s. 5.
Wiosna roku 1864 była w Paryżu zimna i deszczowa. To na pewno jeszcze bardziej zniechęciło go do tego miasta. Przyjechał tu pod naciskiem rodziny i przyjaciół, na zasadzie: „aby się wynieść z pola widzenia policji i to jak najszybciej, bo może dojść do nieszczęścia”. Wybór padł na Paryż – po linii najprostszego myślenia. „No bo dokąd gdzie indziej można by jechać”. Ale argumentem dodatkowym, zresztą nie byle jakim, byli ortopedzi francuscy, a zwłaszcza paryscy, którzy „oglądną inwalidę”, zobaczą, w jakim stanie znajduje się – zagojona już zresztą – rana i wymyślą protezę, która by kalectwo złagodziła. A już ostatecznym argumentem było i to, że w Paryżu znajdował się Komitet Francusko-Polski. A więc przyjechał tutaj i był nieszczęśliwy w tym rozdeszczonym i pustym mieście. Pustym, bo nie bardzo tu kogo miał. Ale i tak wolał być tu niż w Polsce, niż choćby w Warszawie. Bo nikogo tu nie znał, bo nikt go nie znał, więc nie było ciągłych spotkań typu: a, żyjesz, bo słyszałem, żeś gdzieś… Chociaż czuł się tak, jakby przez pomyłkę wrócił z zaświatów. Plątał mu się po głowie kiedyś na lekcji religii opowiedziany przez księdza katechetę zwyczaj średniowieczny, który uznawał namaszczenie chorych za sakrament śmierci. Jeżeli ktoś po jego otrzymaniu nie umarł, to i tak nie miał powrotu do społeczności, nie miał praw obywatelskich. Nie mógł na przykład zawierać małżeństwa. Traktowany był jak nieboszczyk – żyjący nieboszczyk. Wszedł do powstania będąc pewnym, że zginie za ojczyznę. Nie zginął. Wyszedł z powstania kaleką. Bóg nie przyjął jego ofiary. Względnie przyjął ją po części. „Co chce ode mnie teraz. Co mam robić. Jak służyć ojczyźnie. W jakim kształcie oddać jej swe życie”. Trochę śmiesznie brzmiały te pytania wobec tego świata paryskiego, w którym teraz żył. A trudno było sobie ich nie stawiać, gdy czuł się zawieszonym w próżni, między niebem a ziemią. Gdy nie wiedział, w co powinien ręce włożyć.
Miał kłopoty z językiem, kłopoty z pieniędzmi. A nie miał ochoty zwracać się o pomoc finansową do wskazanego Komitetu. „Dopiero gdy mnie przyciśnie”. Jedyną pociechą w tym smutku był fakt, że chirurdzy tutejsi, gdy obejrzeli jego „kikut” – jak to sam pogardliwie nazywał – wyrazili zadowolenie, że operacja została sprawnie przeprowadzona, a co najważniejsze, rana się zabliźniła prawidłowo, tak że z protezą nie powinno być większego kłopotu, i odesłali go do ortopedy, polecili tylko chodzić, z przestankami ale chodzić, aby mięśnie uda okaleczonej nogi były pełnosprawne. Nawet z tą prowizoryczną protezą.
– Na takim deszczu?
– Może pan chodzić po pokoju. Może pan chodzić po wystawach Luwru, ma ono dość sal. Gdy pan przespaceruje sale z malarstwem, to taka porcja jest jak w sam raz na jedno przedpołudnie.
Wybrał więc Luwr zamiast krążenia po swoim pokoiku. Ale i w Luwrze nie był szczęśliwy. Przytłaczała go ta masa obrazów. Jak można oglądać tyle obrazów za jednym zamachem. Wobec tego nie oglądał, ale obserwował. Szedł i patrzył obojętnie na kolorowe kawałki płótna w złotych ramach. Dopiero gdy go coś uderzyło, zaciekawiło, zafrapowało, przystawał i patrzył. Czasem odchodził po chwili rozczarowany, czasem zostawał dłużej, stał, a nawet – gdy było gdzie – przysiadał i wpatrywał się. Najpierw starał się nic nie rozumieć a „odbierać” – „przeżywać” – tak jak to uczył ich zwariowany nauczyciel rysunków w Puławach. To była tylko jedna godzina w tygodniu. Przychodził „Malarz” – bo tak go nazywano w klasie – z wielką teczką swoich szkiców, mówił cichym głosem, a banda bałwanów zajmowała się absolutnie swoimi sprawami, nie robiąc sobie nic z jego mówienia, a nawet z jego obecności. Trudno dociec czy z litości, czy też faktycznie zainteresowało go coś w mówieniu „Malarza”, które – praktycznie rzecz biorąc – było niesłyszalne, dość na tym, że od którejś lekcji przesiadał się do pierwszej ławki i słuchał uważnie tego, co ten nauczyciel opowiadał. A później już tylko żałował tych pierwszych lekcji, które zmarnował. To był faktycznie malarz, grafik, który namówiony przez dyrektora szkoły zgodził się na ten jeden wykład. Był nie tylko artystą z prawdziwego zdarzenia, ale znakomitym teoretykiem. Po kilku lekcjach zauważył jego zainteresowanie i zwrócił się do niego z propozycją, by zgodnie z tym, co było poruszane na wykładzie, wykonał jakiś szkic. Choćby liścia, choćby kwiatu czy drzewa. Potem przyglądał się „dziełu” i powiedział: „Panie Chmielowski. Proszę rysować. Pan ma talent”. Odtąd zaczął przykładać się do rysunków odręcznych, które zadawali profesorowie biologii, zoologii, leśnictwa czy rolnictwa. I udawało mu się to. Zauważyli jego rysunki nauczyciele przeglądający wypracowania. Pamiętał którąś uwagę: „Czyżbyś się pomylił z powołaniem, czy nie powinieneś pójść do szkoły malarskiej?”