GOLGOTA
GOLGOTA
Eskortowany przez dwóch żołnierzy schodził w dół na drżących z wycieńczenia nogach, wśród wrzasku tłumu. Przystanął u stóp schodów, w pobliżu Sanhedrynu i najwyższych kapłanów.
– Dlaczego my tu jeszcze czekamy – posłyszał skrzek Kajfasza zwrócony do Annasza.
– A jak myślisz, na co? Na krzyż. I będziemy długo czekać. Czy ty rozumiesz, co tu się święci? – Annasz spytał niespodziewanie swojego zięcia.
– A co się święci? – ten zapytał niezbyt przytomnie.
– Przecież On – tu wskazał brodą na Niego – powinien zawisnąć na krzyżu wcześnie rano. Tak było ustalone. A teraz jest południe, a my tu.
Ale Kajfasz nie rozumiał, o co jego teściowi chodzi. Stał, mrugając intensywnie powiekami.
– To przez tę historię z Herodem sprawa się opóźniła – spróbował nieśmiało.
– To należało do scenariusza – Annasz uciął.
– Co-co-co? – Kajfasz zaczął się jąkać, ale błysk zrozumienia przebiegł przez jego twarz – to ty myślisz…
– Nie, ja nie myślę, ja jestem pewny, że on dlatego przeciąga, bo chciałby, żeby wybuchły rozruchy z Jego powodu – tu znowu wskazał brodą na Niego. – Piłat wciąż czeka, że dojdzie do Galilejczyków, co się stało z ich rodakiem, że staną w Jego obronie, a wtedy on nam urządzi rzeź. Nie tylko załatwi Galilejczyków, ale i tych Judejczyków, którzy mu się nie podobają. Niewykluczone, że łącznie z nami.
– I ty dopiero teraz mi to mówisz? – naskoczył Kajfasz na swojego teścia.
– Sam zaczynam go powoli odkrywać – usprawiedliwiał się. – Sprytniejszy on niż nam się zdawało.
– No i co będzie dalej? – niecierpliwił się Kajfasz.
– Pożyjemy, zobaczymy. Ale myślę, że on się przeliczył. Nie zna nas. A dzisiaj jest Pascha, nikogo nic więcej nie obchodzi. I przynajmniej w tym miejscu przegra.
Słuchał tej rozmowy, będącej potwierdzeniem również Jego odkrycia, a przed oczami latały Mu płaty czerwone z tego niewielkiego wysiłku, jakim było schodzenie po schodach. Przymknął oczy, żeby choć na chwilę odpocząć, żeby się osłonić przed zalewającym światłem słonecznym, żeby nabrać sił na drogę, która przed Nim.
Wyrwały Go z półsnu jakieś nowe głosy. Podniósł powieki. Przed Niego wysunął się żołnierz niosący tablicę, na której odczytał: „Jezus Nazarejczyk Król Żydowski”. Napis był w języku hebrajskim, łacińskim i greckim. „Tę tablicę zawieszą nad moją głową”. Wydawało Mu się to wciąż jeszcze nieprawdopodobne, wprost niemożliwe. Patrzył na ten orszak śmierci, który zaczynał się formować, jako na coś obcego Mu, jako na coś, co nie Jego dotyczy, a On jest tylko przypadkowym obserwatorem. „Kiedy oni to potrafili już napisać? Tak wyraźnie, porządnie” – pojawiło się w Nim prawie obojętne zdziwienie. I nagle ożywiła Go odpowiedź na to pytanie: „Piłat to już daleko wcześniej polecił napisać”. Ale znowu osunął się w obojętność: „No, oczywiście. On ten proces cały przygotował do ostatniego szczegółu”. Niespodziewanie wyrwał Go z tych myśli okrzyk Annasza:
– Co to ma znaczyć?! Zatrzymać go!
Annasz wskazywał na żołnierza z tablicą. Zatrzymano go. Za chwilę ten stanął przed najwyższym kapłanem, który zaczął mówić podniesionym głosem:
– Co to ma znaczyć? Czy znowu jakaś prowokacja, obrażanie narodu żydowskiego? Ma być napisane na tablicy: Jezus albo lepiej oszust, który się podawał za króla żydowskiego. Kto to napisał?
– Namiestnik wydał takie polecenie, abym niósł tę tablicę.
– Idź z żołnierzem do Piłata – Annasz zwracał się do Kajfasza – zaprotestuj i niech namiestnik zmieni napis.
Kajfasz prawie biegiem ruszył w górę po schodach, za nim podążał żołnierz.
Patrzył na to, co się dzieje, szarpany przerażeniem i obojętnością. Wyglądało na to, że wymarsz opóźni się. Ale nie. Jak prędko Kajfasz odszedł, tak prędko wrócił. Człowiek niósł z powrotem tę samą tablicę.
– Co jest?! – Annasz napadł na swojego zięcia.
– Piłat powiedział – odwrzasnął podenerwowany Kajfasz swoim krzykliwym głosikiem – że nie!
– Co to znaczy „że nie”, jak powiedział, mów dokładnie – Annasz denerwował się.
– Com napisał, napisałem – Kajfasz usiłował naśladować Piłata, co wypadło zarówno żałośnie jak śmiesznie.
Niespodziewanie gdzieś z głębi formującego się pochodu wystrzelił okrzyk podobny do ryku wściekłego zwierzęcia:
– Gdzie tu jest ten Jezus z Nazaretu?!
