s. 2.
Obudził go ból. Było ciemno. Piekło go całe ciało. Najbardziej bolały go ręce. Podniósł je do twarzy. Poczuł mokre szmaty.
– Nie ruszajcie się, ojcze Jacku. Trzeba leżeć spokojnie, żeby się rany zabliźniły. Obkładamy was kwaśnym mlekiem. To najlepszy lek na takie rany.
– Co teraz jest?
– Popołudnie.
– Kto mnie uratował?
– Nie chwalący się, wpadłem do kościoła, gdyście runął na podłogę, i wywlokłem was na dwór. Straciliście przytomność nie przez poparzenia, ale zaczadziliście się dymem. Poparzeń, mówię, ciężkich nie macie, tylko musicie wydychać ze siebie truciznę.
– Co z kościołem?
– Spalił się doszczętnie.
– A co z Najświętszym Sakramentem?
– Jest w drugiej izbie. I Matka Boska też.
– Bogu niech będą dzięki. A wieś?
– Stoi.
– Nikt nie zginął?
– Nikt.
– Bogu niech będą dzięki. Tatarzy?
– Tak, to oni. Wpadli w nocy, podpalili kościół, nie schodząc z koni, i zniknęli. To już są ich sposoby. Dziś albo jutro ściągnie tu armia i zacznie się rabunek. Potem wszystko spalą. Ludzie też to wiedzą. Idą w lasy. Zostało tylko niewielu, aby jeszcze ratować, co się tylko da.
– Ojca Juliana jeszcze nie było?
– Nie.
– Żadnych wieści o nim?
– Żadnych.
– Żeby go tylko Tatarzy gdzieś nie zgarnęli.
– Poradzi sobie. Mowę ich zna. Powinien dzisiaj już przybyć. Takeście się z nim umawiali. Do wieczora powinniście się wzmocnić. Ale zanim do reszty wydobrzejecie, dużo wody upłynie.
– To najmniejsza.
– Na dział poszedł brat i pilnuje. Jak zobaczy nadciągających Tatarów, da znak. Jeszcze zdążymy uciec do lasu. Konie zaprzęgnięte do sań, w trzy pacierze będziemy już w lesie.
– Dobrze, czekamy na brata Juliana, jak długo się da.
– My gotowi ze wszystkim. A dokąd się będziemy kierować?
– Najpierw na Sandomierz. Tak jak to postanowiliśmy wprzódy.
– Dobrze. Nie mówcie już, bo sobie tylko możecie zaszkodzić.
Zresztą nie było już nic więcej do powiedzenia. Zapadł w półsen. Słyszał, jak bracia gotowali się do wyjazdu. Jeszcze wynosili jakieś ciężary. Coś mu się nagle przypomniało:
– Hej, bracie. Jak wam zostanie krzyna czasu, zróbcie trochę pierogów. Sprawimy dzieciom uciechę.
– Jak ta chcecie.
– Załadowaliście już mąkę?
– Już, ale jak trza, to ją wyciągniemy.
– Zróbcie tak dużo, jak to tylko wy potraficie. Nie żałujcie sera, cebuli, słoniny. Wielkie, jak największe. Takie na waszą dłoń.
– Dobrze, dobrze. Byleśmy tylko nie musieli uciekać zanim się zagotują.
– Wtedy Tatarzy będą mieli z nich pożytek.
– Niech skosztują raz prawdziwych ruskich pierogów.
– Poczekamy na ojca Juliana do wieczora. Jeżeli go nie będzie, jedziemy na noc do lasu. Rano znowu tu powrócimy.
– Będzie tak jak każecie. A teraz śpijcie, bo to dla was najlepsze lekarstwo. Jak tylko przyjedzie ojciec Julian, zbudzimy was.
Pamiętał ostatnie z nim rozmowy. Stanął mu teraz przed oczami wysoki, mroczny, małomówny. Najpierw mu nie dowierzał. Nie dowierzał, że Tatarzy pozwolili mu wejść tak głęboko w swe kraje, że niczego przed nim nie kryli, nie kryli swych planów, jakie mieli względem Węgier. A po drugie właśnie nie dowierzał ich planom, które brat Julian mu przedkładał. Nie dowierzał, że Tatarzy przygotowali 150-tysięczną armię.
