CZWARTEK WIECZOREM
CZWARTEK WIECZOREM
W drzwiach na piętrze stał Łazarz w uroczystej szacie i z otwartymi ramionami czekał na gości, od razu się tłumacząc:
– Pozwoliłem sobie zostać aż do tego czasu nie dlatego, że mam zamiar wprosić się do waszego stołu, Jezu, ale chciałem przypilnować, by wszystko odbyło się jak należy.
A oni już wlewali się do izby.
Sala była imponująca. Ogromna, o wysoko zawieszonym suficie, ginącym gdzieś w górze, znakomicie oświetlona bardzo licznymi lampkami olejowymi, umieszczonymi na ścianach i stojącymi na stole. Stół był nakryty przepisowym obrusem. Wszystko to zrobiło duże wrażenie na Jego chłopcach, ale i na Nim samym. Kolejny raz zaskoczył Go Łazarz swoją wielkodusznością. A tymczasem gospodarz objaśniał:
– My nie będziemy przeszkadzać. Wszystko jest przygotowane na zapleczu, w tym małym pomieszczeniu – tu wskazał ręką. – Gdyby zaistniała jakaś trudność, jestem do dyspozycji na dole.
Natychmiast zaprotestował:
– Nie zapraszałem cię wcześniej na wieczerzę, bo wiem, jak jesteś zajęty, ale teraz, gdy tu jesteś, bardzo cię prosimy do stołu, który tak pięknie przygotowałeś.
Ale znowu włączył się Janek:
– A nie mówiłem. A nie mówiłem – wyszukał Judasza. – No i co, no i co? Nie żałujesz, żeś się dał namówić? Widziałeś coś podobnego? Bo ja nie. Gdy tu byłem, był jasny dzień… Ale nie spodziewałem się, że tu jest tak pięknie w nocy. A co w kuchni, to nie muszę opowiadać, bo pachnie jak na uczcie Lukullusa. Jeszcze takiej Paschy dotąd nie było.
– Jak to? Mamy spożywać Paschę? – odezwał się nie tylko Judasz, ale prawie wszyscy.
– A tak. To jest ta największa niespodzianka.
– Ale co się dzieje? Dlaczego tak? Wyjeżdżasz, Jezu, gdzieś? To my z Tobą! – zasypali Go pytaniami.
Czekali na Jego odpowiedź. Słuchał tych okrzyków, tych pytań, ale cały czas myślał o Judaszu. Czy nie da się go uratować? Czy nie można go zatrzymać na tej drodze?
– Na wszystkie wyjaśnienia będzie czas – odpowiedział krótko i zamilkł.
– A więc, jeżeli zostałem zaproszony – Łazarz zagadywał milczenie z Jego strony – zaczynajmy, bo szkoda, żeby nam jedzenie wystygło.
Zatopiony w myślach, jak lunatyk wszedł do pomieszczenia kuchennego, zobaczył wielki ręcznik, prawie prześcieradło, przepasał się nim, wziął dzban z wodą, napełnił miednicę i powrócił do wieczernika. Jeszcze nie wszyscy Go zauważyli w tym nowym przebraniu, ale już gasły rozmowy i śmiechy, a On podszedł bez słowa do Judasza, pochylił się do jego nóg, jak niewolnik przed swoim panem i zaczął mu wycierać nogi mokrym ręcznikiem. Czuł, że Judasz zmartwiał, że nie wie, jak się ma zachować. Ale już nogi były umyte, teraz je tylko wycierał do sucha. Nie podnosząc się, zbliżył się do stojącego obok Piotra, który osłupiały, tak jak reszta apostołów, obserwował Jego poczynania. I zareagował jak to on – pochylił się ku Niemu i prawie twarzą w twarz wykrzyknął ze zdumieniem, ale i w proteście:
– Ty mi chcesz umyć nogi?
– Tego, co ja czynię, ty teraz nie rozumiesz, ale później będziesz to wiedział – odpowiedział łagodnie.
– Nie, nigdy mi nie będziesz nóg umywał – Piotr uznał sprawę za zamkniętą.
– Jeżeli cię nie obmyję, nie będziesz miał udziału ze mną – tym razem i On był stanowczy.
Piotr złamał się i zduszonym głosem, po chwili wahania, odpowiedział z determinacją:
– Panie, nie tylko nogi moje, ale i ręce, i głowę.
Tak, to był cały Piotr w tym odezwaniu. Ale dobrze, że tak się stało. Dobrze, że uległ. Za jego przykładem poszła reszta.
