10. SZINTOIZM
1. Szliśmy ulicami Tokio, staliśmy na stacjach metra, jechaliśmy kolejką, zachodziliśmy do świątyń, załatwialiśmy jakieś sprawy, ale to wszystko działo się jakby na drugim planie. Bo na pierwszym trwała rozmowa, która mnie fascynowała, angażowała do szpiku kości.
– Bywa – tłumaczył mi ks. Julian – że w Europie i nie tylko straszą szintoizmem tak jak straszono dzieci Babą Jagą.
– No, jest tak trochę – przytaknąłem. – Mówi się faktycznie, że jest to religia, która była wodą na młyn japońskiego nacjonalizmu, fanatyzmu, szowinizmu czy jak tam to nazwać.
– Owszem, było i tak. Ale to stanowiło nadużycie, zresztą krótko trwające. Wtedy to nie była religia tylko czysta ideologia na użytek absolutyzmu cesarzy i imperializmu.
– A tobie chodzi o szinto w szerokim tego słowa znaczeniu, czy tak?
– Dokładnie tak. To jest religia tej ziemi, tego kraju. Szin – Bóg, to – droga, nauka, religia. Religia myśliwych, rolników, rybaków. Oni mieli świadomość świętości świata, w którym żyją. Świata stworzonego i ożywianego przez obecność Boga.
– A więc, żeby zaszufladkować ją jakoś, trzeba powiedzieć, że to po prostu panteizm.
– No, nie lubię tego słowa, ale niech ci będzie.
– I ta religia istniała od zawsze – upewniałem się.
– Tak. Oczywiście na rozmaitych etapach, posługująca się mniej lub więcej magią i szamanizmem. Ale w którymś momencie zaistniał drugi nurt. Nie jako coś, co zastąpiło starą religię, ale co pojawiło się jak powój na dębie. To jest szintoizm w wąskim słowa znaczeniu. Pojawił się mniej więcej w siódmym, w początkach ósmego wieku. I niewątpliwie pod wpływem konfucjanizmu chińskiego.
– No to teraz mi się zgadza! – wykrzyknąłem.
Julian, nie zwracając na mój okrzyk uwagi, ciągnął:
– To jeszcze w niczym nie przypominało ideologii nacjonalistycznej XIX i XX wieku, choć jakieś pierwsze zadatki szowinizmu można było dostrzec. Na razie chodziło o wzmocnienie powagi władcy, co konfucjanizm propaguje. Na szczęście w tym samym prawie czasie: w VI i VII wieku przyszła moda na buddyzm, zwłaszcza w sferach arystokracji i on jakoś wyhamował, a na pewno złagodził parcie władców do ubóstwienia siebie.
– Tylko że dążność do władzy absolutnej była silniejsza, czy nie tak?
– Ano tak. Odsunięto buddyzm, między innymi również z tych samych powodów odsunięto chrześcijaństwo. Pojawili się w XVIII, a zwłaszcza XIX wieku ideologowie na usługach cesarskich haseł. Taki Hirata Atsutane pisał, że każdy Japończyk pochodzi wprost od Boga. Że japońska rasa przewyższa wszystkie inne. Że cesarz jako syn nieba jest powołany do rządzenia światem.
– Mój Boże, skąd my to znamy – mruknąłem.
Ale Julian mówił dalej:
– Szintoizm został ogłoszony w 1868 religią państwową. Książę Ito napisał w komentarzu do konstytucji: Cesarz jest boski. Dynastia cesarska od początku swojego boskiego pochodzenia nie została nigdy przerwana. Przodkowie cesarscy gwarantują narodowi ochronę i kierownictwo. Japonia jest powołana do ratowania świata.
– Jak tu się dziwić, że połączyli się z Hitlerem i zaatakowali USA.
– Ale to był też ich koniec. 15 XII 1945, na żądanie armii amerykańskiej okupującej ten kraj, Japonia jako państwo szintoistyczne przestała istnieć. 1 I 1946 cesarz Hirohito oświadczył przed parlamentem, że dotychczasowe religijno-państwowe dogmaty są tylko mitem. Państwo ogłoszono instytucją świecką. Szinto jako religia stał się sprawą prywatną.
– To nie oznaczało końca religii szinto, nieprawda?
– Ależ wprost przeciwnie, został zdarty chwast, który się rozplenił na drzewie. A drzewo jak rosło, tak rośnie. Powtarzam, szinto jest religią tej ziemi. Owszem, żyją tu również Japończycy, którzy wyznają konfucjonizm, buddyzm. Owszem, szintoizm jest wzbogacany przez te i inne religie. Ale jest to możliwe, bo w gruncie rzeczy wszystkie one są sobie bliskie – wszystkie jakoś wyszły z hinduizmu. Wszystkie mówią o Bogu obecnym w świecie i w każdym z nas. Mają ten sam cel i mają podobne drogi.