Skierował oczy w tamtą stronę i zobaczył jakąś kotłowaninę ludzką, w której przebłyskiwały również hełmy i zbroje żołnierzy. I ten zbity tłum ludzkich postaci szybko zbliżał się ku Niemu. Nagle to kłębowisko zostało rozsypane. Człowiek, którego usiłowano okiełznać, prawie nadludzką mocą zdołał strząsnąć z siebie napastników i stanął prawie oko w oko przed Nim. Tak, to był Jego znajomy z Naim, dowódca grupy partyzantów, Zły Łotr – jak go nazywali. Ale ten Go nie poznał. Ogromny mężczyzna, z wielką gęstą brodą, tak jak wtedy, tylko teraz ze skrępowanymi rękami, poraniony i pokrwawiony w tej szamotaninie, stał przed Nim osłupiały. Wreszcie zapytał:
– Ty jesteś Jezus z Nazaretu?
Skinął głową.
Na twarz partyzanta powróciła wściekłość:
– To wszystko przez Ciebie! – krzyczał. – To ja dzisiaj powinienem być uwolniony, a nie Barabasz! Ale to Ty go uleczyłeś z paraliżu, niech Cię piekło pochłonie!
To było wszystko, co zdążył powiedzieć, bo już z tyłu zarzucono na niego sieć i tak obezwładnionego odprowadzono w głąb. Choć ten nie dawał za wygraną. Znowu rozległ się jego krzyk:
– Jakżeś taki cudotwórca, to czemuś się dał im złapać! Jak potrafisz robić cuda, to uwolnij mnie i Dobrego Łotra, bo on też idzie na krzyż! – jeszcze coś wołał, ale nie można go było już zrozumieć.
Pojawił się trybun i zwracając się do najwyższych kapłanów, powiedział:
– Możemy ruszać. Ludzie kończą opuszczać świątynię. Za chwilę zacznie nadciągać przeciwna fala z barankami.
Kajfasz nie wytrzymał i prawie podskakując na sztywnych nogach, zaczął swoim skrzekliwym głosem awanturować się:
– My na to czekamy od rana.
Kajfasz jeszcze coś wrzeszczał, ale już przestał na to zwracać uwagę, bo zobaczył krzyż. Wynosili go żołnierze z drzwi suteryn. Długi, ciężki kloc drzewa. „Boże, jak ja to uniosę?” Belka zbliżała się, rosła w oczach, aż przesłoniła wszystko, aż runęła na Niego. Drzewo przygniotło ubiczowane plecy, zawadziło o kolce korony. Zdawało Mu się, że wgniecie Go w bruk, że zemdleje z bólu. Z największym wysiłkiem utrzymał się na nogach. Trzeba było iść. „Niech się dzieje Twoja wola, Ojcze”. Zgięty prawie wpół postawił jeden krok, choć nie wierzył, że Mu się uda. Szedł! Krok za krokiem, wpatrzony w wielkie, czarne bloki, którymi wybrukowany był plac twierdzy, byle jak najspokojniej, najrówniej, bez wstrząsów, bo bał się, że każdy wstrząs może wywołać taki ból, który Go pozbawi przytomności. Już brama wyjściowa, zagęszczenie tłumu. Koniec bruku, rozpoczyna się droga pełna wybojów.
Upadł, nawet sam nie wiedział kiedy. Czy się potknął, czy uraził, czy jedno i drugie. Belka przywaliła Go do ziemi. Obudził Go straszliwy ból i krzyk, ktoś uderzał Go chyba drzewcem włóczni, ktoś nawoływał, żeby wstawał i szedł dalej, bo cały pochód został przez Niego zatrzymany. Szarpnął się raz i drugi. Nie był w stanie. Żeby przynajmniej zepchnęli Mu belkę z pleców.
Nagle usłyszał stanowczy głos:
– On dłużej nie może nieść krzyża. Kategorycznie się temu sprzeciwiam. Nie ma na to sił.
Poznał go, to mówił Józef z Arymatei. Wrzask był mu odpowiedzią:
– Nie zbliżaj się do Niego! To nie twoja rzecz! Skazaniec ma obowiązek nieść swój krzyż. Zasłużył sobie na niego, to niech go sobie niesie!
Głosy się przeplatały, nachodziły na siebie. Słuchał ich obojętnie, a nawet z niejaką satysfakcją: „Jak tak chcą, to i lepiej dla mnie, umrę po drodze”.
– Trybunie – to był głos Nikodema – twoim obowiązkiem jest doprowadzić więźnia na Golgotę, weź jakiegoś człowieka, niech poniesie krzyż.
Już za moment dał się słyszeć efekt tej interwencji. Wystrzelił nieopodal Niego, nad Nim krzyk kobiecy:
– Szymon, uważaj!
Doszła do Niego jakaś szamotanina, przekleństwa, wreszcie okrzyk:
– Co chcecie ode mnie! Ja idę z pola, jestem niewinny – to był głos mężczyzny.
– Pomożesz skazańcowi nieść ten krzyż!
To był rozkaz trybuna – przypominał sobie ten głos.
– Ale dlaczego ja? Co ja zawiniłem? – głos mężczyzny.
– Dlatego ty, bo ja ci rozkazuję. Dobrze? – w głosie brzmiała groźba.
