DZIECIŃSTWO JEZUSA
Wreszcie Nazaret. Ukazał Jej się najpierw jako wzgórze pokryte gajami.
– My tam mieszkamy.
– Tam na tej górze? – zdziwił się Jezus. – Tak wysoko.
– U podnóża tej góry, którą widzisz.
Stanęli na skraju niecki opadającej w dół. Jej przeciwległy brzeg piął się w górę. Na nim bielały domy miasteczka.
– Popatrz, tam jest nasz domek.
– Który?
– Popatrz, na dole jest źródło i plac, potem jest pierwszy dom nad nim, drugi nad nim, trzeci to jest nasz. Widzisz?
– Widzę.
Schodzili łagodnym stokiem w kierunku placyku przy źródle.
Zaczęło się życie w Nazarecie.
Jej pierwsze wyjście ze swoim Dzieckiem poza krąg domu i ogródka – na dół, do studni po wodę. Pierwsze zabawy Jej Dziecka z dziećmi z sąsiedztwa, z Jego kuzynami, kuzynkami – pod Jej okiem. Jego poznawanie świata nazaretańskiego. Jego „Co to?”, „Dlaczego?”. Odpowiadała, tłumaczyła, wyjaśniała.
Józef był, tak jak w Egipcie, przeważnie poza domem, przy budowaniu czy remontowaniu domostw. Rzadko kiedy miał zajęcie u siebie.
Jej pierwsza droga z Jezusem w szabat do bóżnicy. Została w pomieszczeniu przeznaczonym dla kobiet, podczas gdy Jej mąż z Jej Synem weszli do środka, aby się modlić. Jego pierwszy zachwyt bóżnicą.
– Podoba Ci się?
– Ogromna, piękna, wspaniała. Nie taka, jak tamta w Egipcie. I tyle dzieci.
Potem często chodził do bóżnicy. Wtedy, kiedy było trzeba i kiedy tylko mógł. Kiedy Mu na to pozwalała. Chodził tam sam, jak również z innymi dziećmi na naukę. Recytowali wspólnie psalmy, śpiewali wspólnie pieśni. Bardzo szybko nauczył się czytać. Bardzo szybko, prawie zupełnie niezauważenie, nauczył się pisać. „Zdolne Dziecko” – mówił przełożony bóżnicy. Chociaż narzekał, że za ciekawe, wszystko chce wiedzieć.
Dziecko rosło. Wesoły, posłuszny, pomysłowy, idący za ich wskazaniami i poleceniami. Ale niełatwy. Zwłaszcza niełatwy ze swoimi pytaniami, ze swoją ciekawością życia, ciekawością świata. Powoli wciągała Go do pracy w domu – w ogrodzie, w kuchni. Wprowadzał Go też do pracy w rzemiośle Józef. Pierwsze spełnianie poleceń Józefa – „podaj”, „przynieś”, „zanieś”, „przytrzymaj”. Jego pierwsze uderzenia siekierą, pierwsze pociągnięcia strugiem, pierwsze użycie wiertła. Uczył się rzemiosła swojego ojca. Tak, jak stary zwyczaj nakazuje.
Był ich słońcem. Był ich radością. Nie tylko ich, ale i całego miasteczka. Przychodzili do Niego Jego rówieśnicy, dzieci starsze i młodsze, aby się z Nim bawić pod Jej opieką, słuchać Jej opowiadań, uczyć się od Niej pieśni. Tłumaczył Jej nieraz z uśmiechem w oczach, że tyle dzieci do ich domu przychodzi dzięki plackom, które Ona tak smacznie piecze i którymi częstuje jego gości.
Zaskakiwała Ją Jego wrażliwość na rozmaite biedy ludzkie. Nie wiedziała, kiedy, jak i gdzie nawiązał kontakty z miejscowymi żebrakami, biedakami. Przychodzili do Jej domu, pytając o Niego nieśmiało. Gdy się przysłuchiwała rozmowom, jakie On prowadził z tymi, których wszyscy nazywali wyrzutkami społeczeństwa albo po prostu grzesznikami, była zdumiona sposobem, w jaki się do nich odnosił. I sama zadawała sobie pytanie, co ich bardziej do Jezusa przyciąga: czy jałmużna, którą im dawał, czy też możliwość porozmawiania z Nim. Potrafił interesować się ich życiem, ich kłopotami, przejmował się żarliwie, bez żadnego udawania, jakby to o Jego własne chodziło, ich dolegliwościami, chorobami, wysłuchiwał ich opowiadań o zdarzeniach, jakie przeżyli, o ich dawnych sukcesach i klęskach prawdziwych czy wyimaginowanych.
