Biblioteka



s. 4.



 


 


   – A ty zostań tu – mówił do kolejnego kawalerzysty – będziesz miał stąd najlepszy widok na tę dolinkę aż do tamtego grzbietu z tej, lewej strony i tamtego z prawej. Odpocznij i ty, i koń. Ale nie zaśnij. A my dalej – powiedział do reszty swojego oddziału.
   Wreszcie rozstawił wszystkich swoich ułanów na pikietach i pogalopował w stronę wsi. Nie mogli oderwać się od nieprzyjaciela. Przeszli tak od Janowa przez Przyrów, Rudniki, Chlewską Wolę, Obiechów, Kąty, Przedbórz, Łachów, Rogienice, Lipno, Węgleszyn do Cierna. Jeszcze nie był nawet w połowie drogi do wsi, gdy już zaczęło się. Szedł ostrzał artyleryjski. „Rany Boskie święte. A oni już są. Jak potrafili przerzucić tak prędko artylerię. To i konnica jest także. Nie dadzą nam wytchnienia”. Od kilku dni, co odskoczyli – ci im już siedzieli na karkach. „Ledwo się wyrwaliśmy z ich rąk 22 września po zaciętej bitwie pod Ciernem, a teraz znowu nam depczą po piętach”. Chmieleński raptus tu wykazywał opanowanie. Bitwy nie przyjmował, bo przecież siły wroga czterokrotnie przewyższały siły powstańców. Ale jak długo jeszcze może udawać się ta zabawa w kotka i myszkę.
   Nagle zobaczył na skraju wsi formujący się w kolumnę pluton konnicy por. Neymana. „A więc Chmieleński przyjmuje bitwę? No to po co ja rozstawiłem pikiety. Ale przecież taki otrzymałem rozkaz”. Obok plutonu Neymana spostrzegł i swoich ułanów wysuwających się zza opłotków – tych, których nie wziął ze sobą, bo byli już tak zmordowani, że nie nadawali się do żadnej akcji. „A więc bitwa, a moi na pikietach” – pomyślał zrozpaczony.
   Już był prawie przed kolumną, gdy spomiędzy ułanów wypadł sam pułkownik i wpatrzony w niego wrzeszczał wściekłym głosem:
   – Ty sukinsynu, to ja daję rozkaz wychodzenia do bitwy, a ty spacery sobie urządzasz! Gdzie twoi ludzie?! Ja za taką niesubordynację kulę w łeb ci wsadzę!
   „Już sięga do kabury po pistolet. Mówić, tylko mówić; bo mnie zastrzeli. Już nie zdążę. Mówić. Może się uda”. Ale ruch pułkownika gwałtowny, był nieprecyzyjny. Ręka poszła zamiast wprost do kabury, poprzez skórzane paski przytrzymujące ją, drogą okrężną. „Pułkownik już trzyma w garści pistolet. Mówić, bo jeszcze chwila, a zginę”.
   – Melduję posłusznie… – głos zdaje się więznąć w gardle, język nagle suchy; czy to z tamtego wiatru wdychanego w czasie jazdy, czy ze strachu.
   Ale kolba zawadziła o jeden z rzemieni, który wszedł między dłoń a rękojeść. „Tak głupio zginąć, a nie na polu bitwy. Będą się na moim grobie ludzie śmiać, że wyszedł do powstania, by walczyć z zaborcą, a zginął z ręki własnego dowódcy, nawet bez sądu”. Wściekły Chmieleński, zamiast puścić broń i spokojnie jeszcze raz odbyć tę drogę, chciał mimo wszystko uwolnić się z zawadzających pasków.
   – Melduję posłusznie, panie pułkowniku… – „mówić spokojnie i głośno zarazem, bo mnie nie usłyszy w tym swoim wrzasku” – że otrzymałem rozkaz ustawienia moich ludzi na wedetach wokół wsi Warzyn, gdzie obozujemy, i stamtąd właśnie wracam.
   Zobaczył, jak z pułkownika opadła złość, jak płomień zalany wodą, i wybuchnęła rozkazem:
   – No to ściągaj ich stamtąd jak najprędzej, co stoisz przede mną i gapisz się jak wół na malowane wrota!
