ZMARTWYCHWSTANIE
ZMARTWYCHWSTANIE
Znowu szła burza. Ciężkie pomruki, które przetaczały się jeszcze za horyzontem, wyraźnie nasilały się. Już się nikomu nie chciało spać. Liczyli odstępy pomiędzy błyskiem a grzmotem. Były coraz krótsze.
– Za chwilę będziemy ją mieli tuż nad głową.
Żołnierze byli zmęczeni tą nocną służbą. Burza, która całą noc ich prześladowała, chodząc bokami, wreszcie teraz szła na nich. Dokuczały im ciemności bezksiężycowej i bezgwiezdnej nocy. Dokuczał im wiatr, który wciąż wiał, którego nagłe porywy czasem zdawały się zwalać ich z nóg. Dokuczał ustawiczny deszcz, który siąpił, ale od czasu do czasu przemieniał się w ulewę. Zmęczyło ich wyczekiwanie na atak napastników. Ustawieni byli w krótki półokrąg, którego centrum stanowiły schody wiodące do grobu. Wbili drzewce dzid w ziemię, nieco za sobą, tak iż trzymając je w wyciągniętych rękach, utworzyli płot wychylony ku ewentualnym przeciwnikom – płot nie do przejścia.
Odgrażania się i zapewnienia o przewadze niszczyła dokładnie ciągnąca się w nieskończoność czarna noc. Wszystkie znane im osobiście jak i z opowiadań możliwości zaatakowania przechodziły im przez głowę. Ale i tak nie byłoby najgorzej, gdyby nie ta ciemność. Dowódca zakazał im rozpalać ogień z paru względów. Trudno byłoby go utrzymać przy tym wietrze i deszczu. Ale najważniejsze, że w świetle ogniska stanowiliby idealny cel dla ataku choćby dzidami, nawet z dużej odległości. A więc stali i czekali na wschód słońca, a przynajmniej pierwszy brzask. Zamykały się oczy, wiotczały nogi, chwiali się, zataczali, jednak stali. Wiedzieli, że to nie dlatego, że taka ich służba, tylko że to sprawa ich życia lub śmierci. Opowiadali sobie półgłosem dowcipy, chociaż mówić też było niebezpiecznie, ale dowódca wolał na to przyzwolić niż żeby mu się powywracali z wyczerpania. Wobec tego wybuchali stłumionymi seriami śmiechu.
– Jeszcze takiej służby chyba nikt z nas nie miał – pilnować zwłok.
– To byłby najlepszy dowcip, gdyby to nie była prawda.
– Przynajmniej najbardziej makabryczny.
– I polityczny – rzymscy żołnierze bronią ciała Żyda.
– Niezwyczajnego Żyda, króla żydowskiego.
– Którego Żydzi skazali na śmierć na spółkę z Rzymianami.
– Ciekaw jestem, komu z tych dwóch partnerów bardziej zależało na tym.
– Nie nasza rzecz. My Go mamy pilnować.
Dyskusja się skończyła i dalej stali, wypatrując brzasku. Błyskawice, na które też czekali, by choćby na moment coś zobaczyć, stanowiły kolejne zagrożenie. Przecież nie tylko oni widzieli, ale byli również widziani, przeciwnik widział ich taktykę, a co najgorsze – po błyskawicy zapadała jeszcze większa ciemność, oślepieni ostrym światłem byli bezbronni.
Dowódca, jakby wychodząc naprzeciw obawom swoich żołnierzy, zaczął mówić:
– Nie wiem, czyście zrozumieli, z czym przybyli do nas arcykapłani. Donieśli mi, iż On zapowiedział, że dzisiaj wstanie z martwych.
Żołnierze przyjęli tę wiadomość poważniej niż się tego spodziewał. Zaległa cisza. Dopiero po chwili odezwał się któryś w ciemności:
– A co to znaczy „powstać z martwych”?
– Że zmarły ożyje – dowódca wyjaśnił.
– A jest to w ogóle możliwe? – znowu któryś zabrał po chwili głos.
– Nie jest możliwe – dowódca kategorycznie zaprzeczył.
– No więc po co ta mowa?
– Bo On tak zapowiedział.
