Biblioteka



s. 9.



 


 


   Za oknem padał śnieg. Śnieg. Skąd już śnieg. W pokoju nikogo nie było. Na korytarzu również. Wyszedł do ogrodu – parku, lasku przynależącego do domu zakonnego. „Już chłopcy powinni wnet wracać z patrolu. A ja dla nich nic nie przygotowałem”. Zaczął gromadzić patyki, wyszukiwać gałęzie uschłe na jedno miejsce wolne pomiędzy świerkami. Miał przy sobie zapałki – „tak od jednej zapałki, bo każdej szkoda”. A więc najpierw zeschłe igliwie, najlepiej sosny, małe wyschłe gałązeczki, tak połamać na drobno. Ogienek malutki, żeby można na nim wszystko ugotować, ogrzać się, a żeby nieprzyjaciel go nie wypatrzył. Gałęzie otrzepać ze śniegu, bo wtedy dużo dymu. Mówił do siebie, rozkazywał, pouczał, napominał. Zapalił. Ogień chwycił suche igły, zatrzeszczał, zamigotał, zaczął się szybko rozprzestrzeniać. Dodał grubszych patyczków. Już teraz mu nie zgaśnie. Pilnował swoim powstańczym sposobem, dodawał nowych, coraz grubszych gałązek, gałęzi, patyków. Grzał ręce. „Widzicie, chłopcy, już jesteśmy znowu razem. Słuchaj, Otto i Zaremba, takeście się dali głupio zabić. Przez waszą śmierć piechota się posypała, wpadła w panikę i Chmieleński musiał na gwałt opuszczać pozycje i wycofywać się. A ja? Mnie zostawili u chłopa i na szczęście trafiłem na Finów. Ci nie dobili, ale nawet zaopiekowali się. Tylko ucięli kawałek nogi. Ale żyję, jak widzicie”. Schodzili się ułani. Ci, których chował własnoręcznie, którzy umierali na jego rękach, których trupy zbierał po bitwie przywarte do konia, do ziemi, do drzewa. Tylko wtedy skrwawieni, poszarpani, podarci kulami, szrapnelami, bagnetami, często z wyrazem cierpienia na ustach, teraz promienni, jaśniejący amarantem, granatem, złotem, bielą, pięknem mundurów, albo nawet gdy w ubraniach cywilnych, to przecież odświętnie wyczyszczonych. Przybywała piechota. Słychać było jakby chóry anielskie śpiewały, równiutko, na głosy, odświętnie, w kościele: „Hej, strzelcy, wraz, nad nami orzeł biały, a przeciw nam śmiertelny stoi wróg, wnet z naszych strzelb piorunne zabrzmią strzały. Więc gotuj broń…”. Nie wytrzymał, włączył się w ten śpiew:
   – „I w łeb lub serce pal”.
   Zaczął cicho, żeby im nie przeszkadzać, nie wybić z rytmu, nie zakłócić harmonii, ale potem dał się ponosić radości, co go coraz szerzej ogarniała i już śpiewał pełnym głosem:
   – „Więc gotuj broń i kule bij głęboko,
     o ojców grób bagnetów poostrz stal.
     Na odgłos trąb swój sztuciec bierz na oko.
     Hej, baczność, cel. I w łeb lub serce pal.
     Hej trąb, hej trąb, strzelecka trąbko w dal,
     a kłuj, a rąb i w łeb lub w serce pal”.
