angelicum, rozmawiał z moim promotorem, profesorem Powersem, Amerykaninem. Poza tym omawialiśmy temat pracy doktorskiej pod tytułem, który zaproponowałem: „Das Leben der Kirche nach Karl Rahner”. Zgodził się z moim pomysłem, żebym pojechał do Monachium na jakiś czas, aby tam słuchać wykładów Rahnera. Ale promotor zastrzegł się, że co dwa, najwyżej co trzy miesiące będę się zgłaszał u niego w Rzymie na konsultacje.
– I tak się też stało?
– Tak. Pojechałem do Monachium. Zastałem miasto już w zimowej szacie. Zamieszkałem u księdza Alojzego Klinkosza, byłego więźnia obozu koncentracyjnego w Dachau, duszpasterza tamtejszych Polaków, który zaprosił mnie do siebie. Zgłosiłem się na uniwersytet w charakterze „studenta-gościa” – Gasthorer. Jako obcokrajowiec byłem zobowiązany zrobić kurs języka niemieckiego. Dopełniłem tego. I mogłem chodzić na wykłady Rahnera.
– Jak się prezentował sam profesor?
– Ciemnopopielaty słupek niskiego wzrostu przy pulpicie, mocno szpakowaty, o ciemnej karnacji skóry – mówił swoim jednostajnym głosem rzeczy ważne, miejscami rewelacyjne. Audytorium Maksimum przepełnione słuchaczami było pogrążone w głębokiej ciszy. Zgromadzona młodzież słuchała go uważnie. Profesor w kontakcie bezpośrednim był przyjazny, wręcz serdeczny.
– A co poza słuchaniem wykładów?
– Potem wracałem do domu i okręcony kocem, bo pokój był zimny, wczytywałem się w jego „Schriften zur Theologie” – „Pisma teologiczne”. Teksty trudne, w dodatku pisane zdaniami długimi czasem na pół strony. Znane było powiedzenie jego brata Hugona, również teologa, że gdy będzie miał więcej czasu, to przetłumaczy dzieła swojego brata Karla na język niemiecki. Dopiero wiosną zgłosiłem się do Kurii monachijskiej, która zaproponowała mi stanowisko Hilfs-kaplana – pomocniczego wikarego w kościele Świętego Marcina, w dzielnicy Untermenzing, na obrzeżu miasta. I tam się rozgościłem.
– Był ksiądz w Rzymie na zakończeniu Soboru?
– Tak. I czekała mnie, jak cały nasz naród, niespodzianka, o której uprzedził mnie Karol. Tuż przed zakończeniem Soboru Episkopat polski wręczył Episkopatowi niemieckiemu list-orędzie. List datowany na 18 listopada 1965 roku. Kończący się zdaniem zwróconym wprost do biskupów niemieckich, które umiem prawie na pamięć: „Wyciągamy do was nasze ręce, udzielamy wybaczenia i prosimy o nie”.
– To zdanie w Polsce wywołało burzę protestów – dorzuca jeden z dziennikarzy.
– Zdanie to zresztą poprzedzone jest długimi wywodami, dotyczącymi stosunków między narodem niemieckim a polskim. List nie kryje krzywd, które Niemcy nam wyrządzili. Wymienia Fryderyka Wielkiego, Bismarcka, Hitlera. Stara się również zrozumieć niemieckie stanowisko: „Polska granica na Odrze i Nysie jest dla Niemców gorzkim owocem ostatniej wojny. Podobnie jak cierpienie uchodźców i przesiedleńców niemieckich. Próbujmy zapomnieć. Żadnej polemiki, żadnej dalszej zimnej wojny, ale początek dialogu, do jakiego dziś dąży Sobór”. Redaktorami tego listu, przygotowaniem tego orędzia zajmowali się przede wszystkim arcybiskupi: z Wrocławia – Kominek, z Poznania – Stroba i z Krakowa – Karol.
– List ten wykorzystał rząd Polski Ludowej, ażeby zdyskredytować Kościół w oczach społeczeństwa polskiego pod każdym względem.
– Zaczynając od tego: kto i kiedy upoważnił Episkopat polski do tego rodzaju wystąpień, do przemawiania w sprawach polskiej polityki zagranicznej. Aż po zarzuty zdrady interesów polskich, jakoby Episkopat polski kwestionował zachodnią granicę na Odrze i Nysie. Partyjna prasa pieniła się oburzeniem. Domagała się usprawiedliwienia, przeproszenia narodu polskiego za tę „nieszczęśliwą wypowiedź”. Nie była to jedyna forma ataku na Episkopat polski. Manifestacje uliczne z transparentami: „My nie przebaczamy”, listy dzieci ze szkół podstawowych, średnich, protesty niektórych środowisk naukowych, intelektualnych były kierowane na ręce Episkopatu polskiego jak i poszczególnych biskupów. 22 grudnia 1965 roku w „Gazecie Krakowskiej” ukazuje się „List otwarty pracowników Zakładów Sodowych w Krakowie do arcybiskupa Karola Wojtyły”, który potępia Karola za udział w rozmowach z biskupami niemieckimi, za redakcję tego listu i za podpisanie go.
– Jaka była reakcja na te zarzuty?
– Na list robotników z Solvayu odpowiedział Karol listem, w którym pisał – znam to na pamięć: „Odpowiadam na ten list przede wszystkim jak skrzywdzony człowiek. Skrzywdzony dlatego, że oskarżono go i zniesławiono publicznie, nie starając się poznać faktów ani motywów”. Niestety, „Gazeta” nie zgodziła się na opublikowanie tego listu.
– A Episkopat?
– 10 lutego 1966 roku Episkopat odpowiada na te zarzuty: „Nie możemy nawet przypuścić, aby mógł ktokolwiek pomówić nas o zdradę Ojczyzny. Nigdy nie poddawaliśmy pod dyskusję naszych granic na Odrze i Nysie, uważając stan naszego obecnego posiadania za być albo nie być naszego państwa. Chcieliśmy powiedzieć biskupom i katolikom niemieckim, że jeżeli mamy żyć jako sąsiedzi, może się to stać jedynie na drodze wzajemnego zrozumienia”.
– Jak należy ocenić ten list z perspektywy czasu?
– Za genialne wydarzenie. Czas pokazał, że Episkopat polski miał rację. Ten krok należało zrobić. To oczywiście nie było po linii życzeń Związku Radzieckiego, który chciał być jedynym gwarantem naszych granic zachodnich. Ale to było jeszcze jedno uzależnienie Polski od Moskwy. Trzeba było się zdobyć na myślenie przyszłościowe. I tego dokonali biskupi polscy.
KS. MIECZYSŁAW MALIŃSKI