Dyskusja znowu się urwała. Ale za chwilę ktoś z żołnierzy odezwał się:
– To dlatego Annasz kazał donieść sobie o wszystkim, cokolwiek by się wydarzyło?
– Myślisz, że on sam spodziewa się tego?
– Nie wiem, ale chyba na to wygląda, że z tym się liczy.
– Przeżyłeś kiedyś taką burzę?! Bo ja jeszcze nigdy!
– Już bliżej niż dalej!
– Mielibyśmy chyba brzask, gdyby nie ta pogoda!
Burza zawisła nad Golgotą. Pioruny waliły jeden za drugim, błyskawice stapiały się z suchym trzaskiem grzmotów. Byli zalewani potokami deszczu, tak że czasem trudno było im oddychać. A przecież mówili, krzyczeli do siebie, jakby chcieli potwierdzić, że jeszcze żyją, że nie zostali wgnieceni w ziemię. Jakby w ten sposób mogli się ocalić, a przynajmniej przezwyciężyć strach, który zdawał się trzymać ich za gardło.
Aż się stało. Piorun uderzył w sam grób. Żołnierzom się zdawało, jakby niebo złączyło się z ziemią, jakby niebo runęło na ziemię, jakby ziemia się podniosła ku niebu. Siła uderzenia była tak potężna, że dosłownie zmiotła ich z nóg. Runęli wszyscy na twarz, nie wiedząc, czy to nie ostatnia chwila ich życia. Ale przecież wciąż czuli pod sobą piarg, czuli go pod palcami, którymi się w niego wczepili. I nagle rozległ się okrzyk dowódcy:
– Patrzcie!
Jak na komendę dźwignęli głowy. W świetle błyskawicy spostrzegli, że kamień nagrobny powoli toczy się, odsłaniając wejście do jaskini.
W kolejnej błyskawicy ujrzeli zjawisko wspaniałe, cudowne, potężne, zdawało się, że ich poderwie na równe nogi i pchnie do ucieczki, byle dalej w ciemność – od tego światła, od tej jasności, potęgi, cudowności. Ale nawet nie drgnęli, byli jak sparaliżowani.
– Anioł! – ktoś wyszarpnął z siebie okrzyk.
Jeszcze wpatrywali się w to, co ujrzeli, potem w to, co zatrzymali pod powiekami, aż ich ogarnęła ciemność.
Gdy oprzytomnieli – szarzało. Zbierali się na niepewnych nogach, obciągając pancerze, poprawiając hełmy powoli, nieśmiało, jeszcze otumanieni, wstydząc się jedni drugich. Burza, która im się zwaliła na głowę – odeszła. Jeszcze tylko dawały się słyszeć jej dalekie pomruki. Deszcz przestał padać. Teraz tylko ziemia parowała. Gęste mgły snuły się wszędzie, wypełniały zapadliny, pogrążały krzaki, nawet drzewa w mlecznej topieli. Tylko grób ciał czarnym otworem. Kamień odepchnięty tkwił na tym samym miejscu.
– Idź, zobacz czy ciało jest w grobie – powiedział zachrypniętym głosem dowódca straży swemu zastępcy.
– A gdzieżby miało być. Przecież Go nie wynieśli, bo by musieli przejść po nas.
– Idź! – powtórzył.
Ten niechętnie, ale poszedł. Za chwilę zniknął w otworze. Lecz na krótko. Pojawił się on, nie on – maska trupio blada z wybałuszonymi z przerażenia oczami i rozrzuconymi w proteście ramionami:
– Grób pusty! Nie ma ciała.
W pierwszej chwili zdrętwieli, ale już biegli, byle prędzej, byle na własne oczy przekonać się, że niemożliwe stało się możliwe. I przekonali się. Na kamiennej półce w drugiej niszy leżały prześcieradła i płótno, które zakrywało Jego twarz. Ale ciała nie było.
* * *
Wyszły z Betanii, kiedy jeszcze panowała ciemność. Kończyła się burza. Do ostatka przekonywały Magdę – tak Joanna jak Maria – żeby zrezygnowała z tej wyprawy. Odpowiadała im nieodmiennie:
– Jak nie chcecie, to nie idźcie. Ja idę.
