Biblioteka



WNIEBOWSTĄPIENIE




WNIEBOWSTĄPIENIE



     Jeszcze do świąt było daleko, ale przecież świątynia funkcjonowała tak jak zwykle. A więc chodzili do miasta. Łazarz dał im – tak jak przedtem – Wieczernik do ich dyspozycji, z którego chętnie korzystali, zwłaszcza wtedy, gdy nie opłacało się wracać do Betanii. Równocześnie pod naskórkiem codziennych zajęć drążyło ich pytanie, czy Jezus jeszcze kiedyś ich odwiedzi.


     I tak się stało. W któryś dzień pod koniec wieczerzy Jezus znowu przyszedł. Jak dawniej, w białej sukni, z włosami spływającymi na ramiona, ze śladami ran na dłoniach i stopach. Światła kaganków były słabe, ale przecież wydobywały z mroku Jego postać. I jakby jaśniej się zrobiło w sali.
     Chociaż się już przyzwyczaili do piękności Zmartwychwstałego, to przecież i tym razem zauroczył wszystkich swoim – jak to nazywali – niebiańskim wyglądem. Był jak zwyczajnie, jak zawsze ciepły, serdeczny, a przecież nie jak zwyczajnie: jak nigdy dotąd. Wobec tego garnęli się do Niego, chcieli być jak najbliżej, otoczyli Go kołem jak się otacza ognisko w chłodny czas, jak się garnie do pochodni w ciemną noc, jak głodni wokoło zastawionego stołu, jak sieroty wokół ojca, który powrócił po długiej podróży, aby się Mu napatrzeć, aby się Go nasłuchać. Byle tylko nie odchodził, byle był jak najdłużej, byle mówił jak najwięcej. A On jakby wyczuwał to, co się w nich działo i nie przyspieszał. Nie okazywał, jakoby chciał już odejść. Zajął swoje miejsce za stołem. Posiadali, nie odrywając od Niego wzroku. Rozprężyli się, uspokoili. Oczarowani, zachwyceni, prawie nieprzytomni ze szczęścia. Ale równocześnie coraz więcej było w nich śmiałości. Już odważali się mówić, pytać:
     – Co będzie dalej? Co z Tobą? Co z nami? Co mamy robić? Bo Ty tak rzadko przychodzisz, a my wciąż sami i wyczekujemy na Ciebie. Wróć z nami do Kafarnaum. Tam nasza ojczyzna.
     – Pozostańcie w mieście – usłyszeli odpowiedź Jezusa. – Przecież święta idą. Ważne święta Pięćdziesiątnicy. Święta nie tylko dziękczynienia za zbiory zbóż, ale dziękczynienia za Objawienie zawarte w Piśmie – mówił do nich to, co przecież dobrze wiedzieli, ale jakoś tak, jakby im mówił o sprawach nieznanych. I oni tak słuchali, jakby słuchali tego po raz pierwszy w życiu, jakby o tym nigdy nie wiedzieli. I już przyrzekali sobie, że będą tak te Święta Tygodni świętowali, w sposób niezwyczajny. – Czytajcie i rozważajcie to Pismo, jak ja was uczyłem.
     Jeszcze Jezus o tym nie powiedział ani słowa, a wszyscy coraz wyraźniej czuli, że to jest chyba ostatnie ich spotkanie z Nim. To ciągłe „wy”. Mówił tak, jakby sam był już poza czasem, jakby z innego wymiaru, a oni pozostaną tutaj na nowe życie, życie bez Niego. W Jego głosie, w Jego spojrzeniu było pożegnanie. Jeszcze by tak z Nim siedzieli przy stole, ale On powiedział:
     – Już późno. Trzeba odchodzić.
     Nie wiedzieli czy myśli o sobie, czy o nich, ale na wszelki wypadek zaprotestowali:
     – Jeszcze nie, jeszcze nie! – wykrzykiwali. – Nieraz wracamy o wiele później. Posiedźmy jeszcze.
     Ale On pozostał przy swoim:
     – Już czas, abyście wracali na nocleg do Betanii. Ja was kawałek odprowadzę.
     Już podniósł się od stołu. Wobec tego i oni dźwigali się, choć niechętnie. Ociężale schodzili w dół po schodach. Wytaczali się w ciemność, która panowała na dworze. Jak w tamtą pamiętną czwartkową noc. Było mokro i zimno. Choć przestało padać, to jeszcze mgły unosiły się nad ziemią. Nie spieszyli się, jakby chcieli, by ta droga rozciągnęła się w nieskończoność. Mgły wędrowały ulicami. Czasami grzęźli w gęstym mleku, widząc tylko najbliższych. Zbili się w ciasną grupę wokół Niego, jakby stanowił dla nich jedyne źródło ciepła i przyjaźni w tym zimnym, obojętnym świecie.
     – Co byś chciał, żebyśmy robili? Jakie są Twoje życzenia? Bo jak dotąd niczym się nie zajmujemy, tylko czekamy na Ciebie.
     – Nie, nie tylko czekacie – zaprotestował. – Jeszcze opowiadacie o mojej śmierci i zmartwychwstaniu, a przy tym o Bogu-Miłości.
     – Ale co byś chciał, żebyśmy robili – domagali się jakiegoś konkretu.
     – To co dotąd. A przy tym trzeba, żebyście się nauczyli myśleć na nowo. I żyć ze sobą na tych nowych zasadach.
     – Na jakich?
     – Na zasadach miłości. A gdy to nowe życie odkryjecie, gdy się nim rozradujecie, wtedy tą radością powinniście się dzielić z innymi ludźmi.
     – Jak to: „dzielić się”? – domagali się szczegółów.
     – Przecież sami widzicie, jak żyją ludzie.
     – A jak żyją?
     – W ciągłym strachu o siebie i swoich najbliższych, w niechęci, zazdrości, w pogardzie wobec pogan, w pogardzie wobec chorych, biednych. Bo, jak mówią, Bóg ich nienawidzi.
     Słuchali Go. Trochę rozumieli – przecież słyszeli to wcześniej.
     Był dla nich jedynym konkretem. Świat z zewnątrz wydawał się im obcy, nierzeczywisty. Otuleni watą mgły szli w ciszy. Najbliższe głosy tonęły, zamierały.
     O tej porze miasto było jeszcze zwykle pełne przechodniów, otwartych okien i drzwi, pełne światła. Teraz nie było nikogo. Jakby jakiś kataklizm przeszedł, huragan wyrwał ludzi, zaraza ich uśmierciła. Jakby ta mgła zalepiła wszystkie drzwi i okna, wyścieliła całą drogę, którą szli.
     Wreszcie odezwał się Janek:
     – Powiedz, że jeszcze od nas nie odejdziesz.
     – Ja nigdy od was nie odejdę.
     – Ja wiem, bo Ty nas kochasz. Choć my nie jesteśmy tego warci, a na pewno nie ja. Ale będziesz z nami tylko tak jak Pan Bóg. A nawet jeszcze inaczej. Ale ja pytam o to, czy dzisiaj odejdziesz, a my nie będziemy mogli Cię widzieć, jak teraz Cię widzimy.
     – Tak, odejdę – Jezus skinął głową.
     Janek wybuchnął płaczem:
     – Nie odchodź! Jak my sobie bez Ciebie damy radę? Nie odchodź – przytulił się do Jego ramienia, aż wreszcie zawisł Mu na szyi: – Nie odchodź. Albo weź mnie tam, dokąd Ty idziesz, ja tu też nie chcę być.
     – Powiem ci, co cię może zdziwi: pożyteczne jest dla was, abym odszedł.
     – Jak? Dlaczego? – Janek ze zdziwienia otworzył usta.
     – Bo dotąd opieraliście się na mnie. To ja wszystko rozumiałem, wiedziałem, tłumaczyłem, wyjaśniałem, nauczałem. A wy słuchaliście, przyjmowaliście, staraliście się pojąć. Ja musiałem o wszystkim rozstrzygać, o wszystkim decydowałem, a wy byliście jak małe dzieci. Tak nie może być. Musicie dorosnąć do samodzielności, rozumieć to, co mówicie. Trzeba sobie dawać radę, podejmować ryzyko swojej działalności, brać odpowiedzialność za każde słowo, za każdy czyn.