Oprócz tych, którzy do Niego do domu przychodzili, miał „swoich” chorych przykutych do łóżka i staruszków niedołężnych, ułomnych, sparaliżowanych, których odwiedzał. Nie dość na tym. Obserwowała, że potrafił wpływać na swoich rówieśników, kolegów, z którymi się przyjaźnił, iż razem z Nim troszczyli się o tych najbiedniejszych. Zdawała sobie z tego sprawę, że jest to coś, czego dotąd nie było w Nazarecie. Bała się reakcji, która na pewno nastąpić musiała wcześniej czy później.
Była w domu zajęta przygotowywaniem posiłku, gdy usłyszała Jego płacz. Wybiegła przed dom. Szedł pod górę i płakał. Zbiegła w dół, pochwyciła Go w ramiona.
– Co Ci się stało?
Przytulała Go i oglądała równocześnie, szukając jakiegoś skaleczenia. Odgarniała czarną czuprynę, wypatrując guza na czole. Ale nigdzie nic nie dostrzegała.
– Co Ci się stało? – powtórzyła, całując po oczach, po ubrudzonej buzi.
– Nic – wyjąkał, zanosząc się od płaczu.
– To czemu płaczesz? – głaskała Go po zmierzwionej czuprynie.
Przecierał twarz rękawem. Ukazały się wreszcie wielkie oczy zaczerwienione od płaczu.
– Taki duży chłopiec i tak się ślimaczy. Co Ci się przydarzyło? – pytała dobrotliwie.
Na ścieżce pod górę, wiodącej do ich domu, pokazała się postać – to szedł przełożony synagogi. Zrozumiała, że musi być jakiś związek pomiędzy jego niespodziewaną wizytą i płaczem Jezusa.
– Pokój z Tobą.
– Pokój z tobą.
– Dlaczego On płacze? Dlaczego Syn Twój płacze? Nikt Go nie zbił. Jeżeli On się tak skarży, to mówi nieprawdę.
– O co ci chodzi?
– Ja sobie z Nim porozmawiałem. A On zaraz płacze. To bardzo uparty chłopiec. To niedobrze, że On taki uparty. Dziecko powinno słuchać starszych, a zwłaszcza przełożonego synagogi.
– Coś Mu powiedział, że On tak płacze? – pytała wciąż cierpliwie.
– Co ja Mu powiedziałem? Ja Mu nic wielkiego nie powiedziałem. Ale ja tu na to w Nazarecie jestem, żeby był porządek. Ja już Go od dłuższego czasu obserwowałem, jak chodzi po norach żebraków i nędzarzy. Czego On tam u nich szuka, sam siebie pytałem. Zarobić nie zarobi u nich, bo Mu nie mają czym zapłacić, a więc chyba chce ukraść, ale też u takich niewiele jest do ukradzenia. Okazało się, że im pomaga, opiekuje się nimi, przynosi im wodę a nawet jedzenie, i to za darmo. Ja Go dzisiaj spotkałem i Mu tylko powiedziałem, żeby siedział w domu, a nie włóczył się po cudzych domach, bo u siebie ma dość do roboty.
Nie widziała w tym jeszcze powodu do płaczu Jezusa.
– I coś jeszcze mówił? – pytała na pozór spokojnie, ale wewnętrznie roztrzęsiona.
– Powiedziałem Mu, że jeżeli ktoś jest biedny, to niech będzie biedny. Jak kto jest chory, to niech będzie chory. Jak kto cierpi, to niech cierpi, bo na to zasłużył sobie swoimi grzechami i gdyby był dobrym człowiekiem, toby mu Pan Bóg błogosławił, to byłby zdrowy i bogaty. A ponieważ był zły…
Tu Jezus wybuchnął znowu szlochem takim, że aż się przelękła o Niego.
– Uspokój się. Uspokój – przytuliła Go.
Przełożony odczekał chwilkę, a potem mówił dalej:
– Ja Mu tylko tyle powiedziałem. To wtedy Syn Twój zaczął krzyczeć: To nieprawda, Pan Bóg nie mści się. Pan Bóg nie mści się – krzyczał. Ja się nie chcę wtrącać do wychowywania Twojego Syna, ale to bardzo niedobrze, jeżeli taki chłopiec podnosi głos na starszego człowieka. Ale to nie najważniejsze. Najważniejsze to, jak Ty Go wychowujesz. Czego Ty Go uczysz, jeżeli On to robi, co robi, i to mówi, co mówi.
– Tak Go wychowuję, jak uważam, że powinien być wychowany.
