s. 10.
Przy wieczerzy musiała całą siłą panować nad sobą, aby nie zdradzić pośpiechu, chociaż – jak wyczuwała – wszyscy wiedzieli, co się w niej dzieje. Tak już trwało od kilku dni, od chwili, gdy na zamek dotarła wiadomość – jak grom z jasnego nieba – że książę Wilhelm przyjechał. Wtedy to zaczęło się, rozpętało się. Szepty po kątach, wybuchające chichoty uciszane zgorszonymi spojrzeniami. Narady wielmożów polskich, które trwały – miała wrażenie – nieprzerwanie. Ich przyjazdy i odjazdy. Rozsyłani gońce, posłowie. Żyła jakby na brzegu tego niepokoju. Czuła się ponad tym wielkim niepokojem polskiego dworu. Była świadoma swojej przewagi. Miała swoje sposoby przekazywania wiadomości. Tajemne, niezawodne – dzięki oddanym jej na śmierć i życie węgierskim sługom. Nie po raz pierwszy błogosławiła swój pomysł, aby wziąć z Budy do Krakowa wszystkich dworaków, do których miała zaufanie. Choć królowa matka sprzeciwiała się. Dlaczego? Tego sama nie mogła zrozumieć. Choć co prawda dochodziło do spięć pomiędzy nimi a polską służbą dworską. Może to przewidywała, może tego obawiała się mądra królowa Elżbieta. Ale dzięki temu mogła rozmawiać po węgiersku, czego najwyraźniej nie lubili Polacy, mogła żyć nadal w swoim świecie. Ten świat chciała mieć, w nim zostać, poza niego nie wychodzić. „Jak by bez moich ludzi mogły dochodzić sekretne listy od księcia Wilhelma. Choćby ten ostatni. Jak bym mogła przekazywać mu wiadomości”.
Przy stole toczyły się rozmowy, ale gdzieś jakby poza nią. Starała się zachowywać normalnie. Tak jakby to był zwyczajny wieczór. „A ja się dzisiaj z nim spotkam”.
– Wasza królewska mość taka dzisiaj zamyślona – nagle dotarło do niej.
– A tak, może trochę. Ale słucham.
– Zapytujemy o wieści od królowej Elżbiety, matki waszej wysokości. Jak jej zdrowie?
– Pisze, że choroba się jeszcze utrzymuje, ale chyba ma się ku dobremu – odpowiedziała w miarę spokojnie.
Wciąż nie była pewna, czy Polacy wiedzą o tym, że ojciec był chory na trąd, czy też nie. Nie potrafiła ich rozszyfrować. „Jednego tylko na pewno nie wiedzą – że ja się dzisiaj spotkam z Wilhelmem”. Odpędziła szybko tę myśl. Bo może oni potrafią czytać myśli.
Wszystko co polskie było jej obce, surowe, prymitywne. Wszystko. Wraz z niebem, przeważnie zasnutym szarym welonem chmur, wraz z chłodem, który wiał ze wszystkich kątów izb, korytarzy, wraz z mrokiem, którego nie potrafiła przełamać, mimo iż wymagała, by wszędzie i jak najwięcej stawiano świec. Ze śniegiem, który tu leżał prawie przez pół roku, z mrozami, od których woda w misce do mycia pokrywała się cieniutką warstwą lodu. Z wilkami, które wyły po nocach. Z jedzeniem mdłym, bez papryki i cykorii, bez wina białego i czerwonego. Z ich mową dziwną, szeleszczącą. „Szczęście, że magnaci i szlachta umieją po łacinie”.
– Od paulinów w Częstochowie wciąż dobre wieści napływają – usłyszała kolejne zdanie do niej skierowane.
„Najwyraźniej chcą mi zrobić przyjemność” – pomyślała.
– Lud przyjął mnichów z należnym szacunkiem. Budowy postępują szybko.
– To mnie bardzo cieszy – odpowiedziała.
I faktycznie ucieszyła ją ta wiadomość o fundacji zapoczątkowanej przez ojca. Wiedziała, jak mu zależało na tym klasztorze, jakie nadzieje pokładał w pracy zakonników. Pragnął on, z ich również pomocą, wnieść trochę ducha węgierskiego, ducha zachodniej Europy do Polski.
– Lud garnie się do kościoła, modli się przed obrazem Matki Boskiej z Dzieciątkiem łaskami słynącym.
– Nie brakuje im tam czego? Jakby byli w jakiej potrzebie, niech ślą petycje, pomożemy im z serca.
– Książę Władysław Opolczyk w imieniu waszej królewskiej mości nie szczędzi im złota i wszelakiej pomocy. Lud jest mu wdzięczny, choć nie tyle za materialne dary, co za dar największy: iż ze swoich posiadłości na wschodzie ten obraz cudowny Polsce ofiarował.
Zaskoczyło ją to zdanie pochwalne o księciu Władysławie, bo wiedziała, że nie lubią tu na dworze tego energicznego możnowładcy. Co prawda chyba zbyt szybko i zbyt żelazną ręką usiłował przemieniać wszystko na modłę węgierską. Ale i ona, tak jak i ojciec, chciała jak najprędzej zbliżyć Polskę do Węgier. Wszystkimi siłami dążyła do tego, by upodobnić Wawel do swojego zamku nad Dunajem, Kraków do stolicy Węgier. „W tym pomoże mi Wilhelm”.
– Przyjdzie czas, że zabierzemy się do przebudowy Wawelu. Z pomocą Bożą zbudujemy nad Wisłą nowy, wspaniały pałac, taki jak w Budzie, taki jak w Wiedniu, taki jak w Pradze. Miejsca na wzgórzu wawelskim jest aż za dużo.
