s. 6.
I tak też zrobił. Wszedł w Polesie. Inaczej niż za pierwszym razem. Wtedy bał się, czy potrafi, co powie, jak się zachowa. Bo był przyzwyczajony, by mówić do tłumów, nauczać z ambony, spotykać się oficjalnie, katechizować gromady. Był nastawiony na pracę wśród ludzi wykształconych. Lata całe prowadził w Wilnie Sodalicje Mariańską mieszczan, wykładał im dogmatykę, interpretował Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, analizował Ojców Kościoła łacińskich i greckich, wreszcie zdegradowany do duszpasterzowania wśród chłopów nie wiedział, czy sobie poradzi. To było na początku. Teraz wracał do nich z utęsknieniem, jak do ludzi, gdzie słowo znaczyło słowo, a czyn – czyn. Do nich, zrośniętych ze światem jezior i rzek, rozlewisk i strumieni, szuwarów, łąk, lasów. Ryb i ptactwa. Derkaczy, cietrzewi, żurawi, czapli, bocianów. Zwierza leśnego – jeleni, saren, zająców i lisów. Ubrany jak Poleszuk, mówiący ich mową, myślący jak oni, szedł w łapciach z łyka brzozowego, z workiem na plecach od wsi do wsi, od zagrody do zagrody. Z zarośniętą twarzą jak oni, osmaloną słońcem i wiatrem, wypłowiałą deszczami, mrozem i śniegiem.
Do Pińska jeździł od czasu do czasu: jak mu wino się kończyło i opłatki. Patrzyli z dezaprobatą, z ciekawością, z podziwem na jego łapcie brzozowe, na spłowiałą kapotę, na czapkę niewidkę. Niósł zapach ryb, wody, lasu. Albo mrozu, wiatru, dymu. Patrzyli na niego jak na raroga, ze zgorszeniem, ze zdumieniem, z przyśmieszkami, z uwagami złośliwymi, z cierpliwością, ze zrozumieniem, z serdecznością – ot, jak ludzie, choć tej wyrozumiałości i radości ze spotkania z nim było najmniej. Wobec tego szorował się, jak mu to zlecano, ubierał świeżą bieliznę, brał rzeczy, które potrzebował, i odchodził szybko jak nieproszony gość.
Płynął małą łódką, którą pożyczyli mu w ostatniej zagrodzie. „Ojciec zostawi na brzegu, to sobie odbierzemy. Nikt nie weźmie. A kto by wziął, wszyscy się tu znają i każdy wie, co do kogo należy”. Nad nim było ogromne niebo, wokół woda, na krańcach której bliżej lub dalej szuwary, za nimi kryjące się łąki, osady. Płynął wolno. Wolno, bo tu nikt się nie spieszy, ma swój własny rytm wymierzony wschodami i zachodami słońca, wyznaczony wiosną, latem, jesienią, zimą, zawarty między narodzinami i śmiercią, właśnie, między narodzinami i śmiercią. Człowiek tutejszy ten rytm też odkrył, ustalił. Płynął. Wolnymi ruchami wioseł zagarniał wodę. Już nauczony przez tutejszych – bez rozchlapywania, bez hałasu, bezszelestnie; słyszał tylko pluskanie drobnych fal o dziób, leciutki szum wody o kadłub i od czasu do czasu ostry krzyk mewy przelatującej nad wodą. W oddali kaczki – czarne grudki dokazujące na wodzie. Nad głową kołujący na rozpostartych skrzydłach jastrząb. Czasem przeleciał klucz łabędzi ze śpiewem skrzydeł. A poza tym cisza. Zbliżał się do brzegu. Wyszukiwał między szuwarami płaski brzeg, który pamiętał. Rozglądał się uważnie, żeby nie przeoczyć. Przecież tu gdzieś był i być musi. Tu się nic nie zmienia. A przynajmniej nieprędko. Tak jest, ujrzał białą łachę. Za chwilę już zaszumiało dno o drobny piach. Wyszedł, wyciągnął łódź na brzeg. Jeszcze nie zdążył jej przywiązać do kołka, jak wysypała się zza krzaków gromadka dzieci bosych, wołając z daleka:
– Ojciec Andrzej! Batko Andrej!
Brał je po kolei na ręce, w górę podnosił, całował po czuprynach, starsze głaskał po jasnych, płowych, czarnych włosiętach. Już go prowadziły do chat, z których wychodzili na spotkanie dorośli. „A więc zawiadomili ich za wczas, że przyjadę”. Ubrani w czystą, lnianą odzież. Już prowadzili go do izby, gdzie babcia wstawała od kołowrotka, aby się przywitać, a na klepisku bawiło się najmłodsze.
– Ot, i przyjechali wy. A my tu czekający, wyglądający lat tyle. Ale się doczekali.
– A dziadek gdzie?
– Pomarł. W niepoświęcanej ziemi przyszło nam go pochować.
– Poświęcimy.
– Widno roboty mieć tu będziecie kopiato.
– Po to przyjechałem.
– Najstarszego ożenilim, ale bez księdza.
– Pobłogosławię ich.
– Choć prawdę rzekłszy, wszystko odbyło się tak, jak nasz obyczaj każe. I swaty odprawialim na białym koniu z wstążkami w grzywie i zawiązanym ogonem. Panna młoda, jak trza, ulęgałki wokół siebie rozrzucała. Młodym błogosławili rodzice, znaczy się: my. Kładli my ręce na ich głowy. Krzyżem świętym żegnali. To potem, ale przódy nowożeńcy przysięgę wierności odmówiwszy, klęczeli modlący się, by Bóg ich wesparł swą mocą.
– Co jeszcze?