– Dobrześ to powiedziała. To nawet bardzo dobrze toś powiedziała. On sobie sam tego wszystkiego nie wymyślił. To Ty Mu takie nauki i taki przykład dajesz. Ja Ciebie dobrze znam i Ciebie obserwuję, to Ty też, to Ty pierwsza przyjaźnisz się z grzesznikami. Od Ciebie On tego się nauczył. On jest mały, głupi dzieciak i cała odpowiedzialność spada na Ciebie. Ja Cię tylko ostrzegam. Ja Cię tylko ostrzegam. Co z Niego wyrośnie? – odwrócił się na pięcie i odszedł.
Milczała. Jezus jeszcze chwilę cichutko pochlipywał. Nagle przerwał, popatrzył Jej w oczy i spytał:
– Powiedz mi, czy on ma rację?
– Nie, nie ma racji – odpowiedziała spokojnie.
Nadszedł dwunasty rok życia Jezusa. Zbliżało się Jego pierwsze pielgrzymowanie do Jerozolimy. Cieszyła się bardzo na to. Że Jezus już może iść, że już ma dwanaście lat, że będzie mógł uczestniczyć w obrzędzie Paschy, że wreszcie zobaczy, czym jest ta świątynia. Tyle razy opowiadała Mu o niej, o jej wspaniałości. Przede wszystkim o Świętym Świętych, w którym mieszka chwała Boża. Znał prawie już na pamięć rozkład świątyni: krużganki, miejsca dla kobiet, dla mężczyzn, ołtarz ofiarny. Niejednokrotnie rysowała Mu palcem na piasku i opowiadała, gdzie się co znajduje. Ale trudniejsze były dla Niej Jego pytania, dlaczego to tak jest, i po co to tak jest. Wyjaśniała, jak umiała – że dla Boga, że dla Jego chwały.
Najważniejsza była teraz Pascha, którą chciała Mu dobrze wytłumaczyć. Już nieraz mówiła Mu, czym jest ta uczta, ale zwłaszcza teraz powracała do tego tematu. Zależało Jej bardzo, by Jezusa przygotować na to Jego pierwsze uczestniczenie w tym świętym wydarzeniu.
– Od tej chwili staniesz się prawdziwym członkiem narodu wybranego. Pamiętaj, wtedy, gdy będziesz po raz pierwszy spożywał chleb błogosławiony i pił wino błogosławione, i gdy potem będziesz spożywał baranka paschalnego, to będziesz należał do tych, którzy w tę noc mocą Bożą wychodzili z ziemi egipskiej. Ale pamiętaj, to nie jest tak jakoś na niby. To nie jest tak, że ten cud Bóg uczynił względem tamtych ludzi, to nas również wyprowadził z niewoli: i Ciebie, i mnie.
Widziała wciąż wpatrzone w siebie Jego poważne wielkie oczy.
– To znaczy, że Bóg tak jak dawniej nimi, tak teraz nami się opiekuje jako narodem swoim, także i mną, i Tobą. Rozumiesz?
– Rozumiem.
Wreszcie nadeszły wyczekiwane Święta. Załadowali na osiołka namiot, pod którym mieli spać w drodze, pod którym również mieli sprawować Paschę. Wybrali ze swojego stadka rocznego baranka bez skazy – zgodnie z przepisami prawa – którego w ciągu całego roku specjalnie strzegli i pielęgnowali. Jeszcze zabrali trochę jedzenia, by starczyło na ten czas, i bukłak wina, które było potrzebne do obrzędu Paschy. W końcu ciepłe derki do okrywania się w zimne wiosenne noce. I wyruszyli w drogę. Trzeba było wędrować parę dni, aby dojść do Jerozolimy. Rozpoczęli podróż z Nazaretu mała grupą. W miarę jak upływały godziny, dołączały się coraz to większe gromady z innych osiedli, z miasteczek. Coraz to napotykała krewnych dalszych i bliższych, przyjaciół i znajomych, którzy się z Nią witali, przekazywali Jej jakieś nowiny radosne lub smutne.
– A to mój Syn, Jezus – mówiła z dumą.
– Jaki duży, jaki ładny.
– Idzie po raz pierwszy na Święta do Jerozolimy.
Gdy pod koniec pielgrzymki dochodzili do miasta, szedł już tłum ogromny szeroką procesją.
Przybyli parę dni wcześniej, przed Świętem Paschy. Ale już miasto całe otoczone było mnóstwem namiotów. Z niejakim trudem udało im się znaleźć dobre miejsce dla siebie. Dość daleko położone od murów obronnych, ale za to spokojne. Cieszyła się, bo stamtąd mieli śliczny widok na miasto, na dolinę Cedronu, na ogrody oliwne za rzeką. Ale nade wszystko cieszyła się z tego, że widzieć można było bardzo dokładnie całą świątynię. Pokazywała Jezusowi z góry wszystko, gdzie co jest. Potem, w ciągu dnia, schodzili do miasta.
