11. KONFUCJANIZM
1. Poznałem go w Münsterze. Mieszkaliśmy w tym samym „małym Watykanie”. Chyba nazywanym tak ze względu na to, że rekrutowaliśmy się z całego świata. Był Brazylijczyk, oczywiście Pablo, Portugalczyk, Szwajcar i jeszcze paru innych. Bardzo egzotyczny Augustyn Shim – Koreańczyk i bardziej egzotyczny, jak na tamte czasy ja – Polak. W sumie ośmiu czy dziewięciu. Robiliśmy doktoraty czy też przygotowywaliśmy dalsze prace naukowe. Zorganizowały ten konwikt siostry franciszkanki przy swoim szpitalu. Mieliśmy za to jakieś minimalne obowiązki duszpasterskie wśród chorych.
Shim kończył doktorat ze Starego Testamentu. Krępy, silnie zbudowany, odrobinę mniej niż średniego wzrostu, z czarną grzywą włosów – chodzący dynamit, świetny kolega. Kiedyś postawiłem mu pytanie:
– Czy ty urodziłeś się w rodzinie chrześcijańskiej, czy też jako dorosły przyjąłeś chrzest?
– Już moi rodzice uwierzyli w Chrystusa.
– A jaką religię przedtem wyznawali?
– Konfucjusza.
– Konfucjusz to, jak jedni mówią – filozofia, jak inni – etyka, ale na bazie religii Wschodu. O ile się orientuję, uczy on, że aby spotkać się i żyć z Bogiem, należy pielęgnować pięć związków międzyludzkich: mąż – żona, rodzice – dzieci, starszy – młodszy, władca – poddany i przyjaciele między sobą. W tych związkach w sposób szczególny Bóg jest obecny: On jako porządek, sprawiedliwość, pokój, miłość. I chyba nic więcej nie wiem o Konfucjuszu – przyznałem się.
– To naprawdę genialny człowiek – powiedział z przekonaniem Shim.
– No to mów.
– O czym? – zatrzymał się na moment.
– Najpierw o życiorysie – doradziłem mu.
– Życiorys jak życiorys. Chociaż nie: gdy miał zaledwie 22 lata, założył szkołę, w której uczył pisać, rachować, przemawiać, a także historii, poezji, etyki, polityki. Równocześnie studiował.
– A kiedy się w ogóle urodził?
– W 551 roku przed Chrystusem. Nawet jakiś czas, w dojrzałym wieku, sprawował funkcję wysokiego urzędnika. Ale co ciekawe i bardzo ważne zarazem, a jak na owe czasy niecodzienne – pisał książki nacechowane bardzo osobistymi impresjami. Pozostało po nim parę dzieł w całości i szczątki innych: Księga pieśni, Księga przeszłości, Dawna wiosna i jesień. W tej ostatniej opisuje dzieje państwa Lu od 722 – 481.
– No, a ja oczekiwałem, że pozostawił dzieła ściśle filozoficzne, etyczne czy religijne – mówię rozczarowany.
– Nie. Ale to, co napisał, zawiera jego osobiste poglądy na te kwestie, o których mówisz. I na tym również polega wielkość i niepowtarzalność jego książek.
– A w czym on jest wielki – on sam?
– Dokonał dzieła godnego filozofa i teologa: wyeliminował antropomorfizmy, mity i legendy, od jakich roiło się w ówczesnej religii Chin – przebił się przez nie, zrozumiał ich istotę i określił istotę religii.
– A mianowicie? – pytałem zaciekawiony.
– Dla niego pojęciem węzłowym jest „niebo”. Unika, zwłaszcza na początku, słowa „Bóg”, z bardzo konkretnych powodów. A więc Niebo jest wszechwiedzące, słyszy modlitwy ludzi, rządzi i utrzymuje świat, tworzy państwa. Zaś mądrość ludzka polegać powinna na tym, aby zrozumieć i realizować wolę Nieba. Ponieważ wszystko, łącznie z ziemią, jest darem Nieba. Dlatego mędrzec musi działać w jedności z ziemią. I wreszcie Konfucjusz dopowiada rzecz do końca: Niebo jest myślącą, osobową istotą. Ona stawia przed człowiekiem moralne zadania, które są zgodne z jej naturą. Właśnie te, które wymieniłeś: miłość pomiędzy ojcem a synem, sprawiedliwość władcy wobec poddanego, obowiązki męża i żony, szacunek młodszych wobec starszych, troska starszych wobec młodszych.
– Jeżeli przyjadę kiedyś do ciebie, to najpierw cię będę prosił, byś mnie zaprowadził do świątyni konfucjańskiej.
– Nie świątynia, tylko Miejsce.
– Dobrze: do Miejsca konfucjańskiego.
