Biblioteka



s. 9.



 


 


     – Ernestynko, biegiem po kanapki, widzisz, że półmisek pusty.
     – Włodziu, przynieś jeszcze jeden dzbanek z gotowaną wodą na herbatę.
     – Faniu, zajmij się tą dziewczynką, bo sobie nie może poradzić z łyżeczką w filiżance.
     – A ty, Julciu, co tak stoisz jak żona Lota i gapisz się.
     – Patrzę, słucham i nabieram przekonania, że nadawałabyś się na kapitana okrętu.
     – Julciu, pókim dobra, ty nie filozofuj, tylko smaruj po tort, a nieś ostrożnie, żeby nie było katastrofy.
     Wobec tego poszła po tort cała szczęśliwa. Było wszystko tak, jak sobie wymarzyła. Jabłonie stały w słońcu obsypane kipielą kwiecia. Świeciło słońce. Dzieci usadowione na ławkach z tarcicy przeheblowanej i przy takich samych stołach przykrytych obrusami wyglądały na zadowolone, cho,ć trochę onieśmielone. W kuchni, gdzie mama z kolei dyrygowała, powiedziała:
     – Ot, cała Terenia. Najpierw się wybrzydzała, broniła się rękami, nogami, a jak przyszło co do czego, pracuje jak wariat.
     Gdy wróciła, zastała sytuację nową. Terenia wciąż zajmowała swoje miejsce na mostku kapitańskim, ale w pozycji siedzącej, a na kolanach trzymała jakiegoś chyba dwuletniego pajaca – widać braciszka któregoś bohatera czy bohaterki dnia – i dokarmiała go ciastkami. No i bardzo dobrze.
     – Tereniu, a nie nudzisz się przypadkiem, jeżeli tak, to pomóż rozdzielać tort?
     – A co z tym małym zrobię. Znowu się rozryczy. Tak przynajmniej mamy spokój. Zajmij się ty tą sprawą.
     Gdy już wszyscy mieli to, co mieć powinni, gdy zostali poczęstowani również słodyczami rodzice i krewni, którzy tu do dworu ściągnęli za swoimi pociechami, gdy się rozglądała, czy komuś czegoś nie brakuje, czy wszyscy są zadbani, nagle wyrosło przed nią chłopię w odświętnym pierwszokomunijnym stroju.
     – Coś chciałeś?
     Chłopiec pokręcił głową przecząco.
     – Masz wszystko?
     Potwierdził skinieniem głowy.
     – Może chcesz na stronę?
     Znowu zaprzeczenie.
     – No to co ci dać?
     – Ja bym chciał zobaczyć dwór pani dziedziczki.
     – Oczywiście. Ależ proszę cię bardzo.
     Wzięła go za rękę i pomaszerowali do domu. Weszli do wnętrza. Obserwowała go spod oka, jak rozglądał się po meblach, po ścianach.
     – A to kto? Święty jaki? – spytał, palcem wskazując na wielki portret dziadka Hilarego.
     – Nie, to mój dziadek. Ale prawie że święty. Walczył o Polskę. Pod księciem Józefem Poniatowskim. Stracił nogę. A gdy wybuchło powstanie listopadowe, zgłosił się do wojska – był dowódcą twierdzy Modlin.
     – A gdzie pani dziedziczka mieszka?
     – Kto, ja? Na górce. Jak chcesz, to ci pokażę mój pokój.
     Weszli na schody dość wąskie na dwie osoby, zakręcające w prawo. Doszła do swojego pokoju na piętrze, otworzyła drzwi.
     – To tutaj.
     Patrzył znowu ciekawie, z szerokimi oczami. Podszedł do biureczka, bojaźliwie pogłaskał zielone sukno, którym wybity był blat. Zainteresował go klęcznik.
     – Jak w kościele – powiedział do siebie.
     Na koniec stwierdził:
     – To już.
     I tak wrócili znowu do dzieci w ogrodzie.