Obserwowała pilnie Jezusa. Widziała, że miasto wywarło na Nim duże wrażenie. Było to zrozumiałe. Zetknął się z nim po raz pierwszy, i to od razu z miastem wypełnionym do ostatniego miejsca ludźmi, którzy tu ściągnęli z całego świata. Dla Niej samej widok tego różnokolorowego, różnojęzycznego tłumu był na dłuższy czas męczący aż nie do zniesienia. Co dopiero dla tego Dziecka, które to wszystko po raz pierwszy widziało. Owszem, Jezus z dużym zainteresowaniem przyglądał się wielkim domom, murom obronnym, jarmarkowi, który wciąż trwał na wszystkich ulicach i uliczkach, placach i placykach miasta. Ale najchętniej przebywał w świątyni. Już to wiedziała, że po pewnym czasie, spędzonym na jakichś zakupach w mieście, padnie Jego prośba:
– Mamo, ja chciałbym pójść do świątyni.
– Dobrze, Synku.
Zostawiali Józefa na dalszym załatwianiu rozmaitych spraw, a sami szli do świątyni. Ona najczęściej zatrzymywała się w krużgankach przeznaczonych dla kobiet, a On szedł do wnętrza.
– Co Ty tam robisz?
– Modlę się.
– Tak długo?
Czasem brali udział wspólnie w obrzędach liturgicznych. Patrzyła, jak otwartymi oczami chłonie wszystko, jak słucha, co śpiewają, co recytują, co mówią. Uczestniczył w każdym nabożeństwie, w którym tylko mógł.
Potem wracali do swojego namiotu, gdzie znowu było cicho. Mogli patrzeć w spokoju z góry na miasto, podziwiać je i cieszyć się, że są z dala od jego zgiełku.
Przyszedł dzień święty Paschy. Józef udał się do świątyni wraz z barankiem, ażeby go złożyć Bogu w ofierze. Nie chciała się zgodzić na to, by Jezus towarzyszył Józefowi w akcie zabicia ofiarnego zwierzęcia.
– To wywrze na Nim zbyt wielkie wrażenie. Potoki krwi spływające rynnami. Oddzielanie tłuszczu przeznaczonego na ofiarę. Nie, to nie na Jego wytrzymałość.
– Ma już dwanaście lat. Powinien we wszystkim uczestniczyć – tłumaczył Jej Józef łagodnie.
– Nie, to byłoby za wiele – prosiła Józefa. – I tak za duże obciążenie stanowi dla Niego wszystko, co już widział.
W końcu zgodziła się. Odprowadziła ich do samego przedsionka świątyni. Czekała długo w ciżbie i w tłumie ludzi cisnących się ze swoimi barankami do stołu ofiarnego. Dochodził do Niej ryk zabijanych zwierząt, smród palonego tłuszczu zwierzęcego.
Mimo że tyle lat już, tyle razy była świadkiem tej corocznej rzezi ofiarnych zwierząt, nie mogła się do tego przyzwyczaić, nie znosiła tego fizycznie. I tym razem wracała ze świątyni całkiem chora. Ogłuszona hałasem, zaczadzona dymem, wstrząśnięta tym krwawym rytuałem z trudem przychodziła do siebie. Bogu dziękowała, że mieli tę spokojną przystań: namiot położony na uboczu, gdzie mogła pokonać zmęczenie.
Wieczorem świętowali razem Paschę. Przed namiotem rozniecili mały ogienek, zbudowali rożen i na nim piekli baranka. Ze wzgórza, na którym stał ich namiot, widzieli w dole świecący się kocioł miasta, jak również ogarniali wzrokiem pierścień dziesiątków tysięcy ognisk poza murami miasta, które paliły się teraz przed namiotami. Patrzyła jak urzeczona na ten wspaniały widok.
– Cały naród izraelski tutaj jest dziś zgromadzony, aby dziękować Bogu za wszystkie cuda opieki Jego nad nami.
Mówiła to, bo czuła potrzebę, aby coś powiedzieć, choć przecież to było oczywiste. Choć Jezus to dobrze wiedział.
– My przez tę naszą tu obecność i przez to świętowanie Paschy jeszcze raz przyrzekamy Bogu, że będziemy Mu wierni: wierni przymierzu, jakie z nami zawarł.
Jezus patrzył w milczeniu na miasto.
