s. 5.
Zerwał się ze snu nagle, jakby obudzony strzałem z moździerza. To już któryś raz tej nocy budził się nagle, zrywał się nerwowo, opętany majakami sennymi tak wyraźnymi, jakby to było tu, teraz, w tej chwili. Choć już miał oczy otwarte, jeszcze jakiś czas widział płonące Wilno, widział ludzi, miał ich przy sobie na wyciągnięcie ręki, padali obok niego, mijał ich bezradny – żywe pochodnie, ludzi tratowanych końmi przez przelatujące oddziały Moskali, bezbronnych, zabijanych bez powodu, za nic, słyszał głosy: okrzyki bólu, rozpaczy, wołania o ratunek, błagania o życie, i to „nie!”, które wykrzykują ludzie widzący spadające na nich ostatnie, śmiertelne uderzenie. Rozbudzał się z trudem, uwalniał się z najwyższym wysiłkiem. I bał się zasypiać. Bał się, że przyjdą znowu rozwrzeszczani Moskale, staną nad nim z wyciągniętymi szablami, będą wrzeszczeć, wyć swoje u-u-u-a-a-a. Będzie przed nimi uciekał aż do utraty tchu, szarpany, zatrzymywany, wypytywany przez obcych ludzi, będzie się tułał po rozwalonych murach, nad przepastnymi fosami, po ciemnych sieniach, nadwerężonych mostach, będzie piął się w górę, żeby umknąć przed prześladowcami. Nie. Nie zasnąć. Odsunąć majaki. Więc brał ze stolika różaniec i starał się skupić na rozpamiętywaniu tajemnic radosnych, bolesnych, chwalebnych. Aż zasypiał uspokojony, uładzony ze światem i z ludźmi, aby znowu za krótki czas – jemu zdawało się, że natychmiast, zaraz – zbudzić się z tym samym przerażeniem i strachem.
A zdawało mu się, że zaśnie jak kamień i będzie spał bez końca przez parę nocy i parę dni, żeby odrobić te nieprzespane noce, żeby wypocząć po tym nieludzkim zmęczeniu, jakie miał za sobą: tak strasznie go zmęczyła droga z Wilna do Pińska. Miał całe ciało obolałe. Stopy w ranach. Czuł wszystkie kości, każdy mięsień. Nie wierzył, że mu się to uda. Tysiąc razy zdawało się, że zginie, że zabiją go jak psa, że tu nie dojdzie. A doszedł. Dobrnął tu na ostatnich nogach. Resztką sił. Wciąż niosąc w sobie obraz palącego się Wilna i rzezi, i rabunków dokonywanych przez Moskali. Właściwie sam się sobie dziwił, że żyje, że z tej pożogi wyniósł cało głowę. A potem jeszcze przedzierał się przez kraj niespodziewanie zaatakowany wiosną przez wojska rosyjskie, które głosiły, że idą na pomoc Chmielnickiemu i jego Kozakom w obronie świętej wiary prawosławnej uciskanej przez katolików i unitów. Przez kraj opanowany szaleństwem wojny, która przypominała wojnę wszystkich przeciwko wszystkim. Bo były na drodze nie tylko wojska koronne i litewskie walczące z Moskalami, ale byli i Tatarzy. Były i rozpasane bandy rabusiów, zwyczajnych morderców i złodziei, napadających każdego słabszego, no i byli Kozacy, mszczący się okrutnie zwłaszcza na unitach, jezuitach i Żydach, jak to w skrócie sami określali.
Już w drodze doszła go wiadomość, że Szwedzi przekroczyli granice Rzeczypospolitej: polską 25 lipca pod Drahimiem, z feldmarszałkiem Wittenbergiem na czele; na Litwę zaś wkroczyła armia Magnusa de la Gardie. „No tak, jak się wali, to się wali”. Chociaż nie rozumiał, dlaczego. Rozejm ze Szwecją obowiązywał do 1661 roku, a tu mamy dopiero rok 1655. Iść przez taki kraj było szaleństwem, ale zostać w Wilnie było samobójstwem. Nie była to jego własna imaginacja ani jego wola. Przełożony wileński powiedział mu to wprost: „Uciekaj z Wilna. Za dobrze cię tu znają. Przez to i nas narażasz. Twój metropolita od Trójcy Świętej dawno już nie żyje, to i nie ma cię kto uratować, albo przynajmniej wstawiać się za tobą”.
