Pierwsze wybuchło za Nerona (54-68), ale potem był okres względnego spokoju. Dopiero formalne prześladowania rozpoczęli cesarze Decjusz (249-251), po nim Walerian (253-260), wreszcie Dioklecjan (284-305). Wszyscy oni uznali chrześcijaństwo jako niebezpieczne dla państwa rzymskiego. Jako religię zagrażającą jedności imperium rzymskiego. Oskarżali chrześcijan, że to ateiści, nie uznają żadnego boga, że podpalili Rzym, nie lubią igrzysk, nie lubią człowieka. Zaś Jezus Chrystus nie może być Bogiem. W ogóle nie może być uznany przez rzymskie prawo, bo to jest zbrodniarz, skazany na śmierć z wyroku rzymskiego.
Chrześcijanie zeszli do podziemia, ukryli się, przycichli. Spotykali się w katakumbach, po domach prywatnych. Eucharystia miała wciąż charakter wspólnego posiłku.
To była wciąż kameralna uroczystość; mała grupa ludzi przy stole, wszyscy czuli się zauważeni, wspólnota była ewidentna. Wspólnota i w sensie pomocy materialnej, bo bogaci przynosili pieniądze, przynosili potrzebne rzeczy czy posiłek na takie spotkanie, które poprzedzało Eucharystię.
Ale prześladowania dały do myślenia cesarzom rzymskim: ukazały, jakie silne jest chrześcijaństwo.
* * *
I doszło do przewrotu. Nazwać go można katastrofą. Nazywała się ona: Edykt Mediolański (rok 313). Wprowadzał on równouprawnienie wszystkich religii, ze wskazaniem na chrześcijaństwo jako na wzorcową religię.
Dotąd każdy naród miał swojego boga i miał swoją religię, która wiązała naród z jego bogiem. Tymczasem chrześcijaństwo objawiło się jako religia ponadnarodowa, która – w oczach cesarza Konstantyna Wielkiego – może stać się spoiwem łączącym wszystkie narody wchodzące w skład imperium rzymskiego, potrafi zjednoczyć wszystkich ludzi, którzy są porozbijani przez rozmaite religie, przez rozmaite kultury i zbuduje, utrwali imperium rzymskie.
Dlaczego była dla chrześcijaństwa przewrotem, ale w pewnym sensie również katastrofą? Bo nagle zgruchnęły się masy ludzi do chrześcijaństwa. Na gwałt przyjmowali chrzest. Chociaż wciąż obowiązywały warunki dyktowane przez katechumenat. Ale teraz już nie było możliwości, by mógł trwać w nim dwa lata a nawet rok, „bo i po co, jeżeli wszyscy będą chrześcijanami”.
Bo cezar Konstancjusz(+361), syn Konstantyna, wydaje dekret, w którym nakazuje wszystkim obywatelom przyjąć chrześcijaństwo pod grozą użycia siły. Teodozjusz (+395) ogłasza karę za pozostawanie przy pogaństwie. Zabrania nabożeństw pogańskich.
Równocześnie cesarze ingerują w sprawy wewnątrz kościelne. Gdy pojawiły się jakieś spory czy rozłamy w doktrynie chrześcijańskiej, starali się je likwidować. Zwoływali synody, sobory, pokrywali koszty przejazdu i utrzymania uczestników.
* * *
Ale ten fakt masowego chrześcijaństwa miał wielorakie ujemne konsekwencje. I również gdy chodzi o Eucharystię.
W niedziele wyznawcy Chrystusa powinni brać udział we Mszy świętej. Ale nie było szans, aby się pomieścili w jakichś mieszkaniach, przy jakimś stole.
I zaczęto budować bazyliki, obszerne hale, które potrafiły przyjąć setki ludzi. Ale co ze stołem? Eucharystii już nie dało się sprawować tak jak dotąd – żeby mogła mieć charakter wspólnego posiłku, żeby każdy mógł zająć miejsce za stołem.
Wobec tego przejęto model pogańskich obrzędów liturgicznych: ograniczono się do ołtarza.
Dla pogan świątynia to był mały obiekt architektoniczny, gdzie mieszkało bóstwo. Ci, którzy przychodzili na to, żeby składać ofiary bogu, stali na zewnątrz. Wszystkie ceremonie dokonywał kapłan. A ludzie patrzyli. Widzieli – i w ten sposób brali udział.
* * *
Teraz ksiądz został przy ołtarzu, skrawku stołu – i ludzie, którzy przyszli na Eucharystię, też patrzyli, co on czyni. Bo byli do tego przyzwyczajeni, bo innego modelu nie znali. Bo chrześcijaństwo dla nich przyszło jak deus ex machina.
Zanikło myślenie symboliczne. Dla nich – w przeciętnym odbiorze – to nie była już uroczystość rocznicowa, która uobecnia życie Jezusa. To słowo „uobecnia” było dla nich zupełnie nieznane, obce. Dla nich był kapłan ważny i to, co przy ołtarzu robił – i to nazwali ofiarą.
Msza święta była traktowana tak jak pogańska ofiara, prawie jak umowa handlowa – „na to ją składamy, aby Bóg spełnił nasze prośby”, „do ut des”, „daję, bo dajesz”, „daję, abyś dał”.
To był sposób podejścia prawniczy, charakteryzujący Rzymian we wszystkich działaniach, również religijnych. Uderzało w samą istotę Eucharystii. Była postrzegana jako ofiara, która funkcjonuje sama w sobie, niezależnie od życia Jezusa i Jego śmierci i zmartwychwstania.
KS. MIECZYSŁAW MALIŃSKI