s. 10.
Opuszczał miasto w padającym śniegu. Jeszcze miał w pamięci rozmowę z superiorem na temat Jasnej Góry. „To stało się, czego nikt do końca nie przewidywał, a już Szwedzi nie mieli zupełnie o tym pojęcia najmniejszego. My teraz, ex post, stwierdzamy oczywistość, logiczność tego faktu. Nie dziwimy się i uważamy, że inaczej być nie mogło. Ale na początku tak nie było. To jest sprawa identyfikacji narodu. Odkrycie, kim my naprawdę jesteśmy. To w czasach, tak zwanych, normalnych rozmywa się i rozpływa. W dyskusjach akademickich oświadczamy, że może być tak, a może być inaczej i to nic nie szkodzi, dopiero w praktyce nagle odkrywamy, że pewne realizowane rzeczywistości są dla nas nie do przyjęcia. Stwierdzamy, że nie potrafimy się zgodzić z tym stylem życia, sposobem postępowania, który jest nam proponowany czy narzucany. Przecież na początku kampanii szwedzkiej tylu Polaków oświadczało, że taka kombinacja połączenia Polski ze Szwecją pod jednym berłem króla szwedzkiego jest daleko lepsza, że przynosi korzyści, że jest opłacalna, a przynajmniej obojętne czy Jan Kazimierz, czy Karol Gustaw. Że rządy jego mogą być dla Polski nawet lepsze. I nagle się okazało, że nic z tego, że my się tu nie zmieścimy, że to jest ogień-woda, że oni są tak obcym elementem, że nasza polska tkanka kulturowa, obyczajowa i jaka tam jeszcze – nie jest w stanie tego wytrzymać. Było tych elementów różnych sporo, ale nagle znalazły swój najpełniejszy wyraz w stosunku do spraw religijnych. Ich protestantyzm, a nasz katolicyzm okazał się kamieniem probierczym, okazał się składnikiem istotnym tych dwóch kultur. Ich sposób odnoszenia się do ikony częstochowskiej zadecydował o wszystkim. Okazało się, że przyjaźń jest niemożliwa, że zjednoczenie nie nastąpi. Reakcją było chwycenie za broń przeciw Szwedom zdecydowanej większości, tak ich zwolenników, jak i szerokich mas”.
Wracał do swojego poleszuckiego świata, który się zmienił. Jakby ktoś cały kraj zasypał pszenną mąką – mówił młynarz, do którego jeździli ze zbożem. Jakby ktoś przykrył cały kraj płótnem śmiertelnym – dodawał sam w duchu, choć tego nie mówił. Zwłaszcza, gdy wiatr nie wiał i wszystko tkwiło w spokoju, w ciszy, gdy jedynie czarne kreski gałęzi brzozy straszyły w tej śmiertelnej bieli, gdy jedynie pokrakiwanie wron, złowieszcze głosy kruków mąciły tę ciszę. Życie w przysiółku przycichało. Skupiało się w stodołach, skąd dochodziło młócenie zboża. I on też włączał się do kręgu młócących cepami. Początkowo było mu nieporęcznie. Po prostu nie umiał. Mylił rytm, nie miał tej sztuki, by bijak uderzał całą długością w zboże rozłożone na klepisku. Nie mógł się też przyzwyczaić do kurzu. Zanosił się kaszlem. Musiał przerywać, wyłączać się. Ale z czasem przywykł. Choć gospodarz wciąż mu zabraniał.
– Nie będę po próżnicy wasz chleb jadł – odpowiadał.
– Boga byście nie obrażali. Jakie to po próżnicy. A kto nam dzieciska uczy, starych odwiedza, Msze odprawia, kazania głosi. A kto jeździ po osadach, przysiółkach na zawołanie do chorego, na śmierć gotować. A kto leczy ludzi, gdy nasze sposoby na choróbska nie pomagają.
Nie dał sobie przetłumaczyć, brał udział w życiu, w pracach gospodarskich, jak tylko był wolny od swoich zajęć. Bo często był w drodze. W zimie łatwo było mu przedostawać się do dalekich osad, w inną porę odciętych bagnami nie do przebycia. Lekkie sanki albo zwyczajne kumoterki zaprzężone w jednego konia były znakomite na te dalekie wyprawy. Choć czasem się dość strachu najadł, gdy go wilki goniły.
