s. 3.
Przyszli po niego, gdy już byli gotowi do drogi. Poczuł, że chcą go podnieść ze skórami, na których leżał.
– Sam wstanę. Co robicie.
– Ani się ważcie. Może dojść do nieszczęścia. Sanki stoją już przy drzwiach. Krzepy nam nie brakuje, żeby was dźwignąć. Tacy znowu ciężcy to wy nie jesteście.
Zgodził się dla świętego spokoju. A i przyznać musiał, że nie czuł się dobrze. W głowie mu szumiało i kręciło się. Załadowali go na sanie, Położyli wygodnie na sianie, okryli kożuchami. Bo i po prawdzie zimno było okrutne. Jak to bywa w takie dni przed zmrokiem.
– Śniegu napadało dość. Pojedziemy jak po maśle – zapewniał go brat.
Niebo było czyste, bez jednej chmurki. Już się pokazywały pierwsze gwiazdy i księżyc wyszedł. Dochodziła trzecia kwadra i zapowiadała się noc jasna jak dzień. Jeszcze zanim go położono, rzucił okiem na konie. Małe były jak charty. Czarne, z ogonami do samych pęcin. Zauważył to brat.
– Może nie są takie urodziwe, ale wytrzymałe nad podziw i szybkie.
Brat ubrany w ogromniasty kożuch z wysokim kołnierzem, z którego ledwo widać było głowę, przysiadł – miejscowym zwyczajem – bokiem na przodku.
– Pojedziemy całą noc. Byleście wytrzymali. Trzeba dla wszelkiej pewności odskoczyć na początek. Drogi tutejsze znam, mógłbym po omacku jechać.
– Wilków się nie boisz?
– Jedzie nas kilka sań, to nie straszno. Wszyscy mamy przygotowane szczapy smolne i krzesiwo. Są i łuki. Zresztą wilki mi nie dziwne.
Wypytywał się uprzejmie, z szacunkiem, dawno już się przekonał, że może się na nich zdać, że go nie zawiodą. Powieki mu się same zamykały. Czasem przeszywały go dreszcze.
– Gorączka mnie jeszcze nie opuściła.
– I nieprędko was opuści. Należałoby wam się spokojne łóżko, a nie poniewierka.
Noc już zapadła, gdy ruszali. Nie była to jazda jak po maśle. Morzył go sen. Ale nie było mowy o zaśnięciu. Przynajmniej na razie. Oparzenia piekły żywym ogniem. Patrzył na wygwieżdżone niebo, które otwierało się nad nimi w całym bogactwie wtedy, gdy wypadali na jakąś polanę, aby za chwilę znowu wsunąć się w wąskie, czarne dukty leśne. Czasem tak wąskie, że czuł muśnięcia gałęzi. Lecieli przez las jak leśne duchy. Słychać było tylko parskanie koni, brzęk uprzęży. Za daleka dobiegało wycie wilków. „To jest mój odwrót, moja klęska, poprzewracane moje plany i zamysły”. A tak się wszystko dobrze rozwijało. Aż za dobrze – czasem nachodziły na niego obawy. Aż za dobrze. Cios przyszedł od strony, od której się nie spodziewał. Nazywał się: Tatarzy. Teraz pozostawało, po pierwsze, ratować, co było na teraz do ratowania, i budować plany na przyszłość. A więc najpierw Sandomierz, potem Kraków.
Ale się przeliczył z siłami. Nachodziły go takie chwile słabości, że zdawało mu się, że zemrze. Czasem czuł, jakby śmierć przysiadła mu na piersi i dusiła za gardło. A gdyby tak trzeba już stanąć przed Bożym sądem? Chwilami nachodziły go majaki.