Zemdlał. Obudził Go kolejny ból, po którym nastąpiła ulga. Ktoś zdjął z Niego krzyż. Starał się podnieść z ziemi. Jak uderzony motyl, usiłował stanąć, grzebał nogami bezradnie po bruku, dźwigał się rękami w górę z najwyższym wysiłkiem. Gdyby nie ta głowa ciążąca w dół, gdyby nie ta czapa z cierni, zasłaniająca Mu świat, gdyby nie te osłabłe ręce, bezwładne nogi. Wreszcie Mu się udało. Stanął i zobaczył ze zdziwieniem człowieka, który trzymał na plecach Jego belkę krzyżową. Dopiero teraz przypomniał sobie awanturę, która doszła do Jego uszu. „Tak, to jest ten Szymon” – myślał na zwolnionych obrotach. Ktoś Go popchnął:
– Ruszaj się.
Zaczął iść, prawie nie dowierzając temu, że nie musi dźwigać krzyża. „Dzięki Ci, Ojcze, i za to”. Uliczka była wąska. Kramy po obu stronach i towary wystawione ze sklepów jeszcze bardziej utrudniały jej przelotowość. Życie na ulicy toczyło się normalnie. Towary spożywcze, bławaty, wyroby rzemieślnicze, ze skóry, drewna, metalu, gliny, napoje, pieczywo mieniące się kolorami brązu. Sprzedawcy do takich pochodów śmierci byli najwyraźniej przyzwyczajeni. Ale i kupujący. Napotykał mniej lub więcej obojętne, najwyżej ciekawskie spojrzenia znad lady, z drzwi, z okien. Ktoś czasem zatrzymał się wpół ruchu, wpół gestu, popatrzył i znowu odwracał głowę, targował, pytał, tłumaczył, płacił. Prawie się zdziwił, że nic się nie zmieniło, że wszystko jest tak jak wczoraj i przedwczoraj, a On idzie w śmierć. Już powróciło osłabienie. Powróciły czarne płaty przed oczami, zawroty głowy, poczucie nudności. Z coraz większym trudem stawiał nogi, wlókł je za sobą, oczy przysłaniała Mu mgła, tracił poczucie rzeczywistości, mdlał, choć wciąż szedł, ale jak ślepy, jak głuchy, jak maszyna do wykonywania kroków, prawie czekając, kiedy runie na ziemię.
– Syneczku – usłyszał nagle głos Matki.
„Czy możliwe? Czy to naprawdę Jej głos?” Nie chciał w to uwierzyć. Może to przypłynęło wspomnienie. Ale przecież słyszał słowa:
– Kochany, najdroższy.
„To Ona! Skąd teraz, tutaj?”
Czy to naprawdę Matka przytulała się do Jego ramienia, czy też Mu się zdaje. Nie był w stanie podnieść powiek – nie chciał podnieść powiek, bo może się ten głos, ten dotyk okazać złudą. A więc niech to tak będzie, niech trwa ten sen, ten majak jak najdłużej. Niech będzie Ona przy Nim, ta najbliższa, najdroższa z ludzi. Czuje Jej pocałunki na swojej ręce, że tuli Jego dłoń do swojej twarzy, tak jak wtedy, gdy Go nosiła na rękach, gdy jeszcze nie umiał chodzić, obejmuje Go wpół, pomaga stawiać kroki – czy to teraz? Czy w Nazarecie w izbie pomaga Mu iść?
– Kochany, najdroższy, jedyny. Jestem wciąż przy Tobie, kocham Cię najbardziej na świecie. Nie opuszczę Cię, nie zostawię nigdy – delikatne głaskanie po ręce. – Słyszysz mnie? Słyszysz?
Tak jak przez sen, gdy Go budziła rano do pracy, bo już czas, bo już śniadanie na stole. Znowu przez falę nieobecności, bezczucia, bezwidzenia, bezsłyszenia doszedł do Niego Jej proszący głos:
– Nie miej im tego za złe. Oni nie zdają sobie sprawy z tego, co robią.
„Czy to teraz mi tłumaczy, czy to w Nazarecie?” Słuchał tych słów i prawie że uśmiechał się do nich i do Niej. „To tak jak wtedy, gdy byłem mały i oberwałem od kolegów, to tak jak byłem duży i zwalczano moje poglądy w miasteczku. To tak, jakbym to ja sam mówił, ucząc swoich chłopców, gdy spotykali się z prześladowaniem za to, co głosili”.
Nagle poczuł szarpnięcie i usłyszał krótki okrzyk bólu. Otworzył oczy. Zobaczył Ją jak wyrwana brutalnie przez żołnierza runęła z rozrzuconymi ramionami w tłum. „A więc to była Ona. To mi się nie zdawało” – powtórzył sobie, żeby potwierdzić spotkanie się z Nią. Szedł dalej wypełniony Jej obecnością, słyszał wciąż Jej szept: „Kochany, najdroższy, najlepszy na świecie. Za mądry jesteś dla nich, nie dziw się, że Cię nie rozumieją. Tak było i tak zawsze będzie”. „Czy to Ona mówi do mnie teraz, czy w Nazarecie?” Szedł wciąż jakby niesiony przez Nią ponad wybojami, kamieniami, zdradliwymi dołkami, otulony Jej miłością, niesłyszący nic więcej, umocniony Jej wiarą w Niego, Jej zaufaniem.