Wszystko to odbyło się w milczeniu. Dopiero gdy już siedzieli przy stole, powiedział do nich:
– Wy mnie nazywacie Nauczycielem i Panem. Jeżeli ja umyłem wam nogi, to i wyście sobie powinni nawzajem umywać nogi. Dałem wam przykład, abyście i wy tak czynili, jak ja wam uczyniłem.
– Ale miałeś nam powiedzieć, dlaczego dzisiaj ta Pascha, a nie jutro? – Janek dopominał się o odpowiedź na swoje pytanie.
Był mu prawie wdzięczny za to domaganie się. Odkładał tę chwilę bez końca, ale już był czas, aby wyznać to, co stanowiło istotną treść tego spotkania.
– Jeden z was mnie wyda.
Powiedział to do Janka, zajmującego miejsce naprzeciw Niego. Zdawałoby się, że nikt inny tego nie usłyszy.
– Wprawdzie Syn Człowieczy odchodzi, jak o Nim napisano – teraz już mówił głośniej, żeby to mogło dojść do Judasza – lecz biada temu człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Lepiej by było, gdyby nie narodził się ten człowiek.
Janek zareagował tak, jak tylko on mógł zareagować. Najpierw osłupiał. Otworzył po dziecinnemu usta, oczy wytrzeszczył, że zdawały się wyskakiwać z orbit.
– Coś Ty, Jezu, powiedział? Że jeden z nas, tu siedzących przy stole, Ciebie wyda na śmierć kapłanom, faryzeuszom czy Herodowi? Czy tak?
Bał się, że Judasz może nie wytrzymać nerwowo i rzuci się do drzwi, aby ratować się ucieczką i wtedy dojdzie do tragedii. Ale Judasz siedział bez ruchu na końcu stołu, ledwie widoczny w mrocznej izbie, tylko połyskiwały jego oczy wpatrzone w Janka. A Janek zdawało się, że oszalał. Przemienił się prawie w tamtego Janka znad Jordanu, wygłaszającego swoje apokaliptyczne kazanie do ludzi.
– Cisza! – wykrzyknął, chociaż cisza panowała w izbie jak makiem siał. – Jezus powiedział, że jeden z nas tu siedzących przy stole wyda Go na śmierć. Czy ja dobrze zrozumiałem, Jezu?
Nie odpowiedział ani skinieniem głowy.
– A więc tak – Janek potwierdził. – Czyście zrozumieli? Albo ja zwariowałem, albo ktoś z nas zwariował, albo ja nic nie rozumiem z tego, co się dzieje. Wydać Jezusa na śmierć? Za co?
Jeszcze nigdy go takim nie widział. Jeszcze nigdy tak poważnie, wprost patetycznie, nie przemawiał.
– Pytam za co? Co popełnił Jezus takiego, że zasłużył na wyrok śmierci? Nie zrobię mu nic, a nawet obronię go, gdyby mu ktoś chciał wyrządzić krzywdę, tylko niech powie za co. Za co chce zabić Jezusa?
Janek przerwał. Trwała cisza.
Wyskoczył Szymek. Był nieprzytomny ze zdenerwowania. Miał szczękościsk, który w takich razach u niego się objawiał. Mówił z najwyższym wysiłkiem, zacinając się:
– Temu, który Jezusa wydaje na śmierć, nakazuję, żeby mnie też zabił, wprost albo skrycie. Bo jak on tego nie zrobi… Przysięgam mu, jak tu stoję, że ja go zabiję. I nie ucieknie mi. Dopadnę go wcześniej czy później, nawet na końcu świata i zabiję.
Janek, tak jakby nie słyszał oświadczenia Szymka, mówił dalej:
– Jezu, czy Ty już wiesz, kto z naszej Dwunastki jest zdrajcą? – przerwał, czekając na odpowiedź. Gdy się nie doczekał, wykrzyknął: – Przysięgam na moją mamę, że to nie ja! Ale równocześnie pytam, czy to ja? Bo może czegoś nie rozumiem. Powiedz! Czy to ja?
To pytanie już podchwycili inni. Rozpętała się burza. Za przykładem Janka wszyscy rzucili się do Niego:
– Czy to ja?
Jeden przez drugiego napierali na Niego. Przekrzykiwali się wzajemnie. Nie odpowiadał. Bał się odpowiadać. Prosił Boga, żeby nie zbliżył się Judasz. Widział go wciąż, jak w tej skłębionej zawierusze podchodził blisko, coraz bliżej, jak obserwuje, podsłuchuje. Jak nie chce się odróżniać od reszty, od żadnego z nich, wciąż dręczony ciekawością. Przecież nie ma pewności, jak On dużo wie. Aż korzystając z tego, że fala wyniosła go wprost przed Niego, rzucił to samo pytanie co inni:
– Czy to ja?