   Już zdawało się, że byli wszyscy, a wciąż jeszcze nowi dochodzili. Stawali, siadali w kolejnych kręgach amfiteatralnie, coraz wyżej i wyżej. Widział ich twarze, ich postacie. Usiadł w gronie pierwszego kręgu, tuż przy ognisku, które wciąż się paliło. Dołożył znowu patyków. „Nie, nie uciekłem, ani nie wyjechałem za granicę. Tak jak sobie przysięgaliśmy – do ostatniej kropli krwi. Popatrzcie – podciągnął nogawkę. – To proteza. Pod Melchowem granat zmiażdżył mi stopę”. Patrzyli milczący, ale czuł, że bez akceptacji, jakby mu wciąż coś mieli za złe. – „Co robię? Maluję obrazy. No, co się patrzycie na mnie ze zgorszeniem. Nie ja jeden z powstania poszedłem do szkoły malarskiej, a choćby Maks. On gdzieś tu między wami jest. A może jeszcze w czyśćcu. Za bardzo poniosła go żądza sławy i żądza pieniędzy. Co, i tak wam się nie podobam? Mnie też to samo groziło. Każdemu grozi. Dlatego przyszedłem tu, do klasztoru, żeby już z czystymi rękami i z czystym sercem służyć malowaniem ludziom. Nie podoba się to wam. A co mam robić. Co chcecie ode mnie?” – Podniósł głos. Zaczął krzyczeć: „Wam dobrze! Ale ja?! Jakbyście byli na moim miejscu. Że nie o to poszliśmy do lasu, żeby obrazy malować? Że za ojczyznę? Że za lud? No to co dla ludu? Bo cierpi? Bo ciemny? Bo nieuczony? To co? Mam wzniecić rewolucję? Znowu morze krwi i powrót do tego samego albo gorszego?”
   Nadbiegali klerycy z budynku. Skulił się. Nie chciał, żeby go widzieli.
   – Spali las! Spali klasztor! – rozlegały się krzyki.
   Nie zwracał na nich uwagi. Nie chciał ich widzieć. Ale Zaremba i Otto już rozpływali się, znikli. Jeszcze do nich mówił. Jeszcze się ich pytał, co ma robić, ale ich odpowiedzi ginęły w gwarze intruzów. Przybiegali jak karakony przez śnieg, wypadali spomiędzy drzew, obłazili go ze wszystkich stron, otaczali, zamykali kołem.
   – Wracaj do domu.
   – Chodź, bo zamarzniesz.
   Już zadeptywali mu ogień. Patrzył bezradny, rozżalony, bezsilny. Prowadzili go już jak osaczoną i złapaną zwierzynę. Znowu pogrążał się w boleść i milczenie.
   – Trzeba go będzie lepiej pilnować.
   Zostawili w pustym pokoju, a potem znowu przychodzili po kolei. Po trzech, po dwóch, pojedynczo, a to mistrz nowicjatu, a to superior, a to prowincjał. Te same, co od początku, pytania: Jak się czujesz, co ci jest, czy ci coś dolega, masz jakieś boleści? Dlaczego milczysz? Powiedz. Przecież wiesz, że jesteśmy ci wszyscy przyjaźni. Chcemy ci pomóc. Jesteś zwolniony od wszelkich zajęć i obowiązków. Jak chcesz, możesz malować.
   Wierzył im. Współczuł im, że tacy o niego zatroskani. Chciał im pomóc, ale sam nie wiedział jak. Cóż im powie. Że zmarnował życie, że nie dotrzymał przysięgi, że jego ofiara była daremna, nieprzyjęta, że sam nie wie, co robić dalej. Coraz częściej pojawiała się w rozmowach groźba, której się bał najbardziej: „Bo inaczej będziesz musiał iść do szpitala”. Bał się tego szpitala. Znał już jego nazwę, która kiedyś, chyba przypadkowo, wymknęła się jednemu z rozmówców. Kulparków. Tu zaprotestował: „Nie!”. Wiedział, że to lwowski szpital psychicznie chorych.
   Aż wreszcie stało się. To była już wiosna. Znowu po kolei mówili i mistrz nowicjatu, i prefekt, i superior, i nawet ojciec prowincjał.