   Odchodzili spod Warzyna w kierunku Czarncy po kilku godzinach walki, uszczupleni o tych, co polegli na polu bitwy i o rannych, którzy pozostali w chłopskich zagrodach. To już nie był odskok do Czarncy. To trudno było nazywać odskokiem, ale chyba drogą przez mękę. Już nikt nie miał siły. Ani ułani, ani piechota, ani konie. Te były chyba najbiedniejsze. Zwłaszcza tych ułanów, którzy zamykali kolumny piechoty. Gdy który padał ze zmęczenia, zabierano go „jako drugiego” na konia. Wreszcie już wszystkie konie ułanów jechały obarczone jakimś prawie umierającym ze zmęczenia piechurem. W Czarncy mieli odpocząć. Już tym razem na pewno. Ciągnęli do tej wsi jak mahometanie do Mekki. Położona pod lasem wieś miała dać gwarancję bezpieczeństwa. I tu ich Rosjanie znowu dopadli. Chmieleński wiedział, że już nikogo nie poderwie do niczego. Zebrał dowódców i powiedział:
   – Gdybyśmy mieli tylko konnicę, to nie byłoby sprawy. Ale przecież nas jest tylko stu ułanów – dwa plutony, a piechoty cztery kompanie, trzystu ludzi. Stąd możliwości szybkich przerzutów są niewielkie. Nie ma wyjścia, trzeba spróbować podstępu.
   – Co pan pułkownik proponuje? – spytał Rzewuski.
   – Ułani formują kolumnę do walki. Piechota śpiewa: „Hej, strzelcy wraz”, jak tylko może najgłośniej i po jednej zwrotce maszeruje wolnym krokiem w kierunku Secemina. Nie trzeba się spieszyć.
   Słuchał, co mówił pułkownik, i nie bardzo rozumiał, o co mu chodzi, ale domyślał się fortelu graniczącego z szaleństwem.
   – A my? – spytał któryś z oficerów kawalerii.
   – A my będziemy czekać. Albo nas zaatakują od razu, to zginiemy – ich jest chyba dziesięć razy więcej. Albo nie. Wtedy, po paru godzinach na dany znak uciekniemy. Dogonimy piechotę.
   Dosłuchał tego do końca, co Chmieleński przedkładał, i powiedział sobie z całym przekonaniem: „Jeżeli Rosjanie nazywają go diabłem, to mają rację. To jest pomysł nobilitujący go na wodza najwyższej rangi”.
   Wyszli na pole. Utworzyli kolumnę. Nie było ich nawet pięćdziesięciu. Inni ułani albo zginęli, albo ranni pozostawieni po drodze u dobrych ludzi, albo lekko ranni, nie nadający się do walki, zostali pomiędzy piechurami. Naprzeciwko, w odległości chyba nie więcej jak pół kilometra, formowali się Rosjanie. Było ich chyba przynajmniej trzystu. I wtedy, gdy byli gotowi, gdy grali kolorami swoich mundurów, czak, wtedy zagrzmiała ze wsi, o którą byli oparci powstańcy, pieśń piechurów:
   – Hej, strzelcy, wraz, nad nami orzeł biały,
     a przeciw nam śmiertelny stoi wróg.
     Wnet z naszych strzelb piorunne zabrzmią strzały,
     a lotem kul kieruje zbawca Bóg.
     Więc gotuj broń i kule bij głęboko,
     o ojców grób bagnetów poostrz stal.
     Na odgłos trąb swój sztuciec bierz na oko.
     Hej, baczność, cel i w łeb lub serce pal.
     Hej trąb, hej trąb, strzelecka piosnko w dal,
     a kłuj, a rąb i w łeb lub w serce pal.
   Sam nie wiedział, skąd ci ludzie zaczerpnęli tyle siły i tyle animuszu. Śpiewali jak chłopcy idący po raz pierwszy do boju, a nie jak ludzie, którzy stoją u kresu swojej wytrzymałości wojskowej i ludzkiej. Zafalowała kolumna Rosjan. Zdawało się, że jeszcze moment a rozpadnie się i zacznie rwać do tyłu w popłochu. Znali tę piosenkę – legendy szły za nią. Jako znak. Znak ostatecznej determinacji Polaków: że potem już albo – albo. Pieśń ucichła, ostatnia strofka zamknęła wielki śpiew. Zapadła cisza. Rosjanie czekali na kolejne pociągnięcie Polaków. Ale takiego nie było. Nie wytrzymali długo. Zaczął się ruch. Przed kolumnę wyjechały na koniach najwyższe szarże. Przyglądały się wyciągniętemu frontowi polskiej jazdy. Trwały narady z oficerami. Znowu wyżsi oficerowie znikli na zapleczu. Znowu nic się nie działo. Trwało czekanie. Ciszę panującą w polskim oddziale przerwało zdanie rzucone przez któregoś z ułanów:
   – Mają ale pietra.