Aż padł. Czy Mu ktoś nogę podłożył, czy o coś zawadził. A może wyczerpały się zmobilizowane siły, które potrafiły wystarczyć tylko na krótką chwilę. Zemdlał, jakby chciał pozostać w Nazarecie ze swoją Matką, w kręgu Jej serdeczności, zrozumienia, jakby chciał wrócić do prostych spraw powszednich, do tamtych wschodów słońca, swojej ciesielskiej pracy, do ludzi żyjących codziennymi sprawami. Pamięcią powrócił do przełożonego synagogi z Nazaretu, którego obecność czuł już od chwili, choć bronił się przed nim, nie chciał go, ale teraz już miał przed sobą jego lisią, obłudną twarz, która rosła, rosła, obejmowała cały horyzont, przesłaniała sobą wszystko inne. Poczuł uderzenie w bok, które Go przywróciło do przytomności:
– Wstawaj i ruszaj dalej.
Gramolił się bezsilnie w kurzu drogi, jak pies z przetrąconymi nogami, popędzany kopniakami, szturchańcami drzewca dzidy. Wreszcie dźwignął się na czworaki, a potem z trudem stanął. Zauważył zwrócone na siebie oczy, pełne obrzydzenia i wstrętu. „Z suknią skrwawioną i zakurzoną, z takimiż dłońmi i twarzą wyglądam chyba jak pomiot szatański albo jak sam szatan – pomyślał przez moment. – Nie ma się co dziwić, że ludzie tak na mnie patrzą” – przepływały wytłumaczenia przez Jego umęczoną głowę.
Nagle, sam nie wiedział dlaczego, spostrzegł, że z domu, obok którego przechodzą, wybiega dziewczyna. Musiała chyba obserwować pochód z okna, energicznym ruchem ściąga chustę z głowy, przepycha się przez ludzi i zanim strażnik zdołał ją powstrzymać, przypadła do Niego, w biegu jeszcze rozkładając obiema rękami chustę rzuca Mu ją na twarz. Poczuł delikatne płótno, jeszcze pełne jej obecności, zapachu jej włosów. Dziewczyna jakby bała się, że zawadzi o ciernie, wobec tego nie ściera błota, które się utworzyło z prochu ulicznego, potu, krwi, tylko jak gąbkę naciska, błyskawicznie przesuwa palce po czole, oczodołach, bruzdach przy nosie, policzkach i brodzie. Ale już poczuł szarpnięcie – właściwie czekał na nie z niepokojem od samego początku – stłumiony okrzyk i zrozumiał, że dziewczyna została odrzucona przez żołnierza w tłum, podobnie jak przed chwilą Jego Matka.
To przetarcie oczu chustą jakby Go zachęciło do patrzenia. Rozejrzał się na wpół przytomnie i stwierdził, że już wychodzą poza miasto. To były ostatnie domy. Przed Nim widniało Wzgórze Czaszki – nie porośnięte żadną roślinnością, świecące bielą skały o kształcie przypominającym do złudzenia ogromną czaszkę ludzką, wyłaniającą się z ziemi. Ale nie tylko On spostrzegł to miejsce swojej śmierci. Przed Nim, w przodzie pochodu, awanturował się inny skazaniec. Teraz, za miastem, gdy tłum rozlał się na szerokość i zmniejszyły się odległości, słychać było jego okrzyki. Chwilami dobiegały wyraźnie do Niego wykrzykiwane hasła:
– Precz z Rzymianami! Niech żyje wolny Izrael! Wyrzucić okupantów! Zjednoczmy się w walce!
Okrzyki słabły, cichły, przytłumiał je szum tłumu, gwar, śmiechy, natrząsania się.
– Ginę za was! Za waszą wolność, niepodległość. Żebyście byli prawdziwie narodem wybranym. Cel osiągniecie tylko z bronią w rękach!
Tłukły się te okrzyki w Jego obolałej, rozpalonej głowie. „A dlaczego ja ginę, po co?” Aż się zawstydził tego pytania. „Przecież śmierć mi groziła często za to, czego nauczałem. Ileż to razy chciano mnie zabić”. Uśmiechnął się do siebie: „I nie udawało się im”.
Powrócił nagle ten skurcz serca, ten obezwładniający strach, że jeszcze chwila i zginie, i nie zdąży przekazać jeszcze tyle prawd, wyprostować tyle dróg, wyjaśnić tyle nieporozumień.
„Za co ja umieram? Za to, że powracałem do prawdziwego Twojego Objawienia zawartego w Piśmie Świętym, że Ty, Ojcze, jesteś miłością, że odsunąłem talmudyczne interpretacje faryzeuszy”.
Jakby znowu zobaczył przed sobą twarz przełożonego synagogi w Nazarecie i twarz Szymona Trędowatego, jakby usłyszał ich napominanie: „Słuchaj nas, faryzeuszów, nauczycieli Izraela, my Ci wyjaśniamy Pismo. To nie na Twoją głowę zastanawianie się nad tym, co ono zawiera”. Znowu uśmiechnął się do siebie: „Ależ miałem piękne dni”. Jakby jakieś światło otworzyło się przed Nim. Jakby zaszumiał przy Nim strumień źródlanej wody i oblały Go jego potoki, co dopiero teraz w pełni pomogło Mu zrozumieć to, z czego sobie nie zdawał sprawy do końca. „Ależ miałem piękny czas”.
Posłyszał jakiś głos obok siebie:
– Ty widzisz? On się śmieje.
– Nie darmo mówili, że oszalał. To myszygene.