   – Dłużej nie możemy tak cię tu trzymać. Stan twój nie ulega poprawie. Konsultowaliśmy się bez przerwy z lekarzami. Jak dotąd, zgadzali się na to, by cię tu przechowywać. Ale teraz kategorycznie domagają się badań lekarskich i dostosowania się do ich diagnozy, zastosowania ich terapii, podporządkowania się ich zaleceniom. Nikt z nas do niczego nie może cię zmuszać i nie mamy takich zamiarów względem ciebie, ty sam musisz zadecydować, co będziesz robił dalej.
   Patrzył na nich jak zaszczuty pies. Wiedział, że mają rację, ale bał się. Bał się stąd gdziekolwiek ruszyć, a już na pewno nie do Kulparkowa. Widzieli to chyba, mówili łagodnie, tłumaczyli jak dziecku, na spokojnie.
   – Ja do brata, do Kudryniec.
   – Dobrze. Tak jak chcesz. Ale my prosimy, żebyś pojechał do Kulparkowa. Jedź do naszego domu do Lwowa. Ojcowie są uprzedzeni. Damy im teraz znać, kiedy przyjedziesz. A stamtąd do szpitala. Podjął się ciebie przebadać znakomity lekarz – Dobiński, z nami zaprzyjaźniony. Zrobisz to, co on poleci. Może zapisze ci jakieś lekarstwa i poleci wrócić do nas, do Starej Wsi, może poleci ci pojechać do brata, a może przepisze jakieś leczenie szpitalne. Ale nic na siłę. Wszystko będzie tak, jak ty sam zadecydujesz.
   – Ja do Kudryniec.
   Pojechał sam. Trzęsąc się ze strachu. Najpierw furką do stacji, potem pociągiem do Lwowa. Tu się rozmyślił. Nie chciał bratu spadać ciężarem na głowę. „Przecież nie był ani raz w Starej Wsi, żeby mnie odwiedzić”. Przezwyciężając góry strachów i oporów udał się do szpitala. Zabudowania w ogrodzie, ale opasane wysokim płotem. Portiernia.
   – Kto, do kogo?
   Rejestracja u pielęgniarki. Tłumek dziwnych ludzi z opiekunami. Wywoływanie nazwisk jak na sąd ostateczny. Był napięty, skoncentrowany, że pot czuł na całym ciele. Pot spływał mu po twarzy. Wreszcie jego nazwisko:
   – Adam Chmielowski.
   Wszedł do gabinetu lekarskiego na trzęsących się nogach. Okrągła twarz lekarza za krągłymi okularami w złotych oprawkach, z łysiejącą głową, urzędowo uśmiechnięta. Pierwsze zdania, stwarzanie klimatu, przygotowywanie terenu:
   – A, mówili mi o panu ojcowie jezuici ze Starej Wsi. Słynny malarz. Niestety, nie widziałem żadnego z pańskich dzieł. Proszę się nie dziwić swoim trudnościom. Wśród braci artystów często tak się zdarza. Ja też kiedyś trochę malowałem. Ot, tak, dla siebie. Wiem, że bracia artyści nierzadko w takie trudności, tarapaty, stany popadają, przy waszej wrażliwości nie są to niespodzianki. Ale wszystko będzie dobrze, tylko trochę cierpliwości do siebie, odprężyć się, nie denerwować. A kiedy to się u pana zaczęło?
   Już znał te pytania na pamięć i drażniły go jak płachta byka. Ale starał się odpowiadać.
   – Otóż, na ile mogłem się zorientować – podsumowywał lekarz badanie – panu nic nie brakuje, zaburzeń psychicznych nie stwierdzam, znajduję wprawdzie to, co można nazwać zaburzeniami nerwicowymi, ogólnym wyczerpaniem fizycznym i psychicznym. Dają o sobie znać tak przejścia powstańcze, utrata nogi i związane z tym leczenie, a także dolegliwości, śmierć i rozstania z przyjaciółmi, szukanie swojej drogi życiowej. Jako sposób wyjścia z tego impasu proponuję panu miesięczną hydroterapię. Woda zimna i ciepła powinna panu pomóc na rozluźnienie się, uspokojenie, powrócenie do równowagi. Nasz zakład dysponuje dobrze wyposażoną bazą techniczną w tym zakresie. Zgadza się pan na to?