Słyszała te same zapewnienia:
– Nie puścimy cię samej.
Wobec tego szły we trójkę. Ona pierwsza, za nią jej towarzyszki. Było zimno i wilgotno. Dzień powoli wstawał. Ziemia parowała. Ranne mgły snuły się nisko po polach. Nieprzepędzane przez wiatr, zapełniały wykroty, zagłębienia ziemi. Snuły się pomiędzy drzewami. Przeszkadzały, utrudniały widoczność.
Musiały uważać, żeby nie zbłądzić. Trzymały się blisko siebie. Czasem wchodziły w gęste mleko, nic nie widząc na odległość paru metrów, szły prawie z wyciągniętymi przed siebie rękami. Trwało to niekiedy drobną chwilę, a niekiedy zdawało jej się, że w tym mleku utonęły na zawsze i nigdy z niego nie wyjdą i pobłądzą, zagubią się.
– Przynajmniej dobrze, że deszcz nie pada – mruknęła Joanna.
– A może byśmy wróciły – zaproponowała nieśmiało Maria.
Ale Magda nie odpowiedziała. Szła wytrwale i uparcie, choć przecież przewalały się przez nią fale niepewności, czy dobrze zrozumiała Jezusa? A może zrozumiała Go po swojemu i przypisuje Mu to, co sama chciałaby usłyszeć? Szła, czasem wbrew sobie. Ale przecież obiecał: „Trzeciego dnia zmartwychwstanę” – utwierdzała się w swojej decyzji. Jakby nie liczyć, dzisiaj jest trzeci dzień. A więc musiał już się obudzić.
Pozostawiły dawno za sobą Betanię. Zaczęło się rozwidniać, gdy dobrnęły wreszcie do murów miasta. Piętrzyła się za nimi świątynia, potem wyraźnym akcentem zaznaczyła się Antonia.
– Tylko czy sobie poradzimy z kamieniem grobowca? Przecież taki jest wielki i ciężki – miała zastrzeżenia Maria.
– Trzy młode, silne kobiety nie poradzą sobie? Chyba żartujesz – odpowiedziała. – A zresztą, żołnierze nam powinni pomóc.
Przyspieszyła. Wyobrażała sobie, że zastanie Jezusa leżącego albo już siedzącego na ławie skalnej i czekającego na nie, aż odwalą kamień i wyprowadzą Go. Podobnie jak to było z Łazarzem, wtedy gdy Jezus go wskrzesił z martwych.
Zbliżały się do Golgoty. Za chwilę weszły przez otwartą szeroko bramę na teren ogrodu Józefa. Prawie że zaczęła biec. Aż wreszcie zobaczyła wzgórze, na jego tle urwisko i – ku swemu przerażeniu – otwarty grób. Zdrętwiała. Podobnie jak jej towarzyszki. „Co się stało?!” Usiłowała zapanować nad paniką, która nią owładnęła. Spokojnie, jak tylko potrafiła, zaczęła przyglądać się otoczeniu grobu. Dopiero teraz spostrzegła, że nie ma żołnierzy – „Gdzie żołnierze? Dlaczego nie ma żadnego z nich?” To odkrycie potwierdziło najgorsze przypuszczenia. Zdawało się jej, że wszystkie siły z niej odpływają.
Pierwsze oprzytomniały jej towarzyszki. Poderwały się i, nie oglądając się na nią, ruszyły ostro w górę.
Magda nie drgnęła. Tysiąc myśli przychodziło jej do głowy. Co się stało? Coś bardzo ważnego. Nogi miała jak sparaliżowane. Patrzyła urzeczona w otwór grobowy, w którym znikły Joanna i Maria, czekając z narastającym niepokojem, co nastąpi. Nie trwało to długo. One już były na zewnątrz, wołając ku niej:
– Grób pusty! Nie ma Go!