Jest znowu u Świętej Sabiny w Rzymie. Słońce grzeje. Niebieskie niebo. Pachną sosny, cyprysy. Spaceruje po wzgórzu awentyńskim ze świętym Dominikiem, z Czesławem i Hermanem. Chociaż mu jakoś dziwnie, przecież wie, że święty Dominik umarł prawie przed dwudziestu laty. Ale słucha, jak ten mówi do nich: „Macie krótki czas przed sobą. Wracajcie w wasze strony głosić Chrystusa. Domaga się tego i wasz biskup, Iwo Odrowąż. Cała moja reguła, którą chcę wam dać, jest bardzo prosta. Głosić Ewangelię nie tylko słowem, ale życiem. Służbą ludziom. Pomaganiem najbiedniejszym. Zrównaniem się z nimi. Tkwieniem pomiędzy ludźmi. Nie gromadźcie tego, co otrzymacie – co wam ludzie ofiarują. Rozdawajcie wszystko, co macie: rzeczy, pieniądze, swój czas. I nauczajcie, nauczajcie, i jeszcze raz nauczajcie. Tak jak Chrystus postępował. Przygotowujcie się gruntownie do kazań. I bądźcie ubodzy. Nie budujcie ogromnych gmachów klasztornych, w których wam będzie bezpiecznie i wygodnie, ale wędrujcie do tych, którzy was bardziej potrzebują. Kościół jest za bogaty. Za bogate są zakony – benedyktyni, cystersi. Za dużo mają pól, lasów, obór, stajen, stodół, budynków klasztornych. Trzeba być w drodze, jak Jezus, który mówił, że nie ma, gdzie by głowę mógł skłonić. Trzeba iść między najprostszych, którymi się nie ma kto zająć. Trzeba karmić najuboższych, tak jak Jezus karmił chlebem i rybami na pustkowiu. Lud żyje w mroku. Odebraliśmy im pogaństwo, a nie daliśmy im Chrystusa. Wracają do świętych gajów, do ofiar składanych bożkom po lasach. Proboszczowie przeważnie niewiele więcej mądrzy niż ich parafianie. Toteż wy macie iść do nich”. Słucha tej mowy Dominika jak mowy anielskiej. Stara się każde słowo zatrzymać na zawsze, na całe życie. Bo wie, że to skarb, testament, że już swojego mistrza nigdy nie zobaczy. Słucha tych słów, bo to jakby spełnienie jego marzeń dotąd niewypowiedzianych, porywów jego serca. I trwa w nim zachwyt – że ktoś odważył się tak zawierzyć Ewangelii, iść za tym, jak jest napisane, naśladować aż tak Jezusa. Radość, że jest mu dane wziąć udział w tej drodze. Obudził się nagle, miotnięty jakąś gałęzią, ale zaraz znowu powróciły majaki.
„A jakież to drogi zaprowadziły was, ojcze Jacku , do dominikanów?” – Siedzi na werandzie modrzewiowego dworzyszcza w Korczynie. Pod oknami stoją wysokie malwy z płonącymi kwiatami. Pachnie już maciejka. Zapada wolno zmrok. Księżna Grzymisława patrzy na niego z ciekawością. „Boże, gdzie ja bym się spodziewał, że przyjadę z Rzymu dominikaninem. Pojechałem tam na zaproszenie biskupa Iwona Odrowąża, aby mu towarzyszyć w jego podróży do progów apostolskich. Jak to dobrze wiecie, miałem stanowisko szanowne, mimo młodego wieku, uposażenie pokaźne, wystarczające aż nadto do życia spokojnego, wygodnego, karierę kościelną pewną, zabezpieczoną przez biskupa Iwona, który jest moim stryjem, a który mnie darzył szczególną estymą i chyba chciał mnie zrobić swoim następcą”. „I wrócić do kraju jako żebrak” – śmieje się księżna. „Rzeczywiście. Tak ojciec Dominik chciał, by nas nazywano: zakonem żebraczym, byśmy byli biednymi”. „Ale z tym powrotem też nie było prędko”. „Trwał dwa lata. W samej Karyntii spędziliśmy sześć miesięcy. Siedzieliśmy we Fryzaku i stąd robiliśmy wypady na cały kraj. Potem poszliśmy dalej, na Morawy i Czechy, zostawiając na miejscu tych, co się do nas zgłosili. W Krakowie byłem dopiero w 1222, wyczekiwany z niecierpliwością przez biskupa Iwona”. „Ale bez Czesława”. „Tak. Ten miał przyjść potem, bo jego i jego towarzyszy w Porzeczu pod Pragą zatrzymały sprawy nowej fundacji, do której w końcu nie doszło”.
Posłyszał głos:
– Ojcze Jacku, ojcze Jacku, śpicie?
– Nie, nie śpię. O co chodzi?
– Zbliżamy się do polany Smolarza. Tam będą ludzie, którzy pouciekali. Zajedziemy do nich?