   – Tak – choć nie był przekonany zupełnie do tego sposobu przywracania go do zdrowia.
   – Spotkamy się za miesiąc. Z tym, że pan może w każdej chwili, w każdej sprawie do mnie się zgłosić.
   Magazyn ubraniowy. „Zdawanie” wszystkiego, z czym tu przyjechał. Przemycenie „aresztanckim kunsztem” drogocenności, których nie chciał „zdać”. Piżamowy ubiór. Wspólna sala, pełna dziwnych ludzi gadających do siebie, do ściany, do powietrza, do słuchaczy, do słuchacza, agresywnych, spokojnych, otępiałych, podnieconych, pobożnych, bluźnierczych, płaczliwych, śmiejących się. Myślał, że tu nie wytrzyma godziny, że też zwariuje. A do tego – a może na szczęście – hydroterapia, kiedy wyprowadzano go z tego pokoju bez klamek do betonowych pomieszczeń półciemnych, zimnych, nieludzkich, jak przedpiekle, gdzie zlewano ich – pacjentów – to zimną, to ciepła wodą. Na szczęście jeszcze były w tym nieludzkim świecie czasy spacerów. A więc drzewa, wreszcie drzewa, za każdym razem coraz piękniejsze, coraz bardziej oczekiwane, wytęsknione drzewa, ich spokój, ich szum; bliższe niż ludzie, bardziej przyjazne, bardziej ludzkie, wyrozumiałe, spokojne, ciche i mówiące swą mową, najpiękniejszą mową szumu liści, modlące się nią, proszące, przepraszające, przemawiające. Mógł tak stać z zadartą w górę głową całymi godzinami, ale spędzali ich jak stado zwierząt – chyba zwierząt tak się nie spędza do obory – do ich strasznej celi. Na szczęście miał swoje skarby. Ratował się nimi, gdy było mu bardzo ciężko. Wyciągnął ostatni list pani Heleny Modrzejewskiej:
   „Nowy Jork, 14 VIII 1876
   Panie Adamie, wyjeżdżając z Warszawy, żegnając się z Wami, miałam nadzieję, że się zjedziemy w Bremen i dalszą podróż razem odbędziemy – tymczasem kto wie, czy owe ‘do widzenia’, powtarzane sobie nawzajem, nie było pożegnaniem na zawsze. Gdy o tym pomyślałam, wsiadając na okręt, szczerze się rozpłakałam. W każdym razie, czy się złączymy jeszcze, czy nie, nie zapominajmy o sobie. Ja pisać będę często, ale muszę dostawać odpowiedzi”.
   Nagłe szarpnięcie i kartka została mu wyrwana z rąk. Nad nim stał pielęgniarz, trzymając jego list.
   – A co to takiego? Nie wiesz, że nie wolno mieć nic przy sobie? Od kogo? Od kogo? Gadaj, bo ci ten list na twoich oczach potargam.
   – Od pani Heleny Modrzejewskiej.
   – Od kogo? Od pani Heleny Modrzejewskiej, największej aktorki świata?! – wrzeszczał już na całą salę.
   Schodzili się chorzy – ludzkie cienie, aby wziąć udział w tym, co się dzieje, bo wreszcie się coś dzieje w tym nudnym życiu szpitalnym, w którym się nic nie dzieje – najwyżej ktoś umrze.
   – Ty kuternogo, ty łachudro. Od niej ty listy. – Już czytał: – „Pisz pan, proszę bardzo, i donieś, co słychać u Was”. To ja ją znam. Ja! Słyszysz, łamago. Ja! Nie ty. Byłem na wszystkich przedstawieniach, które dawała we Lwowie. Na wszystkich. Jeszcze jeden wariat na punkcie Modrzejewskiej.