„Boże! A więc jednak coś się stało. Łazarz musi o tym natychmiast się dowiedzieć. Łazarz i Piotr muszą tu przyjść” – ta myśl wybuchła w niej z nieodpartą siłą. Rzuciła się w drogę powrotną. Biegła jak tylko potrafiła najszybciej. Teraz nie mogła sobie podarować, że nie powiadomiła Łazarza o swojej wyprawie. „A więc Jezus nie zmartwychwstał? Nie czekał na mnie w grobie? Nie ma żołnierzy, a więc to chyba ich sprawka? Wynieśli Jego ciało? Żeby co? Właśnie, żeby co” – najróżniejsze przypuszczenia przesuwały jej się przez głowę. „Trzeba iść do Piłata. Przecież to nie mogło się stać bez porozumienia z nim. Byle tylko Łazarz był. Byle tylko nie wyszedł z domu”.
Przebyła tę drogę powrotną sama nie wiedząc kiedy, wpadła jak burza do izby brata. „Jest! Nie wyszedł! Najważniejsze, że go zastałam”. Zdyszana, niemogąca tchu złapać, wyrzuciła z siebie z największą trudnością:
– Zabrano ciało Pana z grobu i nie wiemy, gdzie Go położono.
Znała Łazarza. Liczyła na jego inteligencję, wiedziała, że nie postawi zbędnych pytań, że w lot chwyci, o co jej chodzi. I tak się też stało. Pojawił się w drzwiach z okrzykiem:
– Już biegnę!
– Weź Piotra, nie idź sam – ledwie zdołała wykrztusić.
– Słusznie – doszło do niej zza ściany.
Słyszała tupot nóg. Jakąś kotłowaninę głosów. I znowu bieg, ale podwójny. Wchłaniała te wszystkie hałasy, oparta o framugę drzwi, oddychając z najwyższym trudem i trzymając się za serce. Dopiero gdy trochę odpoczęła, powlokła się za nimi.
* * *
Maria i Joanna, zaskoczone reakcją Magdaleny, chwilę jeszcze przyglądały się, jak biegła drogą powrotną. Dopiero gdy znikła im z oczu, Maria powiedziała niepewnie do Joanny:
– Co ją napadło? Dokąd ona pobiegła?
– Pojęcia nie mam – odpowiedziała Joanna. – Ale ja bym jeszcze raz weszła do grobu.
Wsunęła się do wnętrza. Za nią weszła Maria. Teraz się już nie śpieszyły. W grobie dominował zapach aloesu. I wtedy ich zobaczyły. Maria zdążyła jeszcze wykrzyknąć:
– Boże!
I upadła na kolana.
Aniołowie tkwili przy dwóch końcach płyty, na której przedtem leżało Ciało, byli jak błyskawice, jak dwa ptaki. A przecież na kształt dwóch chłopców, dwojga dzieci, dwóch mężczyzn. Duchy, a przecież w szatach – nie ludzkich, a jednak błyszczących.
Powinny się przestraszyć czy nawet umrzeć ze strachu. Bo faktycznie bały się. A jednak były pełne radości i szczęścia. Zdumione do granic niemożliwości. A jednak zachwycone. I choć jeszcze nic nie słyszały, to przecież już domyślały się wszystkiego. Nawet nie – domyślały się. Już wiedziały. Już były nawet pewne tego. Już się radowały, że On zmartwychwstał. I przysłał Tych – jak dwóch swoich posłów – po to, żeby im to oznajmić. I oni mówili:
– Nie bójcie się! Szukacie Jezusa z Nazaretu ukrzyżowanego? Powstał z martwych. Nie ma Go tu. Oto miejsce, gdzie Go położono.
One słyszały – a nie słyszały – po to, żeby mogły powtarzać, choć tego się powtórzyć naprawdę nie będzie dało. Zapamiętać, choć wiedziały, że tego zapamiętać nie potrafią. Już wiedzieć – a właściwie odczuć.
– Przypomnijcie sobie, jak wam mówił, będąc jeszcze w Galilei: Syn Człowieczy musi być wydany w ręce grzeszników i ukrzyżowany, lecz trzeciego dnia zmartwychwstanie.
Słyszały jak przez sen, z drugiego czy trzeciego, czy dziesiątego świata ich słowa – niesłowa, raczej muzykę, ale przecież rozumiały i już na pewno wiedziały, że On zmartwychwstał.