Upadł zemdlony tak niespodziewanie, że nawet nie zdążył spostrzec dlaczego. Budził się z niebytu przynaglany szturchańcami i okrzykami. Dźwigał się z tym samym trudem co poprzednio, obolały w sposób paraliżujący. Zobaczył nieznane Mu kobiety jerozolimskie, wpatrzone w to Jego umęczenie. Jakoś wewnętrznie się wyprostował i zwracając się do nich – gdy tak stały z twarzami zalanymi łzami przy swoich małych dzieciach, które z palcami w buzi patrzyły na Niego szeroko otwartymi oczami – zobaczył mury miasta, które co dopiero opuścił. „I nie pozostanie z nich kamień na kamieniu” – pamięć przyniosła sformułowanie, które wygłosił do uczniów swoich. „To chyba było wczoraj? Czy przedwczoraj”. „Nauczyć was chciałem miłości. Zastąpić nią waszą nienawiść do nieprzyjaciół, która skończyć się musi wojną”. Zaczął mówić do tej zapłakanej grupy kobiet jakieś zdanie, ale sam siebie nie zrozumiał. Spróbował jeszcze raz, wyłamywał z siebie z trudem słowo po słowie, budował uparcie zdanie, ruszając w ten krótki odcinek, który Go jeszcze dzielił od szczytu:
– Nie płaczcie nade mną, ale raczej nad sobą i nad waszymi dziećmi. Oto bowiem przyjdą dni, kiedy mówić będą: szczęśliwe niepłodne łona, które nie rodziły, i piersi, które nie karmiły.
Pchnięty, szedł dalej, kończąc rozpoczęte proroctwo:
– Wtedy zaczną wołać do gór: padnijcie na nas, a do pagórków: przykryjcie nas. Bo jeśli z zielonym drzewem to czynią, cóż się stanie z suchym.
Dochodził do szczytu. Przeleciał Go dreszcz. Dwóch innych skazańców, którzy przed Nim osiągnęli wzgórze, już było przybijanych do krzyży. Ich krzyk bólu zdawał się zmiatać Go z nóg, przeszywał Go na wskroś. „Umieram z miłości ku Ojcu i z miłości ku ludziom, którym przekazywałem prawdę”, powtarzał sobie te zdania. Przepowiadał je jak dziecko w chederze, bojąc się, żeby radości, która w Nim jeszcze trwała, nie przygasiła fala strachu i bólu.
– Masz! – posłyszał i już jakiś żołnierz wtykał Mu w ręce dzban. – Pij.
Podniósł do ust, myśląc w pierwszej chwili, że to woda. Ale poczuł wino zmieszane z mirrą. Odsunął dzban od ust.
– Pij – posłyszał po raz drugi – jak najwięcej. Nie będziesz tak cierpiał.
Oddał dzban żołnierzowi.
– Nie chcesz? – tamten zdziwił się. – Nie, to nie. Wolisz cierpieć, Twoja sprawa. Rozbieraj się.
Nieporadnie, drewnianymi rękami usiłował ściągać szatę, która przywarła do ramion i pleców i przesiąknięta krwią, teraz już skrzepniętą, stanowiła jakby drugą skórę. Żołnierz, patrząc na Jego powolne ruchy, zniecierpliwiony szarpnął szatę, zrywając strupy, skrzepy, zdzierając Mu prawie skórę. Krzyknął z bólu. Ale już padał następny rozkaz:
– Kładź się.
Położył się posłusznie. „Boże, niech się spełni Twoja wola” – mamrotał.
– Rozciągnij ręce.
To był już inny głos. Zdawał się być znajomy. Złudzenie. Już leżał z zamkniętymi oczami, czekając na uderzenie.
– Postaram się, aby Cię najmniej bolało i teraz, i wtedy gdy Cię podwyższą – usłyszał słowa wymawiane łagodnym półgłosem.
To już nie było złudzenie. Otworzył oczy. Nad sobą zobaczył ze zdumieniem twarz człowieka, którego uzdrowił w Kafarnaum: adiutanta tamtejszego setnika. Zdawało Mu się, że śni. Ale nie. Żołnierz z dobrocią mówił dalej:
– Myśl teraz o Twoim Ojcu, do którego za chwilę pójdziesz.
Powróciła scena z wizyty u setnika w Kafarnaum, ze wspólnego posiłku z żołnierzami. Jak to jeden z nich powiedział: „Tyś go teraz uratował od śmierci, a może on Cię kiedyś przybije do krzyża?”
Nastąpiło uderzenie. Ból poderwał Go tak, że aż się dźwignął w górę. Gwóźdź przeszedł przez nadgarstek aż do samego drzewa. Przy drugiej ręce zemdlał. Obudził Go krzyk. Tak, to krzyczał On sam, przeszyty straszliwym bólem rozrywanych ran, gdy podnoszono Go z ziemi do pozycji pionowej. Przecież wisiał na dwóch gwoździach. Cały ciężar ciała na nie się rozkładał. Kości rozstępowały się, rozdzierane było ciało i skóra, powodując ogromny upływ krwi i szalony ból. Zemdlał. Zanim powrócił do przytomności, już czuł rozdarte ręce i stopy, i trudność w złapaniu oddechu. To Go chyba zbudziło. Podniósł opadłą głowę i usiłował zaczerpnąć powietrza i wypuścić, ale ten ruch utrudniała Mu rozciągnięta klatka piersiowa.
Znowu głowa poleciała w dół. Zobaczył czterech żołnierzy. To byli ci, którzy Go eskortowali.
Siedzieli u podnóża krzyża, kłócili się, żartowali, bawili się niefrasobliwie, jakby się nic nie działo, jakby On nie wisiał na krzyżu i konał z bólu. Rozdzielali Jego odzienie. Teraz grali w kości o szatę, „bo jest całodziana, szkoda jej rozrywać”.
– Boże, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią – mówił, a właściwie seplenił ustami zupełnie wypalonymi, bez kropli śliny.