– A tak. A wzięliście gorące pierogi, o których mówiłem?
– Mamy, mamy. Okręciliśmy gary w kożuchy, żeby ciepło trzymały. Zlał je brat kucharz słoniną, żeby się nie polepiły.
– No to będą dzieci miały uciechę. A i starsi się poratują.
Czuł, że skręcili w jeszcze większe ostępy, w węższe dróżki. Zwolnili. Za chwilę poczuł dym. Posłyszał głosy na przodzie:
– Hola! Zatrzymajcie się! Kto jedzie?
– Ojciec Jacek z pierogami – dosłyszał wesołą odpowiedź brata.
– A to bywajcie. Jakie wieści przynosicie?
Dźwignął się.
– Leżcie spokojnie, żeby wam się co nie stało.
Jeszcze trochę i była polana, rozjarzona ogniskami, z szałasami skleconymi naprędce, z których teraz wychodzili mężczyźni, kobiety, dzieci.
– Ojciec Jacek! Ojciec Jacek!
Rzucili się do niego, żeby całować jego ręce owinięte szmatami.
– Ostrożnie – posłyszał głos brata. – Ojciec poparzony.
– Wiemy, wiemy. Jużeśmy dość za nim łez wylali.
Brat wyciągał gary, odkręcał kożuchy, w które były żeleźniaki utkane, rozdawał dymiące ciepłem pierogi.
– No, ale komu w drogę, temu czas. Zostańcie z Bogiem. Do zobaczyska.
– Boże prowadź. Niech Bóg wam wynagrodzi, żeście nas odwiedzili. Wracajcie do nas znowu. Będziemy czekać.
Jeszcze posłyszał skandowanie dzieci:
– Ojcze Jacku z pierogami, módl się za nami.
Już byli daleko w lesie, a jeszcze słychać było skandowanie:
– Ojcze Jacku z pierogami, módl się za nami.
Ale że dzieci lubią urozmaicenia, przekształciło się to wołanie na:
– Święty Jacku z pierogami, módl się za nami.
Zasnął twardym snem, z majakami dziwnymi, jakie to często w jego spaniu go nachodziły.
Stoi przy nim książę Włodzimierz otoczony tłumem popów prawosławnych i krzyczy do niego: „Gdzie jeszcze! Gdzie jeszcze! Czernichów, Smoleńsk, Moskwa, Wilno, Nowogródek, Włodzimierz, Owrucz, Żytomierz!”. Krzyczy prosto w twarz. Czuje jego gorący oddech. „Gdzie jeszcze! Kijów, Halicz! Precz z Kijowa! Nie pokazujcie mi się na oczy! Nie pozwolę!”. A fala popów kiwa głowami, kołpaki z welonami falują, przytwierdzają. „Klasztory dominikańskie to spisek łacinników przeciw nam, prawosławnym”. Usiłuje tłumaczyć, bronić się: „Przecież my nie naruszamy waszych obrzędów, zwyczajów”. „To tym gorzej, boście jak wilki w przebraniu owczym”. „Ależ nie. Chcemy tylko, aby ustała nienawiść pomiędzy chrześcijanami, żeby zapanowała jedność”. „Precz mi z oczu!”.
Obudził go brat:
– Wjeżdżamy do wsi.
Obudził go albo brat, albo sygnaturka, która piskliwym, donośnym głosem zwoływała na jutrznię. Ledwie szarzało. Ale w tym mroku już dostrzec można było przysypaną śniegiem czarną sylwetkę kościoła.
– Jedźmy na plebanię. Tam zostawimy sanie. I pójdziemy do kościoła, którym jak w sam raz Pan Bóg nas obdarzył.
Z trudem zwlókł się ze sań i poczłapał w stronę świątyni. Zdążyli prawie jak ksiądz wychodził ze Mszą świętą. Wysoki, z siwą grzywą czupryny. Zanim wypowiedział: „In nomine Patris et Filii, et Spiritus Sancti” popatrzył na nich – zmarzniętą grupę pielgrzymów – z przyjaźnią i współczuciem. Wymawiał teksty łacińskie z tutejszym zaśpiewem. Po Mszy świętej zaszli do zakrystii, żeby się proboszczowi przedstawić.