* * *
Pierwszy przybiegł do grobu Łazarz, gnany niepokojem, strachem, niepewnością. Ale nie wszedł do środka. Zajrzał tylko do wnętrza. W krótkim przedsionku nie było nic. Popatrzył w głąb grobu. Niewiele zobaczył wzrokiem nieprzyzwyczajonym do ciemności, rozróżnił tylko coś białego. Były to chyba bielejące płótna. Oparł się ciężko o ścianę skalną i czekał na Piotra. Nie miał pewności, czy nikogo nie ma wewnątrz. Może to zasadzka.
Zobaczył wreszcie biegnącego Piotra.
– Jak jest wewnątrz? – Piotr rzucił krótko.
– Nie wiem. Czekałem na ciebie.
– Bardzo mądrze. No, ale teraz wchodzimy. Ja pierwszy, ty mnie osłaniaj.
– Nikogo! – zawołał do Łazarza. – Możesz wchodzić.
Łazarz wsunął się do wnętrza grobu.
Nagle poczuł, jakby widział to, co widział, nie on sam, ale ktoś za niego, jego oczami. Wciąż się wpatrywał, wodził wzrokiem wzdłuż ż białych chust leżących tuż przed nim. Patrzył. Wyciągnął rękę, żeby dotknąć i jeszcze w ten sposób sprawdzić, już nie oczami, ale dotykiem. Cofnął rękę w ostatniej chwili, żeby nic nie zburzyć, nie naruszyć tego cudu, który się przed nim odsłonił. Z jeszcze większą ostrością widział taśmy płótna, którymi on sam okręcał ciało Jezusa w piątek na Golgocie.
Taśmy nie opadły całkiem płasko, przecież pod nimi jest prześcieradło, na które rozsypane były zioła. I tak to jest, jak było, nienaruszone, nierozwinięte. Tylko nie ma ciała Jezusa.
Bóg wyrwał ze śmierci Jezusa, przywrócił do życia ciało Jezusa! Ale w sposób zupełnie unikalny. Niepodobny do tego cudu, który miał miejsce w jego przypadku.
Dopiero teraz popatrzył na Piotra. Ten, odpowiadając na jego spojrzenie, zagadnął go niepewnie:
– Rozumiesz coś z tego?
Wykrzyknął z radością i rzucił mu się na szyję:
– On rzeczywiście zmartwychwstał!
* * *
Magdalena spodziewała się, że jeszcze natknie się po drodze na Piotra i Łazarza wracających od grobu wraz z Joanną i Marią. Ale ich nie było nigdzie. „Dokądże mogli pójść. Czyżby do Wieczernika? A może poszli do Józefa. No tak, na pewno. Ale że nie poczekali na mnie. A może myśleli, że nie wrócę. Też możliwe. Nie ma się zresztą co dziwić, jakbyśmy się rozminęli w tych mgłach. Może przeszliśmy obok siebie na odległość paru metrów i nie zauważyliśmy się. A może są jeszcze przy grobie”.
Ale przy grobie nie było nikogo. „A więc z tego wynika, że ciała nie ma w grobie, tylko ktoś zabrał ciało Jezusa zanim zdążył zmartwychwstać! Kto? Piłat? Herod? Najwyżsi kapłani? Po co? Jak śmiał! Jak mogli zbezcześcić, dotknąć, sprofanować!” Szarpnął nią szloch.
Kamień tkwił odsunięty jak poprzednio. Wejście ziało czernią. Cisza. Bezruch. Podeszła do grobu. Nachyliła się i zajrzała do wnętrza. Prawie że oślepił ją blask. Dwie postacie, dwa światła tęczy, dwie zorze poranne, dwa świetliste sokoły o stu prześlicznych oczach, dwa kryształy górskie, gorejące wewnętrznym światłem, dwaj chłopcy z promiennymi twarzami.
Usłyszała głos, szept, chór, muzykę – niezależnie od tego, co to było, rozumiała dobrze treść pytania:
– Niewiasto, czemu płaczesz?
Pierwszy siedział obok miejsca, gdzie spoczywała głowa Jezusa, a drugi przy Jego nogach.
Odpowiedziała im zdziwiona, że stać ją na wydobycie głosu:
– Zabrano Pana mego, a nie wiem, gdzie Go położono.