2. Przyglądałem się temu uporządkowanemu społeczeństwu japońskiemu i zadawałem sobie pytanie: Dlaczego nie wystarcza im ich religia? Po co im jeszcze chrześcijaństwo. Ludzie, którzy dwa razy liczą pieniądze: Ten, kto płaci, żeby nie dał za mało, i ten, kto bierze, żeby nie wziął za dużo, którzy mają taki szacunek dla innych ludzi, dla przyrody – „bo w niej jest Bóg obecny”, dla swojej historii, dla swoich mądrych władców – w ogóle dla mądrych i świętych ludzi – „bo w nich Bóg jest obecny w sposób szczególny”. I szanują nie tylko tych, którzy wyznają ich religię. Wystarczy wskazać brata Zeno Żebrowskiego, franciszkanina, kolegę św. o. Maksymiliana Kolbego, który w czasach dla Japonii najtrudniejszych: podczas wojny i tuż po jej zakończeniu karmił głodne japońskie dzieci i przygarniał sieroty. Widziałem w 1981 roku, jak się opiekowali nim w szpitalu, gdzie umierał, i co o nim w tym czasie pisała prasa japońska: „Brat Zeno nie ma czasu umrzeć”.
Gdy obserwowałem ludzi spotykających się na ulicach w ukłonach, ich mieszkania sterylnie czyste, niezagracone, ich zharmonizowane życie kontemplacyjne z życiem aktywnym, wciąż się zapytywałem: po co im jeszcze chrześcijaństwo? Patrzyłem na białe rękawiczki robotników przy łopacie, na białe rękawiczki taksówkarzy w samochodach, których siedzenia wyłożone były nieskazitelnie białymi pokrowcami, nierzadko koronkowymi, i wciąż powracało to pytanie.
Aż w któryś dzień przy kolacji doszło do mnie, że w sobotę będzie w naszym kościele ślub Japończyków pogan. Ponieważ w angielskim nigdy nie byłem mocny, a moi gospodarze Kanadyjczycy omawiali rzecz tę między sobą – a więc i szybko, i przyciszonymi głosami, wobec tego uznałem, że się przesłyszałem i chciałem dać spokój, ale coś mnie podkusiło i spytałem po kolacji, jak się rzeczy mają. „Tak, to będzie ślub Japończyków-niekatolików” – usłyszałem odpowiedź wygłoszoną bez zmrużenia oka, a tymczasem mnie się zdawało, że szafa spadła mi na głowę. No bo jak?
Uczono mnie w szkole podstawowej, a także na wyższych stopniach moich studiów teologicznych, że sakramentem pierwszym i otwierającym drogę do wszystkich innych jest chrzest. Potem napisałem grubą książkę i bardzo naukową Po co sakramenty. W niej wykładałem, że każdy sakrament ze strony przyjmującego jest to wyznanie czy decyzja, że bierze on Chrystusa na dalszą drogę swojego życia jako swego Mistrza i Brata. A więc to by nawet „pasowało”, niemniej zacząłem się dopytywać szczegółowo, skąd taki pomysł przyszedł do głowy tej japońskiej parze – i nie tylko tej parze – żeby prosić o ślub katolicki. To po pierwsze. I na jakiej zasadzie Kościół zgadza się na ich prośbę.
No i trochę dowiedziałem się. A więc są takie pary, które po prostu chcą przyrzec sobie, że pozostaną ze sobą na zawsze – taka jest i ich wola, i taki jest warunek ze strony Kościoła. A po drugie, że chcą żyć w małżeństwie według Ewangelii, zgodnie z nauką Jezusa. Tego nie bardzo rozumiałem: Na czym ma polegać specyfika takiego życia małżeńskiego według Ewangelii, ale już dałem spokój, bo i tak byłem zbyt dociekliwy na mój gust. Spodziewałem się zresztą, że gdzieś „po drodze” to mi się wyjaśni i doczekałem się.
Bo jakoś wróciłem prawie w naturalny sposób do pytania: Dlaczego Japończycy w ogóle przyjmują chrzest – wchodzą do Kościoła? Odpowiedź wkrótce przeżyłem niejako na własnej skórze.
3. W pierwszą niedzielę mojego pobytu w Tokio wyszedłem z kościoła po Mszy świętej jako jeden z ostatnich, aby udać się na plebanię, gdzie miałem swój pokój. Aliści zostałem po drodze uprowadzony. Maszerowałem korytarzem wzdłuż pomieszczeń parafialnych. Zza drzwi dochodził – ku mojemu zdumieniu – ogromny harmider. Nagle jedne z tych drzwi się otworzyły i zostałem zaproszony do wnętrza. Tu – ku mojemu kolejnemu zaskoczeniu – zobaczyłem społeczność, która przed chwilą uczestniczyła we Mszy świętej in corpore. Tylko już w innym wydaniu. Panie i panowie pili herbatę (oczywiście zieloną), zagryzając ciasteczka (oczywiście słone), dzieci baraszkowały na parkiecie, a w sali panował harmider głosów, rozmów, śmiechów. W sumie – atmosfera swobody, luzu, spontaniczności. To już mnie jakoś zaskoczyło, bo inny model Japończyka miałem w swojej wyobraźni.