     Aż dotarli na sam szczyt Góry Oliwnej. W miejsce, na którym się zawsze zatrzymywali, gdy wchodzili do miasta albo wychodzili z niego i patrzyli pełni zachwytu na świątynię. Ale teraz nie było Jerozolimy ani jej świateł. Zamiast tego otaczały ich zwały mgły, pchanej wiatrem z niecki, w której leżało miasto. Tu Jezus przystanął. Przystanęli i oni.
     Już wiedzieli, że to rozstanie. A On ogarnął ich swoim ciepłym spojrzeniem, na każdym zatrzymał swój wzrok, jakby każdego chciał zapewnić o swojej przyjaźni i miłości.
     Jeszcze Janek zapytał:
     – Panie, czy w tym czasie przywrócisz królestwo Izraela?
     Zwrócił się do Jezusa tym rzadko używanym przez niego wezwaniem, co teraz zabrzmiało, jakby mówił do kogoś obcego. Jezus, już nie prostując ani nie żartując, powiedział do niego, do nich, uroczyście:
     – Nie wasza to rzecz znać czasy i chwile, które Ojciec ustalił swoją władzą, ale gdy Duch Święty zstąpi na was, otrzymacie Jego moc i będziecie moimi świadkami w Jerozolimie i w całej Judei, i w Samarii, i aż po krańce świata.
     A potem wyciągnął nad nimi ramiona gestem błogosławiącym. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że to chwila szczególna. Pochylili się głęboko. Czekali na Jego słowa. Wtedy usłyszeli Jego błogosławieństwo. Jezus głosem uroczystym zaczął mówić:
     – Dana mi jest wszelka władza w niebie i na ziemi. Idźcie i nauczajcie wszystkie narody, udzielając im chrztu. Uczcie je zachowywać wszystko, cokolwiek wam przykazałem. A ja jestem z wami przez wszystkie dnie aż do skończenia świata.