Z Shimem przyjaźniłem się serdecznie. Chociaż był jeden zgrzyt, zresztą z powodu mojej głupoty – dokładnie mówiąc niewiedzy dotyczącej historii Korei. Wróciłem kiedyś z Japonii. I zacząłem opowiadać o niej w superlatywach. Nagle spostrzegłem, jak jego twarz szarzeje. Dopiero potem dowiedziałem się, że Korea była okupowana od 1910 – 1945 roku przez Japończyków, z okrutną surowością, przypominającą okupację Polski przez Niemcy hitlerowskie. A w ogóle, była w ciągu wieków wciąż traktowana przez Japończyków jak przyczółek dla ich wypraw na kontynent azjatycki, dla ich podbojów państwa chińskiego. Chociaż to przeszłość, ale stare urazy tkwią w świadomości jak drzazgi. Niemniej, wielokrotnie mnie zapraszał, bym go koniecznie odwiedził w jego rodzinnym Seulu. Na co zawsze odpowiadałem, że chętnie, jak Pan Bóg pozwoli – nie wierząc, żeby kiedykolwiek stało się to możliwe, bo niby po co mnie do Korei.
2. Aż się stało. Bo się okazało, że Papież tam leci i ja też tam polecę. Od czasów Münsteru upłynęło parę lat i obliczałem, że Shim powinien już jako profesor wykładać ten swój Stary Testament w tamtejszym seminarium duchownym. I tak też było. W pierwszym dniu pobytu w Seulu Papież udał się po południu do seminarium duchownego; towarzyszyli mu dziennikarze – oczywiście ja też, wypatrujący Shima. Nadszedł w końcu. Nie zauważył mnie. Zaskoczyłem go rąbnięciem w plecy. Ucieszyliśmy się z tego spotkania jak dzieci.
W czasie mojego krótkiego pobytu w Seulu mogłem doświadczyć, jak głęboko Shim tkwił w tradycjach konfucjańskich, jak głęboko chrześcijańskie są te tradycje i na odwrót. A więc przez te parę dni, które spędziłem, był całkowicie do mojej dyspozycji i opiekował się mną jak młodszym bratem. Pytał, co jeszcze chciałbym zobaczyć i proponował to, co uważał, że powinienem zobaczyć.
Przypomniał mi naszą rozmowę w Münsterze:
– Czy nadal chcesz zobaczyć świątynię konfucjańską? – zapytał ze śmiechem.
– Nie świątynię, tylko Miejsce – poprawiłem go.
– Dobrze, niech będzie Miejsce. Ale widzę, że nauka nie poszła w las.
Idziemy do Miejsca. Ale najpierw jest park z pięknymi starymi drzewami, na trawie rodziny siedzą w kręgu, posilając się. Na łączce nauczyciel z grupą dzieci śpiewa, a one powtarzają. Wreszcie „Miejsce”. To forma czworokątnej zagrody z trzema wejściami. Pod zadaszeniem opartym o główną ścianę – podium. Na nim kilka stołów. Jacyś ludzie rozkładają naczynia i sztućce mosiężne. Shim oddala się ode mnie. Podchodzi do starszego pana w okularach i coś mu tłumaczy, ale tamten reaguje negatywnie. „Przepadło” – myślę sobie. Wraca Shim.
– Jutro część rodu Li będzie tutaj świętować swoje uroczystości – Shim tłumaczy mi. – Oni je przygotowują i nie mają czasu na nic. Musimy stąd wyjść. Ale popatrz jeszcze na to – pokazuje mi ręką małą lektykę, śliczną, filigranową, pomalowaną na biało, jakby dla malutkiego dziecka.
– Dla kogo ta lektyka? – pytam zdziwiony.
– Jutro ci ludzie pójdą na cmentarz, do grobowca, w którym spoczywają prochy ich przodków. Otworzą drzwiczki lektyki, zaproszą duchy zmarłych do wnętrza, zamkną drzwiczki. Powrócą tutaj. Otworzą drzwiczki i w ten sposób będą ucztowali razem z duchami zmarłych. Konfucjusz nakazuje miłość przodków – nie tylko żyjących, ale i zmarłych.
Wreszcie zaprosił mnie do swojego domu na obiad. Jego rodzina mieszka w skromnym, jednorodzinnym domku z małym ogródkiem. Ojciec już nie żyje. Jest tylko matka i dwie starsze, niezamężne siostry. I tu, w jego rodzinie, zobaczyłem transformację mojego Shima. On, jak powiedziałem chodzący dynamit – głośny, energiczny – wobec swojej starej zresztą i trochę niedołężnej matki był delikatny, subtelny, czuły jak motyl. Spędziłem u niej wraz z siostrami Augustyna dłuższą chwilę na rozmowie, oczywiście korzystając z jego pomocy jako tłumacza. Potem przeszliśmy do jadalni, gdzie był obiad, w niczym, ale to w niczym zresztą nieprzypominający naszych europejskich obiadów. Dominowały ostre przyprawy – niektóre zdawały się włosy podnosić na głowie, choćby takie liście jakby z ogromnego buka, poukładane w stosik równiutki, jeden na drugim, które brało się po kolei, zresztą za pomocą pałeczek takich, jakich używają Japończycy, a zarazem całkiem innych, bo tamci posługują się drewnianymi, a ci metalowymi.