Posłyszał okrzyk:
– Ej, Ty, który burzysz Przybytek i w trzech dniach go odbudowujesz!
Dźwignął głowę. Drogą biegnącą w pobliżu wzgórka, prowadzącą od Jaffy, walił teraz gęsty tłum w stronę świątyni. Ludzie prowadzili baranki na drugą turę nabożeństwa ofiarnego. Niosła się stamtąd pieśń, potem zanikała zdominowana przez recytacje psalmów lub zwyczajny gwar ludzki, przetykany pobekiwaniem baranków ofiarnych. Ale znowu wracała, potężna, zdawała się sięgać nieba, niesiona wraz z kurzem unoszącym się wciąż nad tą niekończącą się procesją. „Czyżby to stamtąd padł ten okrzyk” – tłukło się po Jego bolejącej, wpółprzytomnej głowie.
– Zejdź z krzyża i wybaw samego siebie! – dopowiadał ten sam głos.
Popatrzył na wpół widzącymi oczami. Nie, to nie stamtąd, ale wołał ktoś z kapłanów, stojących trochę dalej od krzyża. Ludzie idący drogą, zaabsorbowani tym, by na czas dojść do świątyni, by zdążyć na nabożeństwo, kiedy będą zabijane baranki paschalne, nie interesowali się krzyżami na wzgórku. Widok, choć niecodzienny, ale w końcu nierzadki, na pewno nie był w stanie w tym dniu skupić na sobie uwagi tego tłumu. Rzucali pobieżne spojrzenia i parli do przodu, byle prędzej, byle nie spóźnić się, byle nie dać się wyprzedzić. Nie było możliwe, aby ktokolwiek potrafił odczytać z tamtej odległości tablicę, na której było wypisane Jego imię. Może obiecywali sobie, że gdy będą wracać, wtedy zainteresują się bliżej, kto i za co został ukrzyżowany.
Przeciągająca procesja była tak hałaśliwa, że nie rozumiał rozmów, które toczyły się pod krzyżem. Tylko czasem przebijało się jakieś przekleństwo, szyderstwo, drwina wykrzyczana szczególnie głośno. Teraz znowu usłyszał pisk Kajfasza, który drepcąc w miejscu ze zniecierpliwienia, wskazując wyciągniętym ramieniem na Niego, krzyczał do Szymona Trędowatego i innych doktorów w Piśmie:
– Innych wybawiał, siebie samego nie może wybawić! Mesjasz – zachichotał. – Król Izraela! Niechże teraz zejdzie z krzyża, żebyśmy widzieli i uwierzyli.
„Co oni się tak przyczepili do tego, żebym zszedł z krzyża – plątało Mu się pytanie po rozklekotanej głowie.- I obiecują, że wtedy uwierzą. Czy więc powinienem prosić Ciebie, Ojcze, byś mnie sprowadził z krzyża jak z tronu królewskiego, by się zabliźniły moje rany, bym przywdział na siebie płaszcz królewski, zdjął z głowy koronę cierniową, a włożył złotą? Wtedy oddadzą mi hołd? Wtedy by mnie uznali za króla Izraela? Ale przecież to nie o to chodzi. Pytanie jest inne. Czy oni wtedy naprawdę uwierzą w moje rozumienie Pisma Świętego?”
Dochodziły do Niego jakieś fragmenty zdań, okrzyki, śmiechy, przekleństwa jakby przez ścianę, która Go odgradzała od świata. Potem znowu drzwi się zatrzaskiwały i trwał w stanie bezświadomości, choć nie bezczucia. To ostatnie zdarzało się rzadko. Nawet wtedy, gdy popadał w stan omdlenia, nawet wtedy był jednym wielkim bólem.
Znowu otrzeźwił Go okrzyk – tym razem był to głos Szymona Trędowatego:
– Zaufał Bogu, niechże Go teraz wybawi, jeżeli Go miłuje. Powiedział przecież: Jestem Synem Bożym.
Zaskoczyło Go to zdanie Szymona. Nie spodziewał się, że usłyszy taką pochwałę z jego ust. „Tak, zaufałem Ci, Ojcze. Ale to nie znaczy, że domagam się od Ciebie, żebyś mnie wybawił z tego cierpienia”. Znowu popadł w omdlenie.
Obudził Go niepokój, który już od pewnego czasu w Nim narastał. „Gdzie jest Matka, gdzie Łazarz, Nikodem, Józef. Czyżby ich zatrzymali?” Zgarniając powiekami krew z oczu, dźwignął w górę z najwyższym wysiłkiem głowę i zaczął szukać tych swoich najbliższych. Wśród tłumu kapłanów i faryzeuszy ich nie było. Trzeba wyżej jeszcze głowę dźwignąć. Tak, są. Józef i Nikodem. Stali w głębi, na skraju kamienistej platformy, rozciągającej się na szczycie tego niewielkiego wzgórza. Jak dwa słupy stabilne, pomocne. Natrafił wzrokiem na setnika siedzącego na koniu. Kiedyś w Kafarnaum, gdy prosił o uzdrowienie sługi, powiedział do niego: Nie spotkałem takiej wiary w Izraelu. „Czy on dalej we mnie wierzy” – on i adiutant, którego uleczył, a który Go przed chwilą przybijał do krzyża. Zadawał sobie pytanie: Jaka jest ta wiara, która musi pogodzić się ze ślepym posłuszeństwem wobec rozkazów przełożonego. Tylko gdzie Łazarz, gdzie Maria? Wyczerpany wysiłkiem znowu omdlał. Głowa bezwładnie zwisła w dół. Za chwilę znowu zbudziło Go to samo zaniepokojenie. Łazarz, Łazarz, Łazarz. Powinien tu być. Szedł z Marią. Czyżby zasłabła? Czyżby ktoś na nich napadł? Oni tu już powinni być. Jeszcze się nie pożegnałem z Matką!