     Gdy się podnieśli, Jego już nie było. Tylko kłęby mgły nadal przewalały się przez szczyt wzgórza. Ale nie uwierzyli, że odszedł.
     – Nie mógł odejść, boby się pożegnał z każdym z nas. Boby objął, przytulił, pocałował. Powiedziałby każdemu coś na rozstanie! – krzyczał Janek rozżalony. – Nie odszedłby tak.
     Więc kotłowali się w tej mgle, szukając Go wciąż bezskutecznie. Aż Janek wykrzyknął:
     – Jeżeli już odszedł, to nie na prawo ani na lewo, ale w górę, do nieba.
     Wobec tego wgapiali się w górę, ale nic nie widzieli oprócz ciemności, przez którą przesuwały się smugi mgieł.
     – Przecież jak zobaczy, że czekamy, to wróci – upierał się Janek.
     Wobec tego czekali w tej nocy pełnej mgieł. Robiło się coraz bardziej zimno. Janek skuczał. Wreszcie Piotr się odezwał:
     – Idziemy do Betanii. Nie ma na co dłużej czekać.
     – Nie chcę! Nie chcę do domu! Ja tu będę tak długo czekał aż wróci. A jak nie wróci, to umrę i wtedy pójdę za Nim do nieba.
     Nie było rady. Janek najwyraźniej się zawziął. Znali doskonale jego upór. Wobec tego stali nadal, wgapiając się w górę czy Jezus się nie pojawi, zbici ciasno, żeby się nie pogubić, żeby choć trochę osłonić się od zimna, w tej ciemności napełnionej mgłą, jakby w jakimś ogromnym kokonie.
     Nagle podeszło do nich dwóch ludzi – jak z innego świata. Dopiero teraz zdali sobie z tego sprawę, że stoją na ścieżce, którą zdążają ludzie wracający z miasta do swoich domów z odwiedzin, z zakupów, po załatwieniu swoich spraw. Jakby dopiero teraz się zorientowali, że istnieje jeszcze inne życie. Zajęci Jezusem i Jego niebem, a teraz sobą i swoim niebem, potraktowali ich jak jakieś zjawy. I usłyszeli z ich ust pytanie jak z zaświatów:
     – A co wy tu robicie o tej porze? Czyście się nie zagubili w tej mgle?
     I wtedy Janek, jakby chciał wciągnąć ich w swoją tragedię, wybuchnął opowiadaniem, przerywanym szlochem:
     – Szliśmy do Betanii. Jezus nas odprowadzał. Mówił, że wstępuje do Ojca. Ale ja nie chcę tu być sam, bez Niego! – wykrzyknął.
     – Jesteście z Galilei, nieprawda? – odezwali się przybysze, widać rozpoznali ich po akcencie. – Nie stójcie tu i nie czekajcie na Niego. Jeżeli obiecał, że przyjdzie, to przyjdzie. Tak jak odszedł. Idźcie spokojnie do domu, bo już jest naprawdę późno. I pogoda nie najlepsza na takie stanie.
    Wobec tego poszli. Choć nie do końca przekonani tymi słowami, ale przynajmniej sprowadzeni przez tych dwóch ludzi czy aniołów z powrotem na ziemię, na której trzeba żyć i głosić Ewangelię.