Wreszcie baranek został upieczony. Weszli do wnętrza namiotu. Panował tu mrok rozjaśniony słabym światłem lampki oliwnej i światłem, które dochodziło przez odsuniętą płachtę namiotu. Wszystko było już przygotowane. Nie przeoczyła niczego. Zajęli wyznaczone przez Józefa miejsca. Odmówili wspólną modlitwę. Podała wstępną potrawę. Po niej, zgodnie z tym, jak obyczaj każe, Józef, głowa domu, wziął w rękę tekst z Księgi Powtórzonego Prawa przeznaczony specjalnie na ten dzień i zaczął odczytywać:
– „Syryjczyk prześladował ojca mego, i poszedł on do Egiptu, i zamieszkał tam w liczbie bardzo małej, a rozmnożył się w naród wielki i mocny, u nieprzeliczonego mnóstwa. I trapili nas Egipcjanie, i prześladowali nakładając brzemiona bardzo ciężkie. I wołaliśmy do Pana, Boga ojców naszych, a On nas wysłuchał i wejrzał na poniżenie nasze i na trud, i na ucisk. I wywiódł nas z Egiptu ręką mocną i ramieniem wyciągniętym wśród postrachu wielkiego, wśród znaków i cudów, i wprowadził na to miejsce, i dał nam ziemię mlekiem i miodem płynącą”.
Potem wspólnie recytowali Psalmy Dawidowe:
– „Alleluja!
Chwalcie, słudzy, Pana, chwalcie imię Pańskie! Niech będzie imię Pańskie błogosławione odtąd i aż na wieki! Od wschodu słońca aż do zachodu, chwalebne jest imię Pańskie”.
„Alleluja!
Gdy wychodził Izrael z Egiptu, dom Jakuba od ludu obcego, stał się lud judzki świętością jego, Izrael władztwem jego. – Morze ujrzało i uciekło, Jordan zawrócił się wstecz”.
Usiedli. Józef wziął placek przaśny specjalnie przygotowany na tę uroczystość. Taki sam chleb przaśny jak wtedy, gdy przed laty anioł śmierci szedł przez Egipt. Patrzyła, jak powoli, z najwyższą powaga rozrywa go rękoma na trzy części, wypowiadając przepisane błogosławieństwo. Podał jeden kawałek Jej, jeden Jezusowi, jeden zaczął spożywać sam. Z kolei przyniosła baranka z ostrymi polnymi jarzynami. Po jego spożyciu przyszedł czas na wino. Znowu tak jak nad chlebem, tak i nad kielichem odmawiał Józef powoli słowa błogosławieństwa. Najpierw napił się sam, następnie podał go Jej, a Ona Jezusowi. Odmówili wspólnie psalm ostatni. Pascha była skończona.
Cały czas obserwowała Jezusa. Był tak skupiony i przejęty jak nigdy. Nigdy dotąd nie widziała w Nim tyle powagi i pobożności. Wyszli na dwór. Było już ciemno. Nad nimi rozgwieżdżone niebo i jasna tarcza księżyca. Znowu siedzieli przed namiotem. Patrzyli z góry na Jerozolimę i wzgórza obsiane tysiącami świateł. Było cicho. Świątecznie, modlitewnie. Trwał tylko daleki szum modlitw, pieśni, który wydobywał się z namiotów.
Minęły dni świąt i trzeba było wracać do domu.
To było pierwszego dnia po ich wyjściu z Jerozolimy do Nazaretu. Szła, jak obyczaj każe, w grupie kobiet – przeważnie sąsiadek z Nazaretu. Przysłuchiwała się, jak rozprawiały o uroczystościach przeżytych w Jerozolimie. Sama włączała się chętnie w rozmowę. Dobrze im było w Jerozolimie, ale i cieszyły się, że wracają do swoich domów, do swojego miasta. Wieczorem, tak jak się umówili wcześniej, spotkała Józefa. Widziała, że i on był wypoczęty, radosny, mimo całego dnia spędzonego w drodze.
– A Jezus nie narzeka, że Go nogi bolą?
Józef zdziwił się:
– Jak to, to On nie jest z Tobą?
– Nie. Myślałam, że z tobą idzie.
– Nie, ja Go nie brałem.
Jeszcze na razie nie wpadła w panikę. Usiłowała intensywnie i logicznie myśleć, gdzie Jezus może być w tej chwili. Wypytywała Józefa wciąż jeszcze spokojnie:
– Czy w ogóle szedł z tobą?
– Nie.
– Ze mną też nie. Kiedy widziałeś Go ostatni raz?
– W Jerozolimie.
– Tak samo i Ja.
– To z tego wynika, że po prostu idzie z kimś z rodziny. – Czuła, że w Józefie narasta zdenerwowanie. – Szkoda tylko, że nie dał nam znać. Przecież mógł sobie łatwo wyobrazić, że będziemy się niepokoić.
– On jak On. Jeszcze dziecko. Ale ci, którzy Go wzięli, mogli o tym pomyśleć.