. Imponowało mu wtedy to wyróżnienie. Teraz wiec patrzył i „odbierał” obrazy. Dopiero na końcu – zgodnie z poleceniem profesora – odczytywał podpis, kto jest autorem płótna. Drugim źródłem jego interesowania się obrazami była matka, która gdy on, jako mały brzdąc, wpatrzony okrągłymi z ciekawości oczyma w jej projekty ornatów, zapytywał: „A co to jest, mamusiu?”, ze spokojem mu odpowiadała: „A podoba ci się?”. „Bardzo. Bardzo, najbardziej”. „To wystarczy” – kończyła dyskusje na temat dzieł, które wychodziły z jej rąk. Z czasem wyrobił sobie swoją miarę oceny wartości poszczególnych płócien i malarzy. Miarą było: gdy mu się nie znudzili. Gdy ciągnął do nich wciąż jednako radosny i zaciekawiony. Jeżeli sobie wyznaczał dni postu od nich, to myślał z przyjemnością, że znowu do nich powróci. Na placu boju ostało się kilka nazwisk. Nawet więcej aniżeli się spodziewał. Przekonał się, że i jego gusty się odmieniły. Na początku na Velasqueza nie mógł patrzeć, denerwował go, potem zaczął go zaliczać do tych największych. Takich jak Perugino, Rafael, Van Dyck.
Aż przywieziono do Paryża „Kazanie Piotra Skargi” Jana Matejki. W sali kłębił się tłumek ludzi przyglądający się arcydziełu. To było pierwsze zaskoczenie. Nie spodziewał się, że Matejko wzbudzi zainteresowanie paryżan przyzwyczajonych do sensacji malarskich i reagujących na nie z dużym dystansem. Tym razem było coś przeciwnego. No, ale obraz ten na nim samym, trochę najeżonym na zasadzie odgradzania się murem obojętności od każdej sensacji, zrobił wrażenie. Obraz ogromny, utrzymany w ciemnym tonie. Wnętrze kaplicy. Z centralną postacią Skargi w czarnej, jezuickiej sutannie, z białymi, rozwianymi włosami, z bladą, rozpędzoną twarzą proroka-wizjonera – znakomicie kontrastującą swoją dynamiką z tymi, którzy go słuchają w bezruchu: z królem, senatorami, dworem. Wstrząsał widzem. Potem, ilekroć tam przychodził, wciąż zastawał przed „Skargą” zapatrzonych ludzi. Prasa okrzyknęła Matejkę największym malarzem historycznym XIX wieku. Niektórzy dziennikarze szli dalej, zmieniając „XIX wieku” na „wszech czasów”. Zwłaszcza gdy nadjechał „Reytan”. Bo Matejko szedł za ciosem. Jeszcze ludzie nie zdołali odetchnąć po „Skardze”. Jeszcze codziennie gromadził się tłum pod tym obrazem, gdy wjechało do Paryża płótno następne: „Reytan”. Z jednej strony było w nim duże podobieństwo do „Skargi”. Znowu uwaga skoncentrowana na jednej postaci dynamicznej, Reytanie, który rzuca się na próg drzwi, by nie przepuścić posłów do podpisania zdradzieckiego dokumentu – Reytanie na tle tłumu ludzi, którzy zamarli wobec jego rozpaczliwego gestu. Ale obraz przecież utrzymany w zupełnie innym kolorycie. Tu twarze, peruki w pełnym świetle, czerwienie, złoto bogatych strojów. I znowu przed obrazem zachwyceni ludzie. Sensacja w gazetach. Szeroko przedstawione, entuzjastyczne wypowiedzi największych krytyków, koneserów, przypieczętowane złotym medalem dla „Skargi”.
I już nie wytrzymał. Zaczął malować. To może było za wielkie słowo: „malowanie”. Ale pierwszy krok w tym kierunku. Wytłumaczył sobie, że przecież ma czas, że i tak nie ma nic do roboty, że przynajmniej czymś się zajmie. Kupił prymitywny zestaw pędzli, farb o podstawowych kolorach, mały, zagruntowany już blejtram. I spróbował. Wisiała u niego w pokoju jakimś cudem reprodukcja obrazu „Po pojedynku” Meissoniera, która go jakoś fascynowała od samego początku. Spróbował ją skopiować. Męczył się nad tą robotą bez końca. Doszedł do przekonania, że nie ma o niczym pojęcia, a już najmniej o rysunku, i zapisał się na kurs malarski.