– Miejsca tu dużo, to prawda. Ale do takiej budowy potrzeba architektów, rzemieślników, najwyższej próby artystów.
– Sprowadzimy z Węgier, z Czech, z Wiednia, a nawet z Włoch architektów, malarzy, rzeźbiarzy. Niech projektują, budują, malują.
– Nie tacy oni chętni do udania się w nasze strony. Drogi trudne, bo to i góry, lasy, rzeki i bagna.
– Sprowadzimy braci mostowników. Niech wytyczą wygodne drogi, które połączą Kraków z szerokim światem. „Ale na to potrzeba tu koniecznie księcia Wilhelma” – dopowiadała w myśli.
– Jeżeli tylko dadzą nam spokój Krzyżacy.
– Dadzą. Na pewno dadzą, byleśmy ich tylko nie zaczepiali.
– Nie zaczepiamy ich, a oni wciąż wchodzą na nasze ziemie.
Zbyła to zdanie milczeniem. Nie miała ochoty podejmować tego tematu, bo poprowadziłby ich znowu w sprawę związania się Polski z Litwą. Znała na pamięć ten tok myślenia i nie chciała go słyszeć, bo skierowany był przeciwko jej Wilhelmowi. A teraz już chciała tylko skończyć tę wieczerzę. Chciała wreszcie wstać od tego stołu. Wiedziała, że Polacy od samego początku są przeciwko jej Wilhelmowi. Przeciwko niemu stanął cały Wawel, wszyscy wielmoże, cały polski dwór, który jako jedynego kandydata na męża dla niej widział Jagiełłę. Udawała, że tego nie dostrzega, że ją to nie obchodzi. Wyśmiała ten pomysł wraz ze swoimi dwórkami. „Po pierwsze stary, po drugie nieokrzesany poganin. I śmierdzi skórami niewyprawionymi, w które się odziewa. I ma krzywy nos. I na pewno krzywe nogi, bo cały czas na koniu siedzi. I jest mały jak Tatar” – dopowiadały jedna po drugiej. Owszem, polscy wielmoże z kanclerzem na czele i biskupem przedkładali jej swoje racje. Ale z tym niewiele się liczyła. Powiedziała krótko: „Mam męża Wilhelma. Jak wiecie, panowie i wy, księże biskupie, zostałam zaślubiona z nim. Choć jeszcze jako dziecko, ale jednak tak jest”. Tłumaczyli jej teologicznie i prawniczo, że ten ślub nie jest pełnym ślubem i wymaga dopełnienia, aby był ważny. „To i będą mieli dopełnienie: dziś w nocy”.
Posiłek dobiegł wreszcie końca. Wstała od stołu, pożegnała się uprzejmie i, jak tylko mogła najwolniej, skierowała się do swojej alkowy. Tam już czekała na nią pierwsza dama dworu. Przed nią nie potrzebowała udawać. Prawie że krzyknęła nerwowo:
– Wszystko gotowe? Możemy iść?
Ta skinęła głową z uśmiechem:
– Jest tak, jak poleciliście, najjaśniejsza pani.
Ta służka to był istny skarb, najbliższa powiernica przywieziona z Węgier – jedna z niewielu wtajemniczonych w dzisiejszą nocną wyprawę. Szaty wyjściowe wisiały starannie przygotowane. Przebierała się nerwowo.
– Nie spieszcie się, najjaśniejsza pani. Mamy czas. Musimy odczekać aż rozejdą się dostojni panowie do swoich komnat. Aż służba zajmie się zmywaniem statków i zabierze się sama do spożywania wieczerzy.
– Dobrze, dobrze. – Stała przed zwierciadłem i poprawiała włosy. – Czy mu się spodobam? – spytała nieoczekiwanie dla siebie.
– Jesteście, miłościwa pani, najpiękniejszą królową w świecie. Nie ma nigdzie takiej młodej i takiej pięknej, i takiej potężnej.
– Powiedz, czy mu się spodobam.
– Upadnie przed wami na kolana jak przed świętym obrazem.
– Ach, nie bluźnij.
Ale cieszyła się tymi pochwałami.
– Idziemy.
Z pomocą dziewczyny wkładała płaszcz ciemny z kapturem.
– Jeszcze ślepa latarnia. Ja jestem już gotowa.
Za chwilę była gotowa i jej dama dworu.
– Idziesz pierwsza. Schowaj pod płaszcz latarnię. Idę za tobą.
Serce jej się tłukło z przejęcia. Czuła się jak mała dziewczynka, która się wybiera na zakazaną przez rodziców wyprawę. Wyszły, delikatnie zamykając drzwi. Przebiegły przez pustą świetlicę. Służka uchyliła drzwi do sieni. Chwilkę nadsłuchiwała. Było cicho. Wyglądnęła. Dała znak przyzwolenia. Wysunęły się z komnaty. Nie potrzebowały światła. Drogę znały na pamięć. Szły ciemnym korytarzem aż do drzwi na dziedziniec. Teraz skosem przez podwórzec. Kolejne ostrożne otworzenie drzwi, wyglądanie przez szparę.
– Możemy – usłyszała szept dziewczyny.
– Ale nie biegniemy. Idziemy powoli.
Dopisywało im szczęście. Na podworcu oświetlonym światłem padającym z niektórych okien nie było nikogo. Nastąpiła chwila najważniejsza. Przejście pod wieżą i brama wyjściowa. Odrzuciła kaptur z głowy. „Przed strażnikami nie mam się co skrywać. Zresztą nie wypuściliby z zamku nieznajomych”.
– Idziemy powoli – napomniała służkę.