Znowu zemdlał. Obudził Go głos taki, jakby ktoś wprost do ucha krzyczał:
– Czy Ty jesteś Mesjaszem?!
Czyżby miał już jakieś omamy, czy halucynacje? Dopiero za moment uświadomił sobie, że to woła człowiek wiszący obok Niego na krzyżu. Co się dzieje? Otworzył oczy i z ogromnym trudem skierował głowę w stronę lewą, skąd dochodził głos. Pogrążony w cierpieniu, co chwila omdlewający, jakoś miał dwóch towarzyszy poza zasięgiem swojej uwagi. Również chyba i z tego powodu, że wykonanie zwrotu głową, aby ich zobaczyć, było niezmiernie utrudnione. Teraz uświadomił sobie, że Jego sąsiad z lewej strony od dawna się awanturował, krzyczał, złorzeczył, przeklinał, wyzywał Go. On właśnie znowu wołał. Stary znajomy z Naim, Zły Łotr, jak go nazywano. Ogromny mężczyzna z zarośniętą twarzą jeszcze nie skończył:
– Wybaw więc siebie i nas.
„A więc jeszcze i ten”. Przymknął oczy i posłyszał niespodziewaną odpowiedź z drugiej strony:
– Ty nawet Boga się nie boisz. On nic złego nie uczynił.
Tak, to był głos Dobrego Łotra. Pamiętał go z zeszłorocznej Paschy spędzonej u Łazarza. „Pierwszy, kto tu, na tym wzgórzu stanął w mojej obronie” – uśmiechnął się do siebie. Ale był tak słaby, że nie potrafił iść za tokiem myśli swojego obrońcy, dopiero oprzytomniał, gdy usłyszał jego prośbę, wypowiedzianą wyraźniej, jakby Dobry Łotr obawiał się, że nie dojdzie do Niego:
– Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa.
Zdawało Mu się, że to halucynacja. „Jak to możliwe, żeby on wierzył we mnie, który wiszę tak jak on na krzyżu”? Z najwyższą trudnością i bólem, który prawie powodował utratę przytomności, skręcił głowę w jego stronę, aż go zobaczył – z twarzą skierowaną ku Niemu, z oczami pełnymi prośby. „A więc nie myliłem się – pomyślał. – Tylko takiej wiary dotąd nie spotkałem. Jak to możliwe, że on nie uznał mnie za potępionego od Boga, zgodnie z tym, czego faryzeusze uczą naród żydowski od pokoleń”?
Dopiero teraz spostrzegł, że na wzgórzu uciszyło się. Cały dialog, jaki trwał pomiędzy ukrzyżowanymi, był pilnie obserwowany przez tłumek kapłanów i faryzeuszy. Najwyraźniej czekali teraz na Jego odpowiedź. Wobec tego odpowiadał na ile Go tylko było stać, głośno i wyraźnie:
– Zaprawdę, mówię ci, dziś będziesz ze mną w raju.
Wypowiadał poszczególne słowa bardzo powoli, bo sobie zdawał z tego sprawę, że inaczej będzie niezrozumiany. Przy tak wyschniętym gardle i opuchniętych ustach aż sam się dziwił, że potrafił wymówić to długie – jak na Jego możliwości zdanie. Z dołu natychmiast doszła Go reakcja. Nawet nie bardzo liczył na to, że stojący przed krzyżem Jego wrogowie zrozumieją, co powiedział, a jednak usłyszeli bardzo dokładnie.
– Zbluźnił! – wrzasnął Kajfasz. – Słyszałeś, co On powiedział?! – rzucił się w stronę Annasza. Ale chyba uznał, że nie znajduje w nim pełnej akceptacji, skierował się do Szymona Trędowatego: – Jak On śmie to powiedzieć! – Podreptał drobnymi kroczkami jeszcze do kogoś, jeszcze do kogoś, jakby wszystkich chciał obdzielić swoim oburzeniem: – Ten, kto zawisł na krzyżu, jest odrzucony od Boga! Gdyby tak nie było, Bóg nie dopuściłby do tej kary. Kto umiera na krzyżu, idzie do piekła – tłumaczył z gorliwością neofity to, co już wszyscy znali do znudzenia. – A On obiecuje raj bandycie, mordercy, zbrodniarzowi! – piszczał w świętym oburzeniu. – Jeszcze raz zbluźnił!