Jeszcze wciąż spokojnie starała się naradzać z Józefem, jak należy Jezusa szukać, do kogo mógł się On dołączyć, kto z krewnych lub znajomych zaprosił Go do swojego towarzystwa. Zastanawiała się, z jakimi ludźmi On ostatnio chętnie przebywał, z kim rozmawiał. Ale nie mogła się oderwać od myśli, która Ją wciąż prześladowała:
– Widziałam po Nim, że to wszystko było dla Niego za dużo, co On tutaj przeżył. A zwłaszcza ofiara baranka w świątyni, to było za wiele na Jego wrażliwość. Mówiłam ci o tym.
– Każdy chłopiec w Jego wieku powinien w tym uczestniczyć – usprawiedliwiał się Józef.
– A poza tym, nie wiem, czy zwróciłeś na to uwagę, jak wielkie wrażenie zrobiła na Nim sama Pascha.
– Tak, to mnie też uderzyło.
– Potem siedział z nami długo przed namiotem zupełnie w milczeniu. Aż do położenia się spać nie powiedział ani jednego słowa.
– No tak, a na drugi dzień już wyruszyliśmy w drogę.
Wszystkimi siłami starała się zapanować nad swoją wyobraźnią, która natrętnie podsuwała Jej najgorsze obrazy i przypuszczenia. Ale jedynym lekarstwem na lęki i niepokoje, jedyną drogą, by znaleźć Tego, którego kochała nad życie, było działanie: trzeba Go szukać natychmiast, na razie na ślepo. W miarę upływu czasu same pojawią się rozwiązania. Poszła: od jednych krewnych do drugich, od jednych przyjaciół do drugich, od jednych znajomych do drugich.
– Czy nie widzieliście przypadkiem Jezusa? – pytała, przepraszając, że im przeszkadza w rozmowie, w posiłku.
– A co się stało? Zginął wam?
– Tak, właśnie. Nie ma Go.
– Jak to mogło się zdarzyć? Nie wzięłaś go ze sobą z Jerozolimy? Ani Ty, ani Józef, i wracałaś do domu?
Tłumaczyła dziesiątki, setki razy każdemu rozmówcy cierpliwie:
– Ja myślałam, że Jezus idzie z Józefem. A Józef myślał, że idzie ze mną. – Kiedy widzieliście Go po raz ostatni?
Starała się zachowywać normalnie, ukryć drżenie głosu, zapanować nad rozbieganiem wzroku.
– Jak myślisz, gdzie On może być? Dokąd mógł pójść? Kto Go wziął ze sobą?
Czekała z niecierpliwością na jakąś sugestię, pomysł, radę.
– Czy ja ci wiem. Spytaj może jeszcze tego lub owego. Ale ja Ci radzę, wracaj do domu. On się nie zgubi. Taki duży i mądry chłopiec. Bądź spokojna. Na pewno trafi do Nazaretu.
Nic, za każdym kolejnym razem nic.
Potem nastąpiła straszliwa noc, noc poszukiwań. Jak długo się tylko dało, dopóki gdziekolwiek spostrzegła światło ogniska, tam szła. Potykała się o śpiących, wpadała w jakieś rozpadliny, zaczepiała o krzaki, wreszcie podchodziła do rozmawiających albo drzemiących, przepraszała, tłumaczyła, wyjaśniała. Natrafiała przeważnie na niezrozumienie, zbywanie, zniecierpliwienie czy też wręcz ordynarne odpowiedzi, że powinna lepiej dziecka pilnować, to nie musiałaby teraz ludziom przeszkadzać, sen przerywać, głowę zawracać. Bywali tacy, którzy męczyli Ją niepotrzebną, nadmierną, natrętną ciekawością: musiała odpowiadać na głupie, wścibskie, niedelikatne pytania, wyplątywać się z gadulstwa rozmówców, które zdawało się nie mieć końca. Tak było prawie do białego rana, gdy zobaczyła Józefa i z rozpaczą stwierdziła, że on też nie znalazł Jezusa. Chyba wtedy przypomniał się Jej Symeon. Właśnie tamta scena ze świątyni i tamto zdanie, które usłyszała z jego ust: „A duszę Twą własną przeniknie miecz”. Nie wierzyła mu wtedy. Uśmiechnęła się gorzko do siebie na to wspomnienie: – Ale byłam naiwna. Chyba jak każda młoda matka.
Potem szukała Go cały dzień i jeszcze jeden dzień, i jeszcze jeden. Miała piasek w oczach, wyschłe usta, drewniany język i uginające się nogi. Nie była w stanie ani mówić, ani płakać. Józef zmuszał Ją, aby choć w nocy odpoczęła, bo bał się, że rozchoruje się ze zmęczenia.
– Odpocznij, bo się zamęczysz.