Odpowiedział mu błyskawicznie:
– Tyś powiedział.
Tak. Stało się tak szybko, tak nieoczekiwanie, że nikt z otaczających Go nie wychwycił tej odpowiedzi. Judasz, napierany przez innych, zniknął Mu sprzed oczu. Nawet nie zdążył odnotować wyrazu jego twarzy, choćby tego, czy usłyszał odpowiedź.
Ale już się uspokajało skłębione morze Jego Dwunastki. Już powracali na swoje miejsca, niektórzy jeszcze gwałtownie komentowali Jego oświadczenie. Janek, który zajmował wciąż pozycję wyczekującą, teraz znowu zabrał głos:
– A więc nie znalazł się zdrajca – wybuchnął płaczem i rzucił Mu się na szyję. Wstrząsały nim spazmatyczne łkania.
Głaskał go po głowie. Odczekał, aż się Janek uspokoi i potem posadził go na miejscu. Równocześnie poczuł, że Piotr, siedzący po Jego lewej stronie, wychyla się do Łazarza siedzącego po prawej stronie i szarpie go. Gdy Łazarz wreszcie spostrzegł te manewry, Piotr przekazał mu jakąś informację. Ale w tym gwarze jego głos był niesłyszalny. Łazarz pytał raz i drugi:
– Nie rozumiem. O co ci chodzi?
Wreszcie Piotr zdenerwowany powiedział głośniej, tak że to i do Niego doszło:
– Spytaj, kto to jest? O kim Jezus mówi?
Łazarz wykonał polecenie. Przysunął się do Niego:
– Panie, kto to jest?
Zawahał się, czy mu odkryć tę tajemnicę. „Ale przecież to mój najbliższy przyjaciel. A równocześnie to ostatnie chwile mojego życia. Nie może pozostać w nim ta skaza, że nie byłem wobec niego szczery do końca”. Bał się wymówić imię zdrajcy, żeby ktoś nie usłyszał. Zdecydował się na wybieg:
– To ten, któremu podam umoczony kawałek chleba.
Nie było to nic nadzwyczajnego, nieraz zdarzało się przy posiłkach, że On coś takiego robił dla zaznaczenia swojego szczególnego szacunku, podziwu, podziękowania choćby za trafną myśl wyrażoną słowami, za jakieś dokonanie.
Wziął kawałek chleba, umoczył go w winie i wyciągnął rękę, by podać go Judaszowi. Może to go oprzytomni? Może to go powstrzyma przed zdradą? Ten, widząc to, i jakby nie dowierzając, że to dla niego, nie zareagował, więc musiał mu powiedzieć:
– Weź, to dla ciebie.
Judasz usiłował wywołać na usta jakiś uśmiech, ale ukazał się na jego twarzy nienaturalny grymas. Rzekł niewyraźnie:
– Dziękuję.
Chciał mu coś powiedzieć, tylko nie zdążył. Usłyszał podniesiony głos Piotra:
– Czy szatan nam oczy piaskiem zasypał? Czyśmy zgłupieli, pytając, kto Jezusa zdradził. Zastanówcie się przecież spokojnie. Kto z nas mógł to zrobić? – nie czekając odpowiedzi wstał i w tej ciszy, która znowu zapanowała, zaczął iść, doszedł do końca stołu, gdzie siedział Judasz, stanął nad nim i powiedział prawie krzycząc:
– Toś ty!
Judasz poderwał się, sięgnął ręką pod prawą pachę, gdzie miał schowany sztylet, o czym wszyscy wiedzieli. Ale nie zdążył. Piotr już go trzymał za ręce. I nie puścił, mimo że ten chciał mu się wyrwać.
– Piotrze! Zostaw go! – krzyknął.
Ale Piotr nie puścił rąk Judasza. Nie zdarzyło się nigdy dotąd, żeby Piotr Go nie posłuchał. Już powstali prawie wszyscy apostołowie. Reszta pośpiesznie do nich dołączyła. Jeszcze moment, a rzucą się na Judasza. Zdawał sobie z tego sprawę, że musi go uratować od samosądu. Zwrócił się do niego spokojnie, tak jakby mu wydał polecenie w sprawie zakupów:
– Co masz czynić, czyń.
Piotr zdumiał się. Popatrzył niedowierzająco na Niego, ale przecież puścił ręce Judasza. Ten, jeszcze oszołomiony, nie wiedział, jak się zachować. Zapanował jednak nad sobą, obciągnął suknię, poprawił sznur. Zerwał się i prawie że pobiegł do drzwi.