Codziennie rano odprawiał przez cały adwent Roraty. Przeważnie w stodołach. Ale zima była ciężka, mrozy wielkie, że aż drzewa pękały i woda w ampułce zamarzała. Wobec tego, gdy było mało ludzi, to w izbach. Modlił się, żeby Bóg oddalił nieszczęścia od Rzeczypospolitej. Żeby ulżył umęczonym ludziom. Modlił się ze swoimi ludźmi za obrońców Jasnogórskiej Madonny. Czekał, że może na Boże Narodzenie zaświeci gwiazda nadziei, że pasterka będzie radośniejsza. I doczekał się. Choć wiadomość przyszła już po świętach. Niesiona od domu do domu, od wsi do wsi rozjaśniła ciemne dni zimowe: Szwedzi jak niepyszni musieli odstąpić przed Bożym Narodzeniem od oblegania Jasnej Góry. A więc ikona jasnogórska się obroniła. Nie pomogło bombardowanie ciężkimi działami Müllera. Szturmy zostały odparte. Ale co najważniejsze, oburzenie na to targnięcie się na świętość narodową przez Szwedów było przekraczające wszystkie przypuszczenia, nie tylko Polaków ale wszystkich mieszkańców Rzeczypospolitej. Naród porwał za broń, żeby wyrzucić swoich wrogów. Czarniecki odnosi zwycięstwo po zwycięstwie. Ta, dotąd mityczna już, armia Karola Gustawa, niezwyciężona, nie do pokonania, ponosi klęskę za klęską. Nie są to jeszcze klęski ostateczne, zwycięstwa decydujące, niemniej, Szwedzi się wycofują, opuszczają zajęte twierdze. Czarniecki nie tylko walczy ze Szwedami, walczy również zwycięsko z Moskalami. Oczywiście jeszcze w kraju zamęt, ale już widać jutrzenkę, już widać drogę wiodącą do wyzwolenia i pokoju.
A potem, jak te ptaki, które zaczęły z wczesną wiosną nadciągać, przylatywały coraz to nowe, radosne wiadomości. Że hetmani koronni, którzy opowiedzieli się najpierw za Szwedami, 19 grudnia związali się konfederacją w Tyszowcach przeciwko Szwedom, powołując się między innymi na zaatakowanie Jasnej Góry, że w początkach 1656 roku wrócił król Jan Kazimierz do Polski i we Lwowie złożył śluby, iż zrobi wszystko, „aby lud w moim królestwie od wszelkich obciążeń i niesprawiedliwości uwolnić”, a Matkę Bożą Królową Rzeczypospolitej obwołał. Że Karol Gustaw ze swoją armią został zamknięty w widłach Wisły i Sanu i tylko przypadkiem udało mu się 7 kwietnia stamtąd wymknąć. W końcu czerwca została uwolniona Warszawa. Jeszcze w lipcu Szwedom udało się pokonać króla pod Warszawą, ale już nie stać ich było na powstrzymanie polskiej ofensywy, która już oczyściła nawet Wielkopolskę z Brandenburczyków. I tak szły za nim dobre wieści, spotykały go w osiedlach i wsiach, do których przybywał. Jesienią w Niemieży pod Wilnem został zawarty wreszcie rozejm pomiędzy Rzeczypospolitą a Rosją. To pozwoliło wojskom litewskim i koronnym oczyszczać wschodnie połacie kraju ze Szwedów. Cały ten rok 56 był dla niego jednym wielkim dziękczynieniem. Rok 1657 miał być, jego zdaniem, rokiem upragnionego pokoju dla całego kraju, czasem podpisywania układów, umów, leczeniem ran.
Tymczasem zaszło coś zupełnie przeciwnego, co po siołach i chutorach wywołało lęk, a nawet panikę, której dotąd – przynajmniej w takiej mierze, nigdy nie widział. Przez Polesie jak zawierucha przetoczyło się: Idzie Rakoczy. Książę Siedmiogrodu, jeszcze jeden pretendent do polskiej korony. Łamiąc zwyczaje wojenne, szedł w zimie. Nie spodziewały się go polskie wojska, rozłożone na leżach zimowych. Zaskoczone, łatwo dawały się rozbić. A on szedł, paląc i mordując. Z takim okrucieństwem i bestialstwem, jakiego dotąd kraj nie oglądał. Postrach runął na całą Rzeczypospolitą i na Polesie.
Nie odchodził do Pińska, choć go korciło zasięgnąć języka. Siedział u nich, odwiedzając sioła i chutory. Czuł, że chcą, by ich nie opuszczał. Czuł, że odjazd do Pińska poczytaliby za ucieczkę i próbę ratowania głowy w mieście, które jest zawsze bezpieczniejsze. Wobec tego trwał z nimi. Przysłuchiwał się pogłoskom, jakie szły z chutoru do chutoru, od zagrody do zagrody, od sioła do sioła, od wsi do wsi, jakich okropności dopuszczają się wobec katolickich księży zwłaszcza Kozacy w służbie Rakoczego. Że są jeszcze gorsi od Kozaków Chmielnickiego.