– Nie. Jeszcze nie jest tak źle ze mną – uśmiechała się blado.
– Znajdziemy Go.
– Tak, oczywiście.
Ale naprawdę to już nie miała żadnej nadziei, wyczerpała wszelkie możliwości. Jezus zniknął bez śladu. Przepłynęła przez nich fala pielgrzymów wracających po Świętach do swych domów, przeszli chyba wszyscy znajomi z Nazaretu. Owszem, słyszała od wielu ludzi potwierdzenie, że Go widzieli krócej lub dłużej, ale co z Nim było dalej, tego nikt nie potrafił Jej powiedzieć. Chociaż relacje prawie wszystkich były zgodne w jednym: ostatni raz widziano Go w Jerozolimie. Wobec tego wróciła razem z Józefem do Jerozolimy.
– Może zasłabł. Może gdzieś się zagubił w plątaninie uliczek. Może leży gdzieś w mieście chory.
– Ale gdzie? Ale u kogo? Jak Go znaleźć w takim ogromnym mieście? Kogo o Niego pytać?
Miasto było puste, wyszarzałe, milczące i zaśmiecone.
Skierowali się do świątyni. Krużganki wydały Jej się nieprzyjazne, obce, dziedzińce jeszcze bardziej przytłaczały swoim ogromem.
– Trzeba kogoś spytać, czy nie widział małego chłopca z Nazaretu, imieniem Jezus.
– Ale do kogo można by się z takim pytaniem zwrócić, gdy tyle tysięcy chłopców przewinęło się przez świątynię w tych ostatnich kilku dniach.
Szła w poczuciu swojej całkowitej bezradności. Świątynia była wyludniona. Z rzadka przemykał się jakiś człowiek – chyba ktoś ze służby.
– Nie ma nawet do kogo się zwrócić.
Nagle echo przyniosło Jej strzępu głosów ludzkich. Coś gdzieś się działo. Odruchowo skierowali się w tamtą stronę. W miarę zbliżania się gwar uwyraźniał się, ukonkretniał, urealniał. Znaleźli się wreszcie w drzwiach obszernej sali. W głębi grupa kapłanów, doktorów w Piśmie prowadziła dysputę. Przez jakiś czas przysłuchiwała się temu obojętnie. Dziwiła się tylko, jak ludzie mogli się jeszcze jakimiś sprawami zajmować. Jak jeszcze świat może normalnie funkcjonować, gdy Ona straciła swojego Syna. Stali tak, czekając, aż ktoś z tej grupy oderwie się i będzie go można zagadnąć o Jezusa, aż może ktoś zwróci na nich uwagę i spyta, czego tu szukają. I nagle Go usłyszała. Jego głos. W pierwszej chwili pomyślała, że się myli, że to niemożliwe. Skąd On tutaj, w świątyni, na zebraniu kapłanów i uczonych w Piśmie.
– Słyszysz? Czy to nie Jego głos?
– Ależ tak. Patrz. On.
Rozmawiał w gronie tych ludzi. To był On: Jej najdroższy, jedyny, ukochany Syn. Oparta o ścianę, nieprzytomna ze szczęścia, patrzyła jak urzeczona. Słyszała, że Jezus coś mówi, tylko nic z tego nie rozumiała. Coś tłumaczył, to pytał, to odpowiadał. Nie wiedziała, o co chodziło: nie była w stanie skupić się, by zrozumieć, o czym On z nimi rozmawia – ze zmęczenia i ze szczęścia, które Ją przepełniało. Widziała odruchy uznania, z jakimi spotykały się wypowiedzi Jej Syna, ale dla Niej w tej chwili to wszystko było nieważne. Najważniejsze, że On żyje i że Go odnalazła. Chciała podejść, objąć Go, przytulić, ale nie miała sił. Aż wreszcie On ich zobaczył. Wyszedł z koła, w którym stał, i zaczął iść w ich kierunku. W tej chwili z całym zdumieniem stwierdziła, że On zachowuje się tak, jakby nic nie zaszło. Szedł spokojny, pogodny – to nie było zachowanie się dziecka, które straciło swoich rodziców, a teraz ich odzyskuje. I wtedy zrozumiała, że to nie Ona Go zgubiła, ale On świadomie odłączył się od nich, by zostać w świątyni. Poczuła jakby ukłucie serca. Na moment stanęły Jej przed oczami ostatnie trzy dni i trzy noce. Łzy płynęły po Jej twarzy. Nogi odmawiające posłuszeństwa. Bezustanne przemyśliwanie: gdzie On jeszcze być może, u kogo Go jeszcze szukać. Wyrzuty, jakie sobie robiła i Józefowi, że niedostatecznie opiekowali się Dzieckiem. I to chodzenie od człowieka do człowieka, od grupy do grupy, i bez końca stawiane pytania. Czuła, że musi coś powiedzieć. Nie może milczeć, gdy tyle się stało – On musi zrozumieć, jaką krzywdę im wyrządził. Z trudem wykrztusiła:
– Synu, czemuś nam to uczynił. Oto ojciec Twój i ja żałośni szukaliśmy Ciebie.
