s. 10.
Wychodził z Kulparkowa wtedy, gdy był pewien, że już z niego nie wyjdzie nigdy, że już nie ma świata innego jak tylko ten pełen ludzkich strzępów ubranych w piżamy, z ustami ociekającymi śliną, wrzeszczących, płaczących, gadających bez przerwy, prowadzących bezustanne monologi, podnieconych, napastliwych, agresywnych, wyrzucających z siebie potoki słów bez składu i ładu, zdań nie trzymających się kupy. Albo milczących, zamkniętych, obwarowanych jak twierdzą, patrzących spode łba, niechętnych, nienawistnych. Czasem tylko wybuchających przekleństwami, przezwiskami. Wychodził na wolność z tego świata, gdzie jedynymi normalnymi ludźmi byli podobno pielęgniarze. A byli przeważnie chyba jeszcze bardziej nienormalni niż sami chorzy, bo jeszcze bardziej brutalni, wyrafinowani, traktujący podopiecznych nie jak ludzi ale jak zwierzęta. Bili ich, popychali, roztrącali. Dokonywali zabiegów nie tylko brutalnie, ale z okrucieństwem. Doznał tego na sobie po wielekroć, choćby wtedy, gdy go karmili na siłę. Znosił to wszystko, czym go ten świat ranił, obrażał, krzywdził jako cierpienie oczyszczające za swoje grzechy, za tę czerń, którą w sobie tak boleśnie odczuwał. A więc wychodził na świat wtedy, gdy już stracił wiarę, że jeszcze istnieje coś takiego jak cisza, pokój, ludzka dobroć, serdeczność.
W Kudryńcach na początku najchętniej siedział na górce, w pokoju, który mu brat Stanisław wyznaczył.
– Tu ci nikt nie będzie przeszkadzał. A jak będziesz chciał naszego towarzystwa, to po prostu zejdziesz na dół.
Ale na razie nie schodził na dół. Był styczeń. Jedynym gościem był więc chłopiec, który każdego rana przychodził, aby napalić w piecu, i który trzy razy dziennie przynosił mu jedzenie. Więcej zresztą niczego nie potrzebował. Najchętniej stał przy oknie albo, jeżeli mu noga dokuczała, to siadał przy oknie i patrzał na zaśnieżony świat. Widok stąd miał wspaniały. Zwłaszcza w pogodne dni. Wschody i zachody słońca były urzekające. Czekał na nie. Cieszył się, że przyjdą, wypatrywał ich, uczestniczył w nich jak w nabożeństwie kościelnym. Chłonął to wszystko, co się działo na niebie, na chmurach, ale i to, co się działo na ośnieżonych polach i lasach.
To była jakoś ta sama jasność, która wciąż w nim była obecna, to jakoś to samo światło, które w nim oślepiającą ścianą wciąż stało. To była jakoś ta sama Obecność, która się od tamtych rekolekcji z tak przemożną mocą uwyraźniła. Ta sama a inna, rozlana w seledynach, szafirach nieboskłonu, bielach, różach i fioletach śniegu. Ta sama a inna. Tak jak czuł w sobie Jego obecność, tak czuł Jego obecność w tym krajobrazie, który mu rozciągał się przed oczami. Czuł, jak do niego należy, jak bardzo jest jego częścią.
Tak wrócił znowu do św. Franciszka, do jego ukochania Boga w świecie. Żałował tylko, że tak późno go odkrył. Ale kiedy wcześniej, gdy nie był na to odkrycie przygotowany. Jego miłość do wszystkiego, co istnieje, uwielbienie Boga w kształtach i głosach świata, radość życia i braterski stosunek do każdego stworzenia. Ale przede wszystkim sposób na życie. To, co nie rzuca się w pierwszej chwili w oczy, a co jest zasadnicze w tym, co się nazywa „duch franciszkański”: sposób na życie. Aby być w drodze, nie nosić ze sobą rzeczy, jak tylko te, które konieczne, a potem je porzucać, rozdawać; że trzeba iść, a nie gromadzić, trzeba żyć a nie mieć.
Dwór położony był na wzgórzu, więc można było sięgać wzrokiem daleko w dół, aż do Zbrucza, który zrył ziemię meandrami wąwozów, jarów, zakoli. Najchętniej sam by poszedł w ten urzekający krajobraz. Ciągnęło go, by wyjść pomiędzy jary i wądoły, iść lasem, ścieżką, drogą wśród świerków i jodeł ze zwieszonymi pod ciężarem śniegu gałęziami. Nawet spróbował. Gdy wysłyszał, że przejście po drewnianych, skrzypiących schodach bezpieczne, że w sieni nic się nie dzieje. Wyszedł na dwór. Aż go zatchnęło ostre, zimowe powietrze. Poszedł ścieżką wąską, wydeptaną wśród zwałów śniegu, ale daleko nie zaszedł. Jedna prowadziła do obory i stajni, gdzie na progu powitał go ujadaniem pies, druga do stodoły, skąd dolatywała młocka. Zatrzymał się i słuchał rytmicznego, głuchego stuku cepów o zboże rozłożone na klepisku, pokrzykiwań, śmiechów. Trzecia – do studni. Była i droga do bramy wyjazdowej. Wiodła do wsi. Nie odważył się. Jeszcze się bał ludzi. Wrócił jak niepyszny na górę i czekał wiosny.
Z czasem zaczął schodzić na dół na obiady. Z czasem schodził na dół i na kolacje. Zostawał wraz z rodziną przy kominku, żeby posłuchać rozmów. Najważniejsze – czego się bał – jego przyjście nie wywołało sensacji. Wszyscy zachowali się tak, jakby to wczoraj był ostatni raz przy stole. Słuchał rozmów o gospodarstwie domowym i o tym, co w stajni i oborze, w spichrzu i stodole, o tym co na świecie, w Tarnopolu, we Lwowie – w Galicji. Dziwił się, że można o tym rozmawiać, tym się interesować. Jego cieszył przede wszystkim przyjazny ton tych rozmów, logiczny bieg dyskusji, pytań i odpowiedzi ciąg niezachwiany. Czytano na głos ciekawsze fragmenty gazety. Dzieci baraszkowały. Żona Stasia robiła na drutach. To jej nie przeszkadzało włączać się do dyskusji. Jeszcze drzewko stało, choć już z lekko opuszczonymi gałęziami. Świecono świeczki i dzieci zabierały się do kolędowania – po kolei z kantyczki. Pomagała im w tym najstarsza córka na szpinecie, dopóki trwały wakacje zimowe, potem wyjechała do Tarnopola, gdzie uczyła się w gimnazjum.
Aż przyszła wiosna. Rozpoczął swoje spacery pieszo i na koniu przez dąbrowy, uroczyska, wąwozy, gdzie rzeka tworzy łachy, zakręty, wypełnia parowy, bije spienioną falą w skały przybrzeżne, opada wodospadami, wypełnia sobą ciemne jaskinie skalne. Patrzył na zalewy pełne bagien i mokradeł, pokryte sitowiem, czerniące się mnogością wszelakiego ptactwa. Na niebo oblane zorzą czerwoną, na świty, kiedy opadają mgły, a różowość zabarwia zręby dalekich jarów i wzgórz. Nad głową szły klucze żurawi, dzikich gęsi i cyranek. Jechał przez łąki mieniące się jak tęcza od czerwonych bodiaków, purpurowych liści roztocza, białych mikołajków, strzępiastych piór byliny, nad którymi to dywanami kwiatów unosiły się chmary motyli i brzęczenie pszczół.