   Rozległy się chichoty. Z pogardą rzucił mu list w twarz i odszedł. Cienie ludzkie rozchodziły się do swoich łóżek, niektórzy komentując po swojemu całe zajście.
   Czasem już nie mógł. Już nie mógł nic. Już nawet nie był w stanie chodzić, poruszać się. Umierał. Ginęło w nim życie. Ustawało normalne bicie serca. Słabł mu słuch i wzrok. Przestawał jeść i pić. Ale tu włączali się pielęgniarze, którzy, gdy to dostrzegli, karmili go brutalnie na siłę. Wbrew obietnicom, lekarz Dobiński, który tak gorliwie obiecywał swoje usługi, był nieosiągalny. Minął miesiąc. Zakończona powinna być hydroterapia, a umówiona wizyta nie dochodziła do skutku. Wreszcie został wezwany do gabinetu.
   Te same zimne oczy, uprzejmy, obojętny, nieludzki ton:
   – Otóż na podstawie dotychczasowych obserwacji podtrzymuję to, co powiedziałem poprzednio. Żadnej choroby psychicznej w panu nie stwierdzam. Niestety, nie zadziałała hydroterapia, po której sobie wiele obiecywałem. Niemniej, myśmy skończyli nasze obowiązki względem pana. Zgodnie z podanym przez pana adresem, napisałem do pańskiego brata, Stanisława, na adres w Kudryńcach, żeby po pana przyjechał. Jednak nie mam żadnej odpowiedzi. Nie pozostaje panu nic innego jak poczekać na niego. Podobno ma teraz pilne prace polowe i nie może tu przybyć. Choć przyznam, dziwnie to mi zabrzmiało. Dobrze żyliście ze sobą?
   Skinął głową.
   – Tym dziwniejsze jest więc to jego ociąganie się, no, ale poczekajmy. Postaram się dać panu lepszą salę.
   Czekał więc. Czekał długo. Już myślał, że tu zostanie na zawsze. Nikt go nie odwiedzał. Czasem mu się zdawało, że tam, za płotem odgradzającym szpital świat się zapadł, że tam już nie ma świata, że nie ma żadnego człowieka.
   Raz wpadł Józek Chełmoński. Był między jednym Paryżem a drugim. Po długiej w kraju nieobecności. Wściekły. Jak burza. O mało, a nawet byłby wzięty w charakterze pacjenta. W rozmównicy, do której ich wprowadzili, szalał jak huragan. Wymyślał wszystkim po kolei. Najbardziej się pieklił na jezuitów w Starej Wsi. Przezywał ich najgorszymi słowami. „Te przedpotopowe konie” to było najłagodniejsze, na co go było stać. Wieszał na nich wszystkie zdechłe psy. Nawet świętemu Ignacemu się dostało, którego nie inaczej nazywał jak „ten jezuicki Łojola”. Wreszcie nawyzywał na Staszka, że tak się troszczy o swojego brata. Obiecał się z nim porachować. Na koniec wyściskał go, wycałował. Popłakali się razem jak dzieci. I pojechał. Zawsze o Józku myślał jak o bracie. Wiedział, że jest impetykiem, ale nie przypuszczał, że aż takim.
   W styczniu pojawił się brat Staszek. Od progu przepraszał, że nie przyjechał wcześniej, ale nie przypuszczał, że tu takie prymitywne warunki panują. Wszyscy znajomi zapewniali go, że tu poziom europejski. Wreszcie wyznał:
   – Koziebrodzcy, od których Kudryńce dzierżawię, są bardzo wymagający i niełatwo mi było znaleźć trochę czasu, żeby się tutaj wybrać.
   Powiedział do niego tylko:
   – Stasiu, dobrze, że mnie stąd bierzesz, bo było mi tu bardzo źle.