   – Tylko nie wiadomo, kto większego, oni czy my.
   – Oni, bo ich więcej.
   – Boże, żeby oni wiedzieli całą prawdę, to by się popłakali z radości.
   – Ale na to trzeba by mieć trochę rozumu, a tego im matuszka Rosija nie dała.
   – Ot, nie dała.
   – Iwan duży a durny.
   Trwały pogaduszki między ułanami. Stał na koniu niedaleko dowódcy. Przyglądał mu się. Ten patrzył spokojnie na przeciwników. Z pewnością wciąż liczy, ile przemaszerowali piechurzy. I tak to trwało godzinę, dwie czy trzy. Stracił rachubę czasu. Wreszcie pułkownik wykręcił konia i, zwracając się do oddziału, zawołał z uśmiechem:
   – Panowie, czas na kolację. A teraz bez pośpiechu pojedziemy za naszymi piechurami. Zobaczymy, czy kacapy nas pogonią. Za mną.
   Kolumna zgrabnie zwinęła się i wjechała w wieś. Co chwila spoglądał to na pułkownika, to oglądał się za siebie. Rosjanie wciąż trwali w bezruchu jak wrośnięci w ziemię.
   Potem był, już na spokojnie, Drocholin, gdzie zreorganizowali swój oddział. Wreszcie, z końcem września, doszli do Mełchowa. Gdy zbliżyli się Rosjanie, Chmieleński przechytrzył. Wyszedł poza wieś, do której wkroczyli Rosjanie, i przyjął w tych warunkach bitwę. Powstańcy byli już wypoczęci, odmyci, odjedzeni. Nie brakowało im nic, poza tym, że było ich o kilka razy za mało w porównaniu z Rosjanami, ale do tego też byli przyzwyczajeni. Największa bolączka to brak artylerii. Na początku było wszystko dobrze. Polacy wyraźnie zdobywali przewagę. Aż do chwili, gdy Rosjanie włączyli artylerię. To była niespodzianka. Gdyby o niej Chmieleński wiedział, wątpliwe, czy zdecydowałby się na bitwę. Załamała się piechota, której ubito dwóch oficerów, Ottona Esterhazy i Teofila Władyczańskiego. I to jednego po drugim. Piechurzy zaczęli się wycofywać w las. Tuż zaraz artyleria wymacała jazdę czekającą w odwodzie. Dowódca jazdy, Rzepecki, zmienił pozycję i wysłał go, aby spytał pułkownika o dalsze rozkazy. Pognał na złamanie karku, bo widział, że zaczęło się gorąco. Lasem, z pieca na łeb, przez polankę na dole, gdzie stali przed chwilą, a która wciąż jeszcze pod obstrzałem artyleryjskim, prędko, jak najprędzej, wśród świstu lecących pocisków i dochodzących z pobliża, rozrywających się kartaczy, potem pod górę, jak po drabinie, gdzie już przynajmniej spokojnie. Tu gdzieś powinien być pułkownik, na stoku, z rzadka porosłym samymi prawie krzakami. Ale nigdzie go nie było. Zobaczył go nieoczekiwanie, jak tamten piął się na koniu po stoku, w znacznej od niego odległości. Nie ośmielił się zawołać, więc wdzierał się pod górę aż do samego wierzchołka kamienistego grzbietu, gdzie już stał pułkownik i lornetował pole bitwy. I gdy był u samego szczytu, zobaczył z przerażeniem, że za głębokim wąwozem, prawie przepaścią, odcinającą ten grzbiet od reszty wzgórza, usadowieni są w krzakach piechurzy rosyjscy, chyba Finlandczycy, którzy teraz nagle zobaczywszy niespodziewany obiekt strzału, skierowali swoje karabiny na pułkownika i na niego samego. Mógł to widzieć bardzo dokładnie, bo odległość od nich nie była większa jak sto, dwieście metrów. Pułkownik tego jakby nie dostrzegał i spokojnie lustrował okolicę. Przez huk wystrzałów wykrzyknął do niego:
   – Panie pułkowniku, melduję posłusznie, że jazda pod dowództwem porucznika Rzepeckiego ze względu na ostrzał artyleryjski zmieniła pozycję i czeka na rozkazy.