Nie miał wyjścia. Teraz Pińsk. „Zobaczymy, jak długo ze mną wytrzymają. Jak długo zechcą mnie znosić”. Uśmiechnął się gorzko do siebie. „Chyba niewielu jest jezuitów w naszej litewskiej prowincji, których by tak często przerzucano z miejsca na miejsce. Nie kochali mnie przełożeni”. Najpierw, młodego, przepędzano, żeby go nauczyć rozumu. „Teraz, na koniec, to już mnie przepędzają jako zawadzającego staruszka. Przecież już mam 64 lata. No tak, jestem urodzony w 1591 a teraz mamy 1655 rok”. Przypomina sobie podsumowanie, jakie zrobił mu kiedyś przy okazji prowincjał – kolega z lat studiów: „Gdy byłeś młody, patrzyli na twoje postępowanie i słuchali twoich poglądów ze zgorszeniem – co to się smarkaczowi zachciewa; czego on to nas chce uczyć; z prawosławnymi się przyjaźnić. Teraz patrzą na ciebie jak na dziwaka, któremu na stare lata coś się poplątało w głowie. Zaważył wiek dojrzały, w którym nie osiągnąłeś jakiegoś wysokiego stanowiska. Wtedy mógłbyś swoim poglądom nadać instytucjonalny kształt, obowiązujący wszystkich. Teraz jest tak, jak jest”. Ale zaraz obruszył się na niego: „Przecież nigdy nie chciałem piastować jakiegoś ważnego urzędu, chciałem po prostu żyć po chrześcijańsku wraz z ludźmi”. „O właśnie, to ci również zarzucają: że trzymasz ze świeckimi, a nie współżyjesz z rodziną zakonną tak jak inni”.
Zasnął. Gdy się zbudził, szarzało. Nie było sensu dłużej leżeć. Wstawał z trudem. Bolały nogi, ręce. Każdy krok sprawiał ból, każdy ruch ręki, każdy ruch głową. Do kaplicy przyszedł pierwszy, przed rannymi modlitwami. Zaprosili go do zakrystii, dali czysty humerał, czystą albę. Dawno nie czuł na sobie wykrochmalonej, szeleszczącej bielizny kościelnej. Odprawiał cichą Mszę świętą przy bocznym ołtarzu. Potem jeszcze długie dziękczynienie – i refektarz. Przy stole prawie same obce twarze – uciekinierzy, podobni jak on, tylko rozjątrzeni, niespokojni, kłótliwi. Teraz ciekawi, pytający o przygody na drodze, o szczegóły napadu Rosjan na Wilno. A więc opowiadał o tym, co było dla nich ważne, o co gwałtownie pytali. Wciąż jeszcze nie mogli podarować Chmielnickiemu, który po klęsce pod Beresteczkiem w 1651 roku, nie widząc w jaki inny sposób mógłby pognębić Polskę, oddał się Rosji w styczniu 1654. Gorączkowali się tak, że nie mógł nie wtrącić swojego zdania na ten temat, choć z góry przewidywał, że spowoduje zgorszenie:
– Oczywiście, że tak. Nie powinien był tego zrobić. Jest w tym, jak sami mówicie, urażona ambicja i chęć zemsty.
– Będzie tego sam żałował i Kozacy też się spostrzegą, że to był błąd. I jeszcze przyjdą sami do króla, prosząc o przyjęcie ich – wtrącił któryś z ojców.
– Być może, choć w to wątpię.
– Kozakom się zdawało, że będą mieli tę samą wolność, a tymczasem car ograniczył ich, a ich siły wojskowe wykorzystał dla swoich celów – powtórzy drugi.
– Tak – znowu spróbował powiedzieć, co na ten temat myśli. – Ale to jest i była błędna polityka króla. Nie ma się co cieszyć ze zwycięstwa pod Beresteczkiem.
– Przepraszam ojca. Czy dobrze zrozumiałem? To znaczy, że ojciec wolałby, żeby zwyciężyli Kozacy i czerń ukraińska? – napadł na niego jakiś nieznany mu zakonnik.
– Proszę pozwolić, że skończę.
– Chyba nawet ojciec nie musi kończyć, to wystarcza. Nasi rycerze walczą i giną, broniąc kraju przed zalewem hołoty – rozpasanej, pijanej, zasłaniającej się prawosławnymi chorągwiami – jaka grozi całemu krajowi, ba, całej Europie, bo już dołączają się do nich Tatarzy, bo już tuż za nimi idą Turcy. To ojciec nie słyszał, jak wołają, jak domagają się śmierci jezuitów i Żydów? A ojciec mówi, że nie jest zadowolony z wiktorii pod Beresteczkiem, gdy cała Europa śle dzięki pochwalne królowi za ocalenie Europy przed zniszczeniem.
– Chwilka cierpliwości i skończę, co zacząłem. Moim zdaniem, każda nasza bitwa z Kozakami, przegrana czy wygrana, oddala nas od tych ludzi, pogłębia przepaść między nami. A przecież to obywatele naszego państwa, tacy sami jak my.
– Ojciec daruje, ale ani to obywatele, ani tacy jak my. Nie wiem, jakie jest ojca pochodzenie i czy ojcu na nim zależy, czy nie, ale ja jestem szlachcicem z pochodzenia i nie dam siebie równać do jakiejś hołoty zaporoskiej.