Nikt nie śmiał zaprotestować. Odprowadzili Judasza wzrokiem aż do drzwi, a potem spojrzeli na Niego, oczekując wyjaśnienia. Ale On nie miał im nic do powiedzenia. Odejście Judasza przyjął z ulgą, jakby Mu kamień z serca spadł. Tak, tylko teraz trzeba się pośpieszyć. Judasz musi dotrzeć do świątyni, dokładnie mówiąc, również do twierdzy Antonia i stamtąd tu wrócić. Trzeba zaczynać. Wziął w ręce chleb. Trzymał w dłoniach i odmawiał błogosławieństwo:
„Błogosławiony jesteś, Panie, Stwórco wszechświata, bo dzięki Twej hojności otrzymaliśmy chleb, owoc ziemi oraz pracy rąk ludzkich, który Tobie ofiarujemy, aby stał się dla nas chlebem życia”.
Odebrali te słowa błogosławieństwa jako powrót do zwyczajności. Więc zaczął łamać chleb i mówić:
– Bierzcie i jedzcie. To jest bowiem ciało moje, które za was i za wielu będzie wydane.
Cisza znowu zapadła przy stole. Uczniowie zdawali się pożerać Go oczami, nie chcąc uronić nie tylko ani słowa, ale i najmniejszego gestu, ruchu, wyrazu twarzy. Chcieli nie tylko w pełni zrozumieć Go, ale i uczestniczyć w tym obrzędzie, który On dokonywał dla nich. Dodał po chwili:
– To czyńcie na moją pamiątkę.
Patrzyli, jak wciąż łamie Chleb. A potem już poszczególne kawałki podaje im.
Wyciągali po nie dłonie, brali ten Jego Chleb – Janek zaskoczony, Piotr stanowczo, Tomasz z przechyloną głową człowieka, który nie wie do końca, co ma o tym wszystkim sądzić, Mateusz bez zastrzeżeń, Tadek z radością, Szymek jako coś oczywistego, Bartłomiej z prostotą, Jakub zdziwiony, jakby już domyślał się, co z tego wyniknie, Andrzej nabożnie, Filip prawie zawstydzony za Niego i za siebie.
„Co oni myślą? – zapytywał sam siebie. – Czy zdają sobie z tego sprawę, że chcę ich w ten sposób związać ze sobą jeszcze bardziej?”
Janek nie byłby Jankiem, gdyby coś nie powiedział w tej świętej ciszy, która wciąż trwała:
– A ja myślę, że ta dzisiejsza wieczerza ma coś wspólnego z rozmnożeniem chleba. Wtedy też najpierw nauczałeś, a dopiero potem błogosławiłeś chleb i ryby, łamałeś i podawałeś nam, a także ludziom.
Mówił jak nie Janek: miękkim, serdecznym tonem. Gdy nie doczekał się odpowiedzi, za chwilę znowu podjął tę sprawę:
– A może jeszcze z codziennymi wieczerzami, w czasie których też podobnie łamałeś chleb?
Janek prowadził ten swój monolog, zresztą pilnie śledzony przez wszystkich przy stole:
– Bo tego za każdym razem chciałeś, żebyśmy byli bardziej z Tobą złączeni?
Aż się zdziwił, skąd Janek wziął takie sformułowanie. Ale gdy Janek skończył, nikt nie odważył się zabrać głosu.
Potem już Pascha, podobnie jak przed dwoma laty kierowana przez Filipa, przebiegała zgodnie z przepisanym porządkiem. Pogrążony w myślach prawie mechanicznie towarzyszył temu, co się działo przy stole. Zamyślony, przejęty, skupiony na tym, co chciał jeszcze uczynić w tej ostatniej chwili, która pozostawała, mył ręce w miednicy, wycierał je. Błogosławił kielich z winem pomieszanym z wodą. Podnosił do ust, prawie nie czując smaku tego, co pił. Znowu mył ręce, odmawiał błogosławieństwo nad gorzkimi ziołami, maczał je w moszczu owocowym, rozdawał współsiedzącym.
Kuba recytował hagaddę o wyjściu narodu wybranego z Egiptu.
Sam śpiewał czy też raczej słyszał śpiewany przez siebie Psalm 113 i 114. Znowu pił wino. Znowu mył ręce. Czuł tylko tłukące się serce i płynący czas, zbliżający Go krok po kroku do rozstania się ze światem, dla którego żył, któremu objawił prawdę i przez co miał zginąć. Słyszał jak z zaświatów zapowiedzi Filipa zwiastujące następne danie, jadł i pił, co Mu podawano. Dochodził do Niego gwar rozmów, wybuchy śmiechu, okrzyki. Od czasu do czasu spoglądał na swoich chłopców.