Nagle, tknięta jakimś przeczuciem, odwróciła się. W dole, w pobliżu schodków, zatopiony we mgle stał człowiek. Popatrzyła na Niego przez łzy. „Ogrodnik” – nie wiadomo czemu przyszło jej do głowy. „To on przeniósł ciało Jezusa. To on Je ukrył, żeby Go nie ukradli, nie zbezcześcili źli ludzie”. Znała go i znała jego szacunek i miłość, którą obdarzał Jezusa.
– Niewiasto, czemu płaczesz? Kogo szukasz? – usłyszała pytanie już na pewno z Jego ust.
Tylko skąd głos tak znajomy, taki bliski, ten najdroższy, choć stłumiony, zniekształcony przez mgłę. Jednak chyba to niemożliwe. „Mylę się. Gdzieżby. Skąd. Teraz, w tym miejscu, w tej mgle”.
Zbiegła po schodkach. Zanurzyła się w gęste mleko.
– Panie, jeśli to ty Go przeniosłeś, powiedz mi, gdzie Go położyłeś, a ja Go wezmę.
I gdy była już blisko, prawie na wyciągnięcie ręki, usłyszała Go po raz drugi:
– Mario.
Myślała, że niebo zsunęło się na nią. Albo ona wzniosła się aż po jego granice. Przecież to Jezus!
I już potem wszystko, co mówił do niej, było nieważne. Najważniejszy był On. Że jest, że żyje! I że ona żyje: że nie padła trupem z radości, z szaleństwa miłości, która nią zawładnęła. Był oszałamiająco piękny. Jak nigdy przedtem. Był nieskończenie bliski. Jak brat, jak ktoś, kogo trudno nazwać jakimś słowem, mianem. Choćby się przecież chciało Go jakoś nazwać. Był niesamowicie dobry. Ta dobroć zdawała się promieniować z oczu, z twarzy, z Niego całego, z każdego słowa, każdego ruchu. Uklękła przed Nim, bo nie śmiała inaczej, bo bała się, że zniknie, odejdzie, że to zbyt wielka czułość, za bliski kontakt. Więc klęknęła, a najchętniej zawisłaby Mu na szyi i przytuliła się do Niego na zawsze, na całe życie, żeby już nie odejść, żeby On już nigdy nie odszedł ani w świat, ani w śmierć, żeby ona mogła przy Nim trwać do końca wieków. Wobec tego klęczała i trzymała Go za kolana, przytulona do Niego jak już tyle razy. I jak z zaświatów, jak z wielkiej odległości słuchała Jego słów, wypowiadanych do niej z wielką miłością. Nie pytała: „Skąd masz tę piękną, czystą, całodzianą suknię, przecież o Twoją żołnierze grali w kości”. Nie dziwiła się wcale, że na Jego twarzy, że na Jego głowie, że w ogóle nigdzie nie ma śladu krwi, że nie ma opuchnięć, ale twarz taka, jak w najpiękniejsze dni, gdy wypoczęty rozmawiał z nią o zwyczajnych sprawach. Nie było ran, tylko na dłoniach, w miejscach gdzie tkwiły gwoździe, świetliste prawie znaki. To samo na stopach. I ten sam dawny wyraźny, ciepły głos:
– Nie zatrzymuj mnie, jeszcze bowiem nie wstąpiłem do Ojca. Natomiast udaj się do moich braci i powiedz im: „Wstępuję do Ojca mego i Ojca waszego oraz do Boga mego i Boga waszego”.
Aż się sama zdziwiła, że dosłyszała, że zrozumiała. A właściwie to wszystko dlatego, że nie zrozumiałą, co Jezus mówi. Co to znaczy, że idzie do Ojca? To znaczy, że już odchodzi z tego świata na zawsze? Nie, to niemożliwe! Jedyną pociechą było to zdanie, że jej miłość zatrzymała Go choć na chwilę w tej drodze.
Pogrążona w bezgranicznym szczęściu już nawet nie protestowała, że apostołów swoich nazywał braćmi. Jakby jej już trudno było znieść nadmiar Jego obecności, dobroci, miłości. Zakryła twarz dłońmi i tak klęczała, sama nie wiedząc, jak długo. Pragnąc jednego – by nie odchodził. By ten cud trwał bez końca.