– U nas jesteście wśród swoich – pocieszali go. – Kochają was i szanują u nas wszyscy. U nas i w najdalszej okolicy. Tak katolicy i unici, jak i prawosławni. Nikt przeciwko wam złego słowa by nie powiedział, a wprost przeciwnie, tylko same pochwały, że nas przyuczacie i napominacie do świętej zgody.
Chłopi zorganizowali warty, aby po nocach czuwać nad bezpieczeństwem wsi. Wypatrywali, czy się gdzie na horyzoncie nie pojawi ogień w nocy, dym we dnie. Każdy miał przygotowaną pod ręką jakąś broń. Choćby nawet zwyczajną siekierę, choćby młot. Na wszelki wypadek. Choć ludzie pocieszali siebie i jego, choć sobie i jemu powtarzali: czego on mógłby szukać na takim pustkowiu, w naszej biedzie – to czekali na koniec zimy i na nadejście wiosny, na roztopy, jak nigdy. Pierwsze pękanie lodów na rzece, pierwszą krę powitali jak zbawienie. Spokój wrócił do chat. Choć jak zwykle na przednówku bieda i głód zaglądały do izb. Zaraz jak tylko zejdą lody z jezior, będzie można wypływać na połowy ryb. Już nie straszne były wieści o Rakoczym, choć ten dotarł aż pod samą prawie Warszawę. Teraz już się nikogo nie bali, nawet Rakoczego.
Do Pińska popłynął, gdy już przyszła wiosna. Miasto było niespokojne, obce. „Może mi się tak zdaje. Przecież odwykłem od miasta”. Pełno obcych ludzi, żołnierzy, Kozaków. W kolegium pusto. Natrafił na przełożonego, który był zajęty i wcale nie zachwycony jego przybyciem.
– A, żyjesz.
– Dlaczegóżby nie.
– Bo były takie plotki.
– U nas spokój.
– To raczej tam wracaj.
– Coś tu niedobrze?
– Widzisz, co się dzieje. Coraz przez miasto przeciągają jakieś wojska.
– Rakoczego?
– Rakoczego i nie tylko. Najgorsi są Kozacy. Najpierw ci, którzy byli w służbie Moskwy. Źli, że Rosjanie zawarli rozejm z Rzeczypospolitą. Źli na Polaków, źli na Rosjan, że ich wykorzystali do wojny, a teraz zwolnili. Że wracają, nic nie uzyskawszy. Wściekli na kogoś konkretnego być muszą, wobec tego przypisali całe swoje niepowodzenie jezuitom i Żydom, a szerzej – katolikom i unitom.
– A co z Rakoczym?
– Pokonany, wycofuje się. Ale powoli, a po drodze okropnie mści się. Tym bardziej, że ma przeciw sobie Austrię, która zaniepokoiła się wzrostem jego potęgi i stanęła po naszej stronie, i Portę turecką, która niezadowolona jest z jego wyprawy na Polskę bez jej zezwolenia. Głosi te same hasła co Chmielnicki: obrona świętej wiary prawosławnej przeciw unitom i katolikom. Ciągle dochodzi do jakichś mordów, gwałtów – jak to mówi – na tych, którzy prześladują prawosławie. Ale żebym nie zapomniał. Już pytali o ciebie jacyś dziwni ludzie. Dlatego też ci radzę, wróć do swoich, jak tam masz spokój.
– Przecież nie przyjechałem, aby tu pozostać. Wezmę co zawsze i wracam.
– Widzisz, kolegium prawie puste. Porozsyłałem księży po świecie, aby nie narażać ich na niebezpieczeństwo.
– Dobrze, wracam nawet zaraz. Ale jeszcze, nawiązując do tamtej sprawy, o której wspomniałeś, kto się o mnie pytał?
– Jakiś twój stary znajomy. Mówił, że jeszcze cię zna z Wilna, z dawnych czasów. Kiedy jeszcze zaraza tam panowała.
– Jak się nazywa? – jakiś niepokój zmroził go nagle.
– Tego nie pytałem.
– A co chciał wiedzieć? – wypytywał już stanowczo.
– Gdzie teraz jesteś, bo chciał się z tobą spotkać.
– Powiedziałeś? – strzelił krótko i czekał z napięciem.
– A co miałem zrobić, skoro się za twojego przyjaciela podawał. – Tu się prawie zezłościł. – Sam człowiek nie wie, czy mówić, czy nie mówić, komu mówić, komu nie mówić.
– Ja cię nie będę uczył, ale w takich czasach: nie mówić. No, stało się. Jakby nie od ciebie, to może i tak by się dowiedział od kogo innego.