Ale przecież nie o jedzenie chodzi. Zwróciłem uwagę na jego stosunek do sióstr. One były starsze od niego. Wobec tego nic nie pomogło, że on – profesor ze studiami na europejskich uczelniach (miał za sobą również studia rzymskie), że w końcu ksiądz, a one tylko po średnich szkołach. One były „ważniejsze”.
I nie zapomnę pożegnania, które miało miejsce w ostatni dzień mojego pobytu w Seulu, a które w sposób klasyczny zaświadczyło o „konfucjańskiej” osobowości mojego Shima. Miałem odlatywać bardzo wczesnym rankiem. Wieczorem odwiózł mnie do hotelu i ostatnie jego zdanie zapamiętałem jak nagrane na taśmie magnetofonowej: „Dziękuję ci, że podczas twojej wizyty u nas moja matka nie musiała przymuszać się do uśmiechu”. – A więc sam Konfucjusz – albo obowiązek miłości bliźniego wyszczególniony czwartym przykazaniem, z tablic Mojżeszowych!
3. Może paść pytanie: Jeżeli konfucjanizm jest taki wartościowy, to czy jest sens rezygnować z niego na korzyść chrześcijaństwa? Wobec tego pytania należy stwierdzić fakt niewątpliwy, choć zaskakujący: Korea Południowa jest krajem, gdzie chrześcijaństwo – w porównaniu do wszystkich państw świata – cechuje największa prężność: choć katolików jest tylko 1,5 miliona, ilość udzielanych chrztów corocznie (100 tys.) bije wszelkie możliwe rekordy. To samo zresztą z powołaniami: seminaria duchowne pękają w szwach. Gdy w ogromnej kaplicy seminaryjnej zobaczyłem z wysokości pierwszego piętra płaszczyznę zbudowaną z 500 czarnych głów kleryckich, zrobiło to na mnie duże wrażenie, choć już niejedno w życiu widziałem.
Warto dodać, że ewangelicy liczą 7 milionów wiernych, w tej prężności wyprzedzają katolików, chociaż młodsi o sto lat. (U nich kilkaset tysięcy chrztów rocznie). I jeszcze jedno trzeba zaznaczyć, że oba te wyznania współdziałają ze sobą bardzo przyjaźnie i to jakoś od zawsze, o czym mnie zapewniał stary misjonarz z Augsburga, który tu już pracuje 30 lat. Zresztą misjonarze europejscy to nie tylko relikt z zamierzchłych czasów, ale i fakt kuriozalny, w zestawieniu z faktami przytoczonymi na ten temat powyżej.
Koreańscy chrześcijanie są świadomi tego, co się u nich dzieje. Pamiętam rozmowę, jaką miałem na lotnisku w Pusan z pastorem ewangelickim. Poza wszystkimi innymi poruszonymi sprawami utkwiło mi jego zdanie, które mnie zupełnie zbulwersowało: „My, koreańscy ewangelicy i katolicy przyjdziemy do was do Europy, żeby was nawrócić na chrześcijaństwo”. Pomyślałem sobie z wysokości polskiego chrześcijaństwa, liczącego tysiąc lat, a zarazem z wysokości europejskiego chrześcijaństwa, liczącego dwa tysiące lat: „Jak on może to mówić? On, którego Kościół ewangelicki liczy sobie niewiele ponad sto lat, a Kościół katolicki niewiele ponad dwieście lat”.
A więc zapytałem Augustyna, skąd taka popularność chrześcijaństwa w Korei i odchodzenie od konfucjanizmu. Odpowiedział:
– Powodów, jak zwykle, jest wiele, ale jednym z najbardziej charakterystycznych jest demokracja, do której nasz naród uparcie dąży.
Tu poczułem się nieco zaskoczony, a on widząc to, wyjaśnił:
– Konfucjanizm chyba od początku skłaniał ludzi do serwilizmu wobec władzy. Właśnie ta relacja: władca – poddany urosła w tej religii, czy w tym systemie etycznym, do najważniejszej i była traktowana w gruncie rzeczy jednostronnie: Obywatel ma być prawdziwie poddany czy nawet ślepo posłuszny władcy i tylko tyle. My widzimy w chrześcijaństwie dowartościowanie człowieka, uszanowanie każdego człowieka, prawdziwą wolność, ku której prowadzi chrześcijaństwo tak cały naród, jak każdego indywidualnego człowieka.
– Ale przecież macie ustrój parlamentarny, wybieralnego prezydenta itd. – broniłem się.
– To zewnętrzne pozory – tłumaczył. – „Demokratyczny” prezydent natychmiast przechodzi na pozycję władcy i traktuje po staremu obywateli. I wobec tej sytuacji protestują przede wszystkim chrześcijanie. O tym się nie mówi. Najczęściej gazety piszą: „studenci” i koniec. Ale naprawdę trzeba by było dodać, że w tych manifestacjach prodemokratycznych biorą udział, a nawet organizują je, chrześcijańscy studenci. Nie ma się więc co dziwić, że chrześcijanie nie cieszą się popularnością u władz. Nie żebyśmy konfucjanizm uważali za naukę błędną, ale że ona dopiero w świetle Ewangelii znajduje równowagę i pełny swój sens.