– Te troje ochrzcić by należało.
– Dobrze.
– A dwójkę średnich do spowiedzi i Komunii świętej przysposobić by trzeba. Nas wyspowiadać.
– Wszystko będzie po kolei. Mamy czas.
– Tyle u nas, a w innych chutorach też na was czekają.
– To przejdę po domach. Zrobimy wspólne przygotowanie do sakramentu spowiedzi i Komunii świętej i do sakramentu małżeństwa, a poza tym przeprowadzimy dla wszystkich chętnych rekolekcje. Zamienimy jedną stodołę albo szopę na kościół. Pięknie przyozdobimy i będziemy tam sprawować nasze święte czynności.
– A prawosławnych nie pominiecie?
– Pójdę. Tak jak tamtym razem.
– A jak one chętne, żeby posłuchać was?
– Przyjmiemy, tak jak dawniej.
– Nu, ale wy nasz ojciec. Wy i to wiedzcie, jak przybywał batiuszka, znaczy prawosławny ksiądz, to my też w jego nabożeństwach bierzemy udział. Może to źle, może to dobrze, ale nie moglim inaczej. Musi po równo. Oni do naszego kościoła, to my do ich cerkwi. Inaczej smutek i niezgoda. Nie gniewny wy przez to?
– Nie, nie gniewam się. Najważniejsze w tym jest, że żyjecie zgodnie, że nie macie do siebie nienawiści. A przecież oni, jak i my, wierzymy w tego samego Boga. Wyznajemy, że Jezus Chrystus jest Jego Synem.
– Ale oni nie potrafią tak mądrze mówić jak wy. Nie mówią wcale kazań. Nie potrafiliby.
Traktował to jako pocieszanie go.
Potem, gdy siedzieli przy stole, jedząc zacierkę na mleku i pieczoną rybę, zasypywali go pytaniami.
– A teraz już do was słowo należy. Jakimi wy światami chodził, że was tak dawno tu nie było?
– A chodziłem światem. Tam, gdzie mnie wysyłali przełożeni.
– A nam już rozmaite myśli po głowie chodziły. Że wy o nas może zapomnieli.
– Byli i krakający, że was ubili.
– A czasem rzeczywiście mało brakowało.
– My tu za światami, od Boga i od ludzi zapomniani, niewiele wiedzący, powiadajcie szeroko i długachno, co się wam przydarzyło. Będziem was słuchać choćby do rana.
– Od Boga nie jesteście, nie byliście i nie będziecie nigdy zapomniani.
– Nu, wy przebaczcie, ale tak to i o nas mówią.
– Ale i od ludzi nie jesteście zapomniani. Przecież o was nigdy nie zapomniałem i modliłem się za wami.
– Ciepło nam na sercu takie słowo słyszeć.
– Gdzieście bywał przez te lata?
– Mój Boże, gdzie bywałem.
– Mówcie od samego początku. Dzieciska toże ciekawe.
– A więc po wyświęceniu byłem w Nieświeżu.
– Gdzie gniazdo Radziwiłła.
– Tak. To był rok 1623. Stąd chciano mnie wziąć do Warszawy.
– O! – wykrzyknęło z podziwem parę głosów.
– Potem, zamiast do Warszawy, wysłano mnie do Wilna. Byłem tam do 1630 roku. Przeżyłem szczęśliwie dwie epidemie – w 25 i w 29 roku.
– Nie na darmo mówią o was: czarodziej.
– Ano nie. Gdybym się zaraził, to chyba bym i umarł. Niewielu z niej potrafiło wyzdrowieć. Od 1630 roku byłem superiorem we fundacji nowo powstałej w Bobrujsku – to niedaleko od Nieświeża. Budowałem tam kościół, ratowałem uciekinierów ze Smoleńska, gdy Moskwa w 1632 przekroczyła granice Rzeczypospolitej i przystąpiła do oblegania tego miasta. Od 1633 do 36 byłem w Płocku. Stamtąd do Warszawy na kaznodzieję, ale na krótko, bo na parę miesięcy.
– Poczemu tak na krótko. Było posiedzieć dłużej w stolicy.
– Niektórzy nie byli zachwyceni moimi kazaniami.
– Zazdrośniki jakiesi chyba. Jest to lepszy mówca nad was? A co ważne nad wyraz: mądrzejszy. Was przecież słuchałby człowiek bez końca.
– Ale ci, którym się nie podobały moje kazania, byli ważniejsi i wróciłem – albo wrócono mnie – do Płocka. W 1638 przeniesiono mnie do Łomży. Stąd w 43 roku wreszcie do Pińska, gdzie mi było i jest najlepiej. Myślałem, że tu zostanę do śmierci. W tym właśnie czasie bywałem u was. Pamiętacie dobrze. Ale przeniesiono mnie znowu do Wilna w 1646.
– Ot i szczęście wy miał, nas opuściwszy, kiedy Kozacy bunt podnieśli i Pińsk w 48 zdobyli, mordowali nie pytając, winien, nie winien.
– Aż wreszcie teraz, po sześciu latach, wróciłem. A właściwie najpierw uciekłem z Wilna, które Moskale spalili. Wróciłem i chyba zostanę między wami na zawsze.
– I dobrze dla was, i dobrze dla nas. Wy biedy nie zaznacie, a my wreszcie pożyjem jak chrześcijanie.
– Dobrze. Będę wędrował po Polesiu jak tamtymi laty, bo przecież inne rodziny, inne wsie i przysiółki też potrzebują mojej pomocy. A u was będzie mój rodzinny dom, bo człowiek jakiś dom mieć powinien. Choćby na krótko.
I tak się zaczęło jego kolejne misjonarzowanie na Polesiu.