– „15-tysięczną, to uwierzę”. „Naprawdę 150-tysięczną, pod wodzą Batu-chana”. „Przecież gdyby cała Europa chciała wystawić zjednoczoną armię, to nie byłoby nawet połowy”. I że to armia, a nie pospolite ruszenie. „To nie ludzie ściągnięci na potrzebę wojenną, ale szkolący się latami żołnierze. Każdy z nich posługujący się sprzętem wojskowym w sposób doskonały. Zrośnięci z koniem od dziecka. Strzelający z łuku. My, Europejczycy, nie zdajemy sobie sprawy, co nas czeka. Dla naszych rycerzy bitwa to jest zbiór pojedynków indywidualnych, gdzie rycerz zmaga się, potyka się z rycerzem”. „A jak może być inaczej?”. „Oni do tego nie dopuszczają. Są wciąż w galopie, okrążają nieprzyjaciela i strzelają. Gdy atakuje ich zbrojne rycerstwo, to uciekają albo się rozbiegają na boki. Tak że atak pancernych trafia w próżnię, a oni pędzą na koniach po bokach i wciąż strzelają z łuku. A strzelają celnie”. Przypominał sobie, jak go ostrzegał: „I trzeba pamiętać: przyjdą w zimie”. „W zimie?” – dziwił się jak dziecko. „Tak, w zimie. Bo w zimie im łatwiej walczyć. Oni lekcy, my ciężcy. Przyjdą wtedy, gdy rzeki skute lodami, gdy mokradła, bagna twarde”. „Gdzie wykarmią swoje konie, te 150 tysięcy koni?” – pytał. „Naszą pszenicą, naszym żytem, naszym owsem. Oni najpierw rabują, potem palą”.
Posłyszał wołanie, które wybiło go ze wspomnień:
– Ojcze Jacku, ojcze Jacku, obudźcie się. Przyjechał ojciec Julian, chce się z wami widzieć.
– A to zasnąłem. Późno już.
– Wieczór się zbliża. Trzeba wnet ruszać.
– Proście ojca Juliana. Przynieście coś do jedzenia. Niech się pokrzepi.
Wszedł wielki, kościsty, z suchą twarzą i mądrym czołem.
– Słyszałem, poparzyliście się.
– Nic to.
– Potraficie wytrzymać trudy podróżowania? Bo trzeba jechać, i to dziś.
– Z Bożą pomocą potrafię. Ale mówcie, co przynosicie. Jakie wieści?
– Tak jak już wam przedtem zapowiadałem. Tatarzy idą na Węgry. Ich najazd na Polskę i Czechy to tylko manewr okrążający. Chęć odcięcia Madziarów od pomocy, którą mogłaby nieść Polska i Czechy. Ale potęga idzie straszna. Gdyby nasi książęta byli złączeni w jedno państwo, jak za czasów Chrobrego, wtedy moglibyśmy coś znaczyć. Teraz wyjście w pole naszych poszczególnych książąt, aby z nimi się potykać, jest samobójstwem. Trzeba siedzieć w zamkach i bronić się. Bo i Tatarzy nie są przygotowani na zdobywanie fortec. To nie leży w ich interesie. Ale pozostawią kraj zamieniony w pustynię.
– Ano tak, nie na darmo już ludzie mówią, że tam, gdzie postawi Tatar stopę, tam trawa długo nie wyrośnie. Jaką radę dajecie?
– Wiele by znaczyło, gdyby nam zechcieli pomóc Krzyżacy.
– Krzyżacy? – przerwał mu. – A dyć prawdę mówicie. Nie tylko mogą, ale i powinni. Przecież również po to Konrad Mazowiecki ich w Prusach osadził. Mogę cię do nich posłać?
– Jak każecie, pojadę.
– Jedź do nich, przekaż im tę mądrość, którąś zdobył. Naucz ich tego, czegoś i mnie uczył. I niech pomogą bronić nas przed zagładą. Bo tak to trzeba. Ludzie uciekają nie tylko w lasy, ale opuszczają ziemie na wschodzie bezpowrotnie i kierują się na zachód. Wschód pozostanie ogołocony. Na miejsce Polaków przyjdą Rusini, Białorusini. Polacy tam już nie wrócą.
– Zrobię, jak każecie. Byleby tylko waszego wezwania posłuchali.