Wciąż nie było Marii i Łazarza. Czekał na nich z obawą, że nie zdążą, że On wcześniej umrze albo straci przytomność. A chciał Łazarza prosić, by Ją przyjął do Betanii… Od dawna chciał pomówić z Łazarzem o Jej przyszłości, o tym co będzie, gdy On odejdzie. Nie zdążył wcześniej, nie było kiedy, wypadki tak szybko się potoczyły. A już dawno wymyślił, że nie ma sensu, by Ona dłużej pozostawała w Nazarecie, gdzie nie ma nikogo, bo i rodzina była Mu nieprzyjazna. Zastanawiał się nad przyszłością Matki wiele, bardzo wiele razy. Zaczęło się to od zamachu na Jego życie w Nazarecie, kiedy przekonał się, że dla Niego nie ma miejsca w tym mieście. A wkrótce okazało się, że nie ma życia również dla Jego Matki. Ale jeżeli Jej stamtąd nie brał, to dlatego, że nie widział nic lepszego. Jedynie co się nasuwało, to Kafarnaum i dom Piotra. Ale po pierwsze, dom nie należał do Piotra, tylko do jego teściowej, a to już była starsza pani. Sam Piotr nie mógł być brany pod uwagę. Przecież był przewidziany na pierwszego wśród Dwunastki. A po trzecie, dom w Kafarnaum to był jeden wielki młyn, w którym wtedy, gdy On tam ściągał, żyć się nie dało. Aż wreszcie przyszła Betania. Gdy patrzył na nią z perspektywy czasu, wydawała Mu się czymś nieprawdopodobnym, jak wyśniona z bajki. Myśl, ażeby Matka Jego zamieszkała na stałe w Betanii, powstała w Nim od czasu, gdy Jego Matka znalazła się w Betanii przed ostatnim Świętem Namiotów. Przekonał się, że Ona czuje się w tym domu znakomicie.
Poruszył się. Ból przeszył Go jak tysiące szpad, wbitych nagle w Jego ciało, piramida wspomnień zbudowana z barwnych plam pastelowych nagle zawaliła się, zapanowała ciemność. Dopiero po chwili wrócił do przytomności. Tak, Matka. Matka w Betanii pod opieką Łazarza – tego nadzwyczajnego człowieka, którego cenił jak największy dar, jakim Go Ojciec obdarzył na tej ziemi. A więc Matka w Betanii.
Znowu otworzył oczy, wypatrując ich niespokojnie. Żeby już wreszcie przyszli. Coraz trudniej było Mu złapać oddech przy rozciągniętej do granic możliwości klatce piersiowej. Żeby wreszcie przyszli. Już nie słuchał tego, co się dzieje pod krzyżem pomiędzy faryzeuszami i starszymi ludu. Tylko czekał.
I wtedy Ją zobaczył. Szła, prowadzona pod rękę przez Łazarza, z drugiej strony towarzyszyła Jej Magdalena. Była tam jeszcze Jego ciotka – matka Kuby i jeszcze jedna ciotka – matka Kleofasa. Wpatrywał się wciąż w Maryję. Płakała, to widać było po jeszcze niewyschłych łzach. Ale teraz szła z marmurową twarzą, z zamkniętymi oczami. Tylko od czasu do czasu otwierała je na moment, wtedy widział, że tkwi oczami w Nim przerażona, współczująca, zdruzgotana Jego widokiem. Podeszli tak blisko, jak się tylko dało. Przystanęli. Już nie chciał czekać, bojąc się, że w każdej chwili serce może odmówić posłuszeństwa, tym bardziej, że miał powody po temu: od chwili pojawił się nowy ból – tak jakby było jeszcze jakieś miejsce w Jego ciele nieobjęte bólem – to był ból pod mostkiem. Wiedział o tym, ze już Go nie stać na żadne mówienie, tłumaczenie, wyjaśnianie, że musi się ograniczyć do paru słów. Wpatrzył się w Łazarza, jakby dając mu znać, że będzie mówił do niego, żeby się starał Go zrozumieć. Matki nie musiał ściągać wzrokiem. Patrzyła na Niego intensywnie, widząc, że chce mówić. A On, wpatrując się w Nią, wyrwał z siebie okrzyk, który niósł w sobie rozkaz, polecenie czy prośbę – czy to wszystko razem:
– Niewiasto… – zdecydował się na taki tytuł, aby wiedziała, że to Jego postanowienie ostateczne, od którego będzie się Jej wolno oderwać tylko w wyjątkowej sytuacji – Niewiasto – formułował każde słowo powoli, z największym trudem, robił po każdym przerwę, żeby podjąć trud wypowiedzenia kolejnego słowa, zdawało Mu się, że nie dobrnie do końca: – Oto syn Twój – i wskazał oczami Łazarza.
Sam nie przypuszczał, że jest tak strasznie osłabiony. Spojrzał na Marię. Dosłyszała, zrozumiała, przytaknęła głową.
Już nawet zaoszczędził sobie zwracania się do Łazarza po imieniu albo w jakikolwiek inny sposób, bo bał się, że nie skończy:
– Oto… – był na skraju wyczerpania, tracił przytomność – Matka… – jeszcze jedno słowo i może umierać – twoja.
Głowa Mu opadła i ogarnęła Go ciemność. Obudził Go znowu straszliwy ból. Dusił się. Resztką sił usiłował złapać głęboki oddech. Otworzył oczy. Było prawie ciemno. „Już noc? Tak długo pozostawałem nieprzytomny?” Spojrzał w górę. Nie. Nadchodziła ulewa. Ciemne chmury zaciągnęły niebo. Grzmiało. „To chyba te grzmoty obudziły mnie”. Błyskawice przecinały horyzont.
Zaczął odmawiać „swój” psalm:
„Boże mój, Boże mój,
Czemuś mnie opuścił…”
Ale to było wszystko, na co Go było stać, by wypowiedzieć ustami, potem już mówił myślą. Odmawiał go pośpiesznie, bo bał się, że nie skończy, ale skończył. Czuł, że zdążył w ostatniej chwili. Ból w okolicy mostka przeszył Go, jakby został ugodzony strzałą, zdążył wykrzyknąć:
– Wykonało się! – i to był Jego ostatni oddech.