   Pułkownik nawet nie drgnął, tylko dalej penetrował okolicę. A tymczasem strzelcy finlandzcy nabijali broń. Widział ich twarze, widział każdy ruch. Już przykłądają karabiny do ramion. Mierzą w nich, widział czarne dziurki karabinowych luf na sobie.
   – Ognia! – usłyszał rozkaz.
   Huk wystrzałów targnął powietrzem. Szarpnęło nim. Czapka, rękaw. Wypatrywał w sobie bólu i płynącej krwi. Nic.
   – Czekam na rozkazy.
   – Czekaj – usłyszał zza lornetki.
   Patrzył z przerażeniem, jak Finlandczycy błyskawicznie czyszczą lufy prętami, załadowują kulami i prochem i znowu przykładają karabiny do ramion i celują po raz wtóry w nich.
   „No, to teraz koniec” – pomyślał kolejny raz.
   – Ognia! – padł rozkaz.
   Powietrzem targnął huk wystrzałów. Znowu uderzenie w czapkę, w mundur na piersi. Czekanie na ból i na krew. Spojrzał na pułkownika. Jemu też nic. Boże drogi. Ale przecież nie wolno tak kusić Boga. Finlandczycy pospiesznie przygotowywali broń do strzału. Ale pułkownik też tak chyba ocenił swoje postępowanie. Odłożył lunetę do futerału i powoli zaczął zjeżdżać ze wzgórza, znikając piechocie z pola ostrzału. Dyktował rozkaz.
   – Tylko się pospiesz.
   Spieszył się na złamanie karku, uważając, żeby koń nie połamał ani nie powykręcał nóg. Na dół, na dół, lawirując pomiędzy drzewami, krzakami, kamieniami, wykrotami. Już. Teraz ta przeklęta polanka, rozszarpywana wciąż szrapnelami, byle prędzej. Aż nagle świst idący w same oczy. Przeskoczyć. Spiął konia. Placnięcie tuż obok i ogłuszający huk pod nogami. Czuje, jak leci wraz z koniem w górę i czuje straszliwy ból w stopie – „dostałem”. I stracił przytomność.
   Obudził go ostry ból w nodze. Otworzył oczy. Nad sobą zobaczył rząd ciemnych obrazów świętych i ciemny sufit. Leżał na łóżku. Skręcił głowę. Z trudem – „na łeb spadłem czy co”. Okienko, piec, cienie kolegów w długich kawaleryjskich płaszczach.
   – Przecie go nie wyrzucę. Jestem chrześcijanin jak i wy.
   – Bo nam już w drogę.
   – Wyście ptoki, my krzoki. Przyńdziecie – pójdziecie. My zostajemy. Jesce chwila, a będą tu Rosjanie. A jo mom dzieciska.
   – Powiecie, żeśmy was przymusili, byście go…
   – Powiem, jak sie do. Jak mnie dopuscą do słowa.
   – Coby zaś nie.
   – Wiem, wiem, są tacy i tacy. Zreśtą, bedzie, co Bóg da. Jedźcie z Bogiem. Bo wom pilno. Nie bójcie sie. Nie skrzywdzę go.
   – Tylko musicie wezwać lekarza. Bo się może gangrena rozwinąć.
   – Wojskowego?
   – A jakiego innego?
   – Nie wiadomo, czy zechce się zająć. Albo czy mu pozwolą. Przecie wicie. Oni mówią, żeście nie sołdaty a zbóje.
   – Nie będzie tak źle. Jak tu jeszcze przyjdziemy, to się spytamy o niego.
   – Et, z wami się umawiać, jak z zającem na miedzy.
   – Na nas czas. Zostańcie z Bogiem.
   – Boże prowadź.
   Teraz dopiero spostrzegli, że ma oczy otwarte.
   – Adam, trzymaj się i wracaj szybko do zdrowia.
   – Jak noga?