– Tylko proszę zauważyć, że tak jak ojciec nie chce czy nie chciałby być Kozakiem czy Ukraińcem, tak i oni nie chcą być Polakami.
Zdumienie było niepomierne.
– Jak to, ojciec twierdzi, że gdybyśmy ich uznali za Polaków, oni by to odrzucili?
– Oczywiście.
– No to co oni chcą.
– Chcą być sobą, tym czym są. Tylko chcą, byśmy ich szanowali: i my, Polacy, i Rosjanie, i Litwini – wszyscy.
– Ojciec daruje, ale to już są czyste facecje – i roześmiał się głośno.
– Proszę ojca, owszem, wśród Kozaków jest trochę, jak to ojciec nazywa, hołoty. Są zbiegowie z Rosji i Litwy, a może nawet najwięcej z Polski, rozmaici łotrzykowie, ba, nawet szlacheckiego pochodzenia, którzy mają na sumieniu rozmaite przestępstwa. Ale chyba ojciec wie – prawdziwi Kozacy to ludność, która została wyparta, czy też sama się usunęła, w czasach Czyngis-chana, w czasach wielkich ruchów ludnościowych Mongolii. Osiedli tu, gdzie są, żeby żyć w pokoju. Zresztą, jak ojciec wie, królowie nasi uszanowali ich, określili ich status, tworząc tak zwany rejestr. Nie tylko rejestr, ale zrównując ich z naszą szlachtą. I tak mi się zdaje, że ta droga była właściwa. Stanowiła początek. Prowadzić powinna do tego, aby uznać ich za naród, któremu przysługuje samodzielność bytu państwowego. Zawrzeć z nimi taką samą unię jak z Litwą i nazwać wprost nasze państwo konfederacją nie dwóch, ale trzech państw: Polski, Litwy i Zaporoża czy Ukrainy. I tak…
– Z Chmielnickim, ojciec myśli, tym bękartem szatańskim. O nie.
– Może z Chmielnickim, może nie z Chmielnickim. To już nie jest ważne.
– Nie, proszę ojca, tu się z ojcem nie zgodzę. Słyszałem od moich starszych w zakonie konfratrów o ojca świątobliwości, o oryginalnych poglądach, ale nie spodziewałem się, że to już nie są oryginalne, ale czyste nonsensy.
– Wszyscy, jak widzę, śniadanie skończyli – przerwał im przełożony dysputę. – Pomodlimy się. Agimus Tibi gratias. Ja jeszcze ojca Andrzeja poproszę do siebie.
– Proszę wybaczyć naszym konfratrom, że tak zareagowali na ojca wypowiedzi – powiedział, gdy się znaleźli w pokoju przełożonego – ale przyznam się, że i ja sam byłem zaskoczony oryginalnością ojca poglądów. Przecież to są nasze ziemie i mamy je oddawać?
– Ojciec nazywa to oryginalnością, ja wprost przeciwnie: realizmem. Nie można traktować tych narodów na naszych kresach południowo-wschodnich jak pachołków do sprzątania stajni albo najwyżej jak chłopców na posyłki w naszych polskich dworach w Koronie. Może nawet tak dawniej być musiało, ale trzeba wziąć pod uwagę dojrzewanie tych ludów do poczucia swojej odrębności narodowej. A po drugie, trzeb a zerwać ze sposobem myślenia typu: nasze ziemie. To nie ziemię się zdobywa, przyłącza, ale ludy na niej żyjące, a te się zdobywa sprawiedliwością, mądrością, braterstwem.
– Gdzie się ojciec takich mądrości nauczył?
Nie wiedział, na ile to poważne pytanie, na ile złośliwe. Ale nie chciał zejść ze swojego toru myśli.
– Ciągle jestem z tymi ludźmi, tkwię wśród nich, rozmawiam z nimi.
– I, jak to mówią, ojciec schłopiał, choć przecież szlachcic. Ale przejdźmy do rzeczy. Co ojciec zamierza czynić dalej. Oczywiście ojciec może tak długo tu mieszkać, jak długo zechce, ale dla porządku chcę wiedzieć. Niekoniecznie dzisiaj. Ojciec wypocznie, namyśli się.
– Chcę zaproponować, ażebym – póki nie zostanie mi wyznaczona inna działalność – mógł udać się do moich Poleszuków, wśród których pracowałem przed paru laty.
– Bardzo dobrze. Myślę, że w tej robocie ojciec jest najlepszy i ma największe doświadczenie i najlepsze wyniki. Ale najpierw proszę dojść do siebie, wyspać się, zakosztować naszego wspólnego życia zakonnego. Nacieszyć się rozmowami. I wtedy, gdy ojciec uzna to za stosowne, proszę jechać na te swoje misje. Potrzebnych rzeczy i pieniędzy ojciec dostanie tyle, ile trzeba.