Czekała choćby na gest przeproszenia, na jakieś słowo proszące o przebaczenie, na jakieś wytłumaczenie. Nagle usłyszała twardą odpowiedź, która Ją zupełnie sparaliżowała:
– Czemuście mnie szukali? Czy nie wiedzieliście, że powinienem być w tym, co należy do mego Ojca?
To było dla Niej zupełne zaskoczenie. Nie, takiego Syna nie znała. Nie spodziewała się, że kiedykolwiek może On tak się do Niej odezwać. Nie odrzekła ani słowa, odwróciła się i zmartwiała zaczęła wychodzić ze świątyni.
I później znowu było wszystko spokojnie, wszystko normalnie, wszystko tak jak przedtem. Był powrót do Nazaretu, były codzienne sprawy. Ale to zdanie zostało w Jej duszy. Jako jakieś ostrzeżenie. Gdy wracała do niego myślą, musiała stwierdzić, że to nie pierwszy raz stanęła przed Nią tajemnica Jego osoby. Chociaż nigdy tak ostro i boleśnie dla Niej. Tyle razy łapała się na tym, że naprawdę to Ona Go nie zna. Gdy obserwowała Go bawiącego się z dziećmi, stwierdzała, że choć na pozór jest taki jak inni, to jednak tak różny i niepodobny, aż dziwiła się, że tego nie spostrzegają Jego towarzysze. Nieraz wśród zwyczajnych codziennych spraw, kłopotów, zabaw, Jego powiedzenie, gest, decyzja zaskakiwały Ją. Wtedy czuła się bezradna. Przekonywała się, że nie wie, jakie światy kryją się w Nim, że nie wie, co On czuje, co myśli, co przeżywa – kim On naprawdę jest.
Chłopiec rósł. To był w dalszym ciągu wspaniały chłopak. Pogodny, uśmiechnięty, serdeczny, radosny. To był w dalszym ciągu chłopiec, który niczego nie robił bez zezwolenia Matki czy ojca, który we wszystkim pomagał Jej i Józefowi, gdzie tylko mógł. Bez Niego w domu było szaro i pusto. On był dla nich w dalszym ciągu słońcem, radością, uśmiechem, treścią życia. Nie tylko dla Niej i dla Józefa, lecz dla całej młodzieży, która tu wciąż do Niego ściągała, która napełniała śmiechem, rozmowami, śpiewem ich domek. Ale dłużej niż dawniej przebywał w bóżnicy, siedział nad czytaniem Pisma Świętego. Częściej niż dawniej zabawy ze swoimi rówieśnikami przerywał rozmowami na tematy poważne, które najwyraźniej Go niepokoiły. Stawiał pytania i słuchał odpowiedzi. Uczestniczyła w tych rozmowach odrywana przez Niego od swoich zajęć, proszona, aby pomogła im znaleźć rozwiązanie w trudnościach, z którymi nie mogli sobie poradzić. Pytania dotyczyły narodu wybranego, Zakonu, Przymierza, najrozmaitszych spraw świątyni i ludzi tam pracujących, nabożeństw, ofiar. Odpowiadała tak, jak potrafiła. Ale nierzadko stawała bezradna wobec pytań, jakie Jej chłopcy zadawali. Z młodzieńczą dociekliwością i bezwzględnością nie poprzestawali na połowicznych rozwiązaniach, ale domagali się od Niej uzasadnień ostatecznych. Nie z wszystkim dawała sobie radę. Onieśmielał Ją ich radykalizm. Dopiero teraz przekonywała się, jak Jezus wiele potrafił spostrzec podczas swoich krótkich pobytów w świątyni, jak krytycznie potrafił ocenić to, do czego Ona sama już przywykła.
Chłopiec rósł. Zaczynały się pojawiać w Jego życiu elementy, których przedtem nie było. Kiedyś poprosił, czy by nie mógł odejść na parę godzin na ustronie, żeby się modlić. Potem odchodził nawet na parę dni. Szedł gdzieś w pobliże Nazaretu na miejsce odludne. Brał ze sobą parę podpłomyków, wody było dość w źródłach. Gdy wracał, dom znowu napełniał się Jego kolegami, którzy garnęli się do Niego.
Lata płynęły wyznaczane rytmem Świąt i pielgrzymowania do świątyni.