   – Jest trochę poszarpana. Dobrze by było, jakby ją zobaczył lekarz, bo wygląda na to, że kości stopy, czy nawet kostka, jest naruszona. Jak wrócimy, to cię powinniśmy zastać już w zdrowiu.
   Wiedział, że to wszystko kłamstwo, ale to nic, tak to już być musi. Udawał, że wierzy w to, co mówią.
   – A jak znaleźliście mnie?
   – Przypadkiem. Rzepecki nie mógł się na ciebie doczekać, wysłał kolejnego gońca i on natrafił na ciebie, ściągnął nogę sznurkiem, żebyś nie krwawił, zameldował i zebraliśmy cię. Całe szczęście, bo byś umarł z upływu krwi. Bywaj.
   – Bywajcie.
   Został sam. Było mu dobrze. Nie tak się ta przygoda skończyła, jak było przewidziane. Miał zginąć za ojczyznę w boju. I tak się stanie? Nie całkiem dokładnie, bo go dobiją Rosjanie. Było mu dobrze, spokojnie. Gdyby tylko nie ten ból nogi. Przepraszał Boga za wszystko, co było złe w życiu. Nie stać go było na wyszczególnianie. Myśli płynęły już jakoś ponad konkretami – może to osłabienie z powodu upływu krwi. Trochę mu było żal umierać. „Przecież mam dopiero siedemnaście lat. Jeszcze nie zdążyłem nic pożytecznego zrobić, a już trzeba umierać”. Cała rodzina zgromadziła się w izbie i odmawiała różaniec przy zapalonej gromnicy.
   Rosjanie byli za chyba niecałe pół godziny. Usłyszał ich nawoływania pod domem, dobijanie się kolbami do drzwi.
   – Wychoditie. Ruki w wierch.
   Z izby wyszli wszyscy, razem z dziadkami i dziećmi. Tam, na polu, trwała indagacja:
   – Powstańcy w izbie są?
   – Jest jeden, ciężko ranny, leży na łóżku.
   – A, to wy przyjaciele powstańców.
   – Przynieśli, położyli na łóżku, nie pytali o zgodę.
   – Nu, my obaczym.
   Do izby weszło dwóch z bagnetami na karabinach wyciągniętymi w pozycji bojowej. Przyglądali mu się.
   – Smotrij! – nagle jeden wykrzyknął.
   – A poczemu?
   – Toż to jeden z tych, do których my strzelali, a kule się go nie imały. Ten sam. A co tobie, mołodzieńczyk? My Finowie, nie Rosjanie.
   – Szrapnel.
   – Lekarza by tobie trzeba.
   – Lekarz dla naszych. To nasz lekarz.
   – Jak skończy z naszymi, mógłby i na niego popatrzeć.
   – Jak zechce.
   Zechciał. Przyszedł już po północy. Władysław Florkiewicz. Polak z pochodzenia. Ranę oglądnął.
   – Pogruchotane kości stopy i kostki. Trzeba amputować. Dobrze, że lewa. Szczęście w nieszczęściu. Ale środków znieczulających nie dostaniesz, bo bym ja poszedł pod ściankę. Zakaz i tyle.
   Słuchał tego z narastającym przerażeniem.
   – Boże święty, musi pan doktor mi nogę amputować?
   – Nie całą, nie całą, kawałek, kawałeczek. Poniżej kolana – żartował.
   – Nie da się nogi uratować?
   – Jedna miazga. Nie ma czego składać. Dziw, że żyjesz. Że cię całego nie rozszarpało.
   – Koń mnie uratował. Ale jak ja będę żył bez nogi – mówił, wciąż przerażony.
   – Nie martw się. Dzisiaj robią takie protezy, że lepiej się w nich chodzi niż z prawdziwą nogą. Twoja wola. Jak nie chcesz – nie operuję, tylko w ciągu trzech dni umrzesz na gangrenę.
   – Dobrze. Pan doktor wie lepiej ode mnie. Jak nie ma innego wyjścia, to proszę.
   Potem była operacja, podczas której podobno trzymał chirurgowi świecę, palił cygaro, jakie mu wsadzili w zęby, które potem z bólu zjadł. Podobno, bo sam nie bardzo to wszystko pamiętał. Nie rozróżniał, na ile były to sny, majaki, a na ile rzeczywistość. Po prostu coraz mdlał z bólu.