Gdy je odjęła, Jego już nie było. Mgły się rozpełzły, trawy zieleniły się wśród skał, ptaki śpiewały, słońce przygrzewało. Ale to wszystko było nijakie, prawie żadne wobec tamtej jasności, wobec tamtych kolorów, tamtych głosów, tamtej muzyki. Dźwignęła się ciężko i zaczęła iść przed siebie. Tak to sama po chwili określiła, gdy się spostrzegła, że nie wie, dokąd ma iść. Nie, do Betanii nie. Już sobie wyobrażała, co się w jej domu dzieje. Pełnym apostołów, uczniów. I do tego wszystkiego Joanna z Marią, do tego wszystkiego Łazarz z Piotrem, którzy przynieśli wiadomość o pustym grobie. I wtedy sobie przypomniała Jego polecenie: „Udaj się do moich braci”. A więc jednak do Betanii.
* * *
Joanna z Marią już były prawie w połowie drogi do Betanii, gdy pojawił się przed nimi tak, jak to nieraz bywało, gdy Go spotykały w drodze. Pogodny – jak to On zawsze – i uśmiechnięty. Jakby czekający na nie, spodziewający się tego spotkania. Tylko jeszcze bardziej serdeczny. Jeszcze bardziej młody i niezmęczony. Z szeroko otwartymi rękami. Czyżby chciał je przygarnąć, przytulić do siebie – co zdarzało się po długim niewidzeniu, po jakiejś długiej podróży. Gdy się nie mógł na nie doczekać, stęsknił się ogromnie. Już z daleka wołał do nich:
– Witajcie!
Ale one nie odważyły się pójść za Jego wezwaniem. Nie śmiały się rzucić w te rozwarte ramiona. Nie zdobyły się na odwagę, by Go dotknąć, czy nawet zapytać: „Jak to się stało? Jak do tego doszło?” A nawet: „Skąd idziesz? Co dalej zamierzasz? Gdzie Cię możemy spotykać?” Nie śmiały Go zaprosić choćby na śniadanie, może na obiad czy na kolację. Jakby czuły, że chociaż Go widzą, chociaż do nich mówi, to dla Niego – ani śniadanie, ani obiad, ani kolacja. Że takie pytanie byłoby nietaktem, grubiaństwem nawet czy profanacją. Czuły tę niestosowność. Mimo że na ten temat nic nie powiedział, to przecież wiedziały, że On z tego świata, ale zarazem już nie z tego. Wolały milczeć.
Pokłoniły się tylko głęboko. Jak nigdy dotąd, jak nigdy przedtem, jak tylko w świątyni, jak tylko przed Bogiem, jak tylko na modlitwie. Czekając na każde jeszcze jedno Jego słowo z największą wdzięcznością, dziękując za ten czas, jaki im ofiarował. A On jakby dostrzegł ich nieśmiałość, bo zatrzymał się w tej drodze do nich i starał się je ośmielić:
– Nie bójcie się.
Ale czy można się nie bać, będąc zwykłym człowiekiem, gdy napotka się kogoś, kto zwykłym człowiekiem już nie jest. Czy można się nie bać, będąc grzesznym człowiekiem, gdy napotka się kogoś, kto grzesznym człowiekiem nie jest? A On jakby tego nie widział, jakby sobie z tego nie zdawał sprawy, co w nich się dzieje, podszedł jeszcze bliżej. Wobec tego, ośmielone Jego wielkodusznością, objęły Go za nogi, przytuliły się do Niego i wtedy usłyszały:
– Idźcie i oznajmijcie moim braciom, niech idą do Galilei. Tam mnie zobaczą.
Wydawał polecenia, które miały przekazać Jego uczniom. Więc dziwiły się tej miłości nieodwdzięczonej – że mówi o nich tak jak o najwierniejszych, choć takimi nie są, że kocha jak najbliższych – choć oni o Nim tak nie myślą, że troszczy się o nich jak o swoje dzieci – choć oni się za takich nie uważają.
Gdy podniosły oczy, już Go nie było.