W jakimś momencie – prawie jak potok, który zbliża się do wodospadu i słyszy już jego szum – spostrzegł się, że wieczerza dobiega końca, że jeszcze chwila i wstaną od stołu, a On rozpocznie swoją drogę ku śmierci. Tak, to był czas na ostatni kielich wina, na kielich mesjański, a więc czas na Niego. Wziął go w ręce i zaczął szczególnie wyraźnie odmawiać błogosławieństwo:
„Błogosławiony jesteś, Panie, Boże wszechświata, bo dzięki Twej hojności otrzymaliśmy wino, owoc winnego szczepu i pracy rąk ludzkich, aby stał się dla nas napojem zbawienia”.
Zatrzymał go w dłoniach, nie podawał, żeby zaznaczyć, zwrócić uwagę swoich chłopców. I dopiero gdy poczuł na sobie ciekawe, zaniepokojone spojrzenia wszystkich, wzniósł kielich nieco wyżej i zaczął powoli mówić:
– To jest kielich Krwi mojej Nowego, wiecznego Testamentu, która za was i za wielu będzie wylana.
Znowu wyczuł ich zaskoczenie i niepewność. Ale tak to być musi. Już nie ma czasu na tłumaczenia. Zresztą może to i lepiej, bo łatwiej zapamiętają. Lecz czy są tego świadomi, że ta nowa Pascha to symbol Ewangelii Nowego Przymierza pomiędzy ludzkością a Bogiem? Przymierza nie opartego na ofiarach krwawych i niekrwawych, składanych w świątyni, ale przymierza miłości składanego Bogu codziennym życiem.
Dopiero teraz przekonał się, jak chłopcy nie wierzą w klęskę, nie wierzą w Jego śmierć. Wyraził to Janek po chwili ciszy:
– Ale Ty to mówisz tylko na niby, nieprawda? Bo Ty przecież nigdy nie zginiesz. Nawet gdy zostaniesz wydany, to i tak wszystkich pokonasz, bo to ma być czas próby. Nieprawda? To tylko na znak, że nas tak kochasz, że gotów jesteś życie swoje za nas oddać. Nieprawda? Bo teraz tak inaczej będziemy świętować Paschę. Już nie będziemy wspominać wyjścia z ziemi egipskiej i wszystkich dobrodziejstw, jakie nam Bóg uczynił, tylko to, że Ciebie Bóg nam zesłał. Albo inaczej: będziemy wspominali wszystkie dobrodziejstwa Boże, a zwłaszcza Ciebie i to, żeś nam objawił prawdę, jak należy żyć i gotów byłeś za nią ponieść śmierć.
Nie było czasu na takie rozmowy. Jeszcze dopowiedział jedno zdanie:
– To czyńcie na moją pamiątkę.
I podał kielich Łazarzowi.
Patrzył, jak kielich przechodzi od jednego do drugiego. Czekał aż okrąży stół i wróci do Niego. Wtedy wstał i zaczął śpiewać psalm kończący Paschę:
Zawołałem z ucisku do Pana,
Pan mnie wysłuchał i wywiódł na wolność.
Pan jest ze mną, nie lękam się,
Cóż mi może zrobić człowiek?
Pan ze mną, mój wspomożyciel,
ja zaś będę mógł patrzeć z góry na mych wrogów.
Popchnięto mnie, popchnięto mnie, bym upadł,
lecz Pan mi dopomógł.
Śpiewał wraz z innymi, wbrew sobie, każda fraza była Mu obca. Nie dotyczyła Jego sytuacji. Nie zgadzała się z tym, co się działo z godziny na godzinę, z chwili na chwilę. Wszystko w Nim krzyczało: „Przecież idę w śmierć. Przecież idę w śmierć, choć proszę o ratunek”. Znowu zawadził o bolesny tekst:
Nie umrę, lecz będę żył
i głosił dzieła Pańskie.
Kamień odrzucony przez budujących
stał się kamieniem węgielnym
Dopiero tu się połapał: „Przecież ustanowiłem Paschę Nowego Testamentu. Na mojej śmierci stanie nowa budowla Ewangelii. Ojciec chce, bym śmiercią potwierdził prawdziwość tego, co mówiłem, że to nie dywagacje filozofa, ale prawda, uwiarygodniona śmiercią”. Aż się zdziwił tym odkryciem, zdziwił i przeraził.
Oto jest dzień, który Pan uczynił:
radujmy się zeń i weselmy.
Kończył prawie z uśmiechem na ustach.