Następne wydarzenia dopomogły mi w znalezieniu odpowiedzi na pytania, które mnie nurtowały. Chyba to była środa. Zapytano mnie, czy chciałbym wziąć udział w spotkaniu grupy – chyba to się nazywało: „odnowa w Duchu Świętym” czy jakoś podobnie. Oczywiście chciałem. Wobec tego o umówionej godzinie wkroczyłem na salę, gdzie już w kręgu siedzieli zgromadzeni ludzie. Towarzyszył mi mój przyjaciel, ks. Julian, dzięki któremu nie musiałem się wyłącznie domyślać, co się dzieje, bo mi szeptem objaśniał kolejne punkty programu. A więc były czytania Pisma Świętego, były recytacje psalmów, były milczenia medytacyjne i były zwierzenia – tak to usiłuję określić, choć bardziej technicznym słowem jest „świadectwa”. Innymi słowy, poszczególni ludzie – to ten, to ów – opowiadali o swoich trudnościach, problemach, szukaniu rozwiązań, o oświeceniu, o znalezieniu drogi. Ja osobiście jeżę się na tego typu wyznania. Ale jeżeli dla mnie, Europejczyka, są one trudne do przyjęcia, to dla Japończyka zdobyć się na nie powinno graniczyć prawie z cudem – przynajmniej ja to tak oceniałem. A tymczasem nie: czynili to w sposób naturalny. Właśnie na luzie.
Pod koniec spotkania oznajmiono, że jeden człowiek – dokładnie mówiąc pewna dziewczyna – źle się czuje, bo ma jakieś trudności i trzeba jej pomóc. Natychmiast wokół niej, siedzącej na krześle, utworzyła się jakby gwiazda – promieniami jej były rządki ludzi, którzy trzymali się jeden drugiego, a najbliżsi tej dziewczyny mieli dłonie wyciągnięte nad jej głową. I ja też tak stanąłem w szeregu, trzymając jedną ręką rękę ks. Juliana, a drugą małego ministranta za łebek z włosami czarnymi jak smoła.
I chyba dopiero to zgromadzenie modlitewne pozwoliło mi zrozumieć wreszcie, co Japończyków tak urzeka w chrześcijaństwie. To mi znalazło pełne uzasadnienie w długich i częstych rozmowach z ks. Julianem, którego zasypywałem pytaniami, a który tu już spędził wiele lat swojego życia duszpasterskiego i poznał ludzi, ich zwyczaje i obyczaje znakomicie. Zwykło się mówić, że dla Anglika my home is my castle. I faktycznie jakoś to tak jest. Anglicy – jak to widziałem choćby w Londynie – spotykają się najchętniej w swoich pubach czy klubach, ale ażeby zostać zaproszonym do ich domów, zdarza się to rzadko. W wypadku klasycznych Japończyków sformułowanie my home is my castle trzeba by podnieść do n-tej potęgi. Oni tym bardziej nikogo nie zapraszają do swoich domów. I ich dom ma specyficzny charakter. W nim panuje mąż, a żona spełnia wobec męża rolę służącej, będąc nieustannie na jego usługi. Tu nie ma partnerstwa, nie ma prawdziwej wspólnoty, prawdziwego „my”.
Nie jest to zresztą fenomen przypadkowy. Można powiedzieć, że cała kultura japońskiego świata nosi to piętno samotności. Już poczynając od najbardziej podstawowych jej elementów, jakim jest religia. Do świątyni przychodzi w zasadzie indywidualny człowiek, a nie zintegrowana – mniej lub więcej, ale przecież jednak – społeczność. Umierający Japończyk, zapytany czy bardzo cierpi, odpowiada na przykład, że dzisiaj jest piękna pogoda. Innymi słowy, przeżycia osobiste to temat tabu. „Mój świat wewnętrzny to tylko mój świat i dzielenie się z kimś drugim, nawet tak bliskim jak mąż czy żona, jest niedopuszczalne”.
I nagle Japończyk w chrześcijaństwie czy raczej przez chrześcijaństwo – przez przykazanie miłości – odkrywa nowy wymiar swojej osoby – wymiar prawdziwie społeczny albo powiedzmy wyraźniej wymiar przyjaźni, partnerstwa. Stąd też Japonka mówiąca o swoich przeżyciach wewnętrznych w kole modlitewnym czy nawet przyjaciółka, która swojej przyjaciółce opowiada przez telefon swoje tajemnice, „bo musi się z kimś tym podzielić”, „bo tego potrzebuje”, a nawet grupa Japonek czy Japończyków paplająca na luzie, swobodnie o swoich kłopotach czy sukcesach, to jest ten nowy wymiar osobowy, który Japończyk odkrywa „w” czy „przez” Ewangelię. I odkrywa z zafascynowaniem.