– To wy prawdziwie jesteście ten słynny Jacek Odrowąż, dominikanin, o którym tyle się nasłuchałem? Myślałem, aby was kiedyś do nas z misjami zaprosić na parę tygodni, żebyście ten mój naród do Chrystusa przybliżyli.
– W nie najlepszej postaci przychodzę do was, bo się poparzyłem podczas pożaru. Ale Bóg da, to wydobrzeję i jeszcze z zaproszenia skorzystam.
– No, ale to wszystko potem. Teraz was proszę na śniadanie.
Weszli do wnętrza chaty stojącej obok kościoła. Pachniała miodem i ziołami. W sieni pod powałą wisiały warkocze czosnku, cebuli. Z kuchni dochodził zapach żuru.
– Maryśka, gości mamy! – wołał proboszcz od proga.
Do izby wpadła kobieta w średnim wieku, zaczerwieniona od ognia i uśmiechnięta przyjaźnie.
– Pochwalony.
– To moja siostra, która mi tu gospodarzy.
– A ileście, jegomość, tych gości przyprowadzili?
– A tyle ilu widzisz.
– A może być żur z wędzonką?
– Może, byle dużo. Siadajcie, gdzie kto może. Jakie nowiny przynosicie?
– Tatarzy idą.
– Nam Tatarzy niedziwni. Znają nas, a my ich. Nieraz się już na nas nadziali. Pod lasem leży ich trochę w kopcach.
– Tym razem to coś zupełnie innego. Coś, czego dotąd jeszcze nie było. To nie watahy, które was tu nieraz skubały. Ale to potęga, 150 tysięcy żołnierza.
Proboszcz popatrzył na niego spode łba.
– Skąd to takie wiadomości macie?
– Tego powiedzieć nie mogę. Ale są pewne.
– Wobec tego co radzicie?
– Uciekać z całym dobytkiem w lasy. W leśne ostępy.
– A co kościół, a co domy na wsi?
– Zostawić. Wszystko zostanie zrabowane i spalone.
– Nie, to być nie może. Mamy dobrowolnie oddać na spalenie to, co my sami i nasi dziadowie krwawicą swoją wznosili? Nikt we wsi na to się nie zgodzi.
– Zwołajcie, proszę, starszyznę wioski.
Proboszcz z ociąganiem dźwignął się. Wyszedł. Słyszeli, jak mówił:
– Maryśka, idź do kościoła. Kościelny jeszcze jest, niech zadzwoni sygnaturką, żeby starszyzna pilnie się u mnie zebrała. Ale to szybko.
Gdy się w izbie pojawił, nie powracał do tematu.
– Częstujcie się, mili goście, tym czym chata bogata.
Sięgali łyżkami do wspólnej miski, która dymiła zapachami. Żur biały na kiełbasie smakował im po tej nocnej podróży jak najlepsze delicje. Zagryzali pajdami pszennego chleba. Nie minęły trzy pacierze, jak się zaczęły schodzić chłopy sękate, wypracowane, z twarzami mrocznymi i otwartymi, w kożuchach białych, czarnych, w czapach futrzanych. Ściągali czapy, chwalili Boga i siadali pod ścianami. Gdy proboszcz uznał, że są wszyscy, co być powinni, przemówił do nich. Powiedział, kim są goście i jaką wiadomość przynoszą. Zakończył:
– Wyście wolni ludzie. Mówcie, co o tym myślicie i decydujcie, co ma wieś robić.
Trudno im było rozpocząć. Wreszcie przemówił najstarszy. Strzyknął śliną na klepisko, usta otarł rękawem i powiedział:
– Przepraszam was, jegomość, i tych waszych gości, ale spytam całkiem po prostu. Pewni jesteście tych, co wam te wieści podali?
– Jak siebie samego.
– Bo po prawdzie, to mnie śmiech brał, jakeście powiedzieli 150 tysięcy konnych. Ci wasi goście to ludzie nie woje i im łatwo pomylić 150 ze 150 tysiącami.
Zatrzęsły się lekko wszystkie kożuchy. W oczach zabłysły prześmiechy.
– Wyście, jegomość, też nie rycerz, ale spróbujcie sobie pomyśleć: 150 tysięcy ludzi. A poza tym, jak to takim mrowiem kierować, jak wydawać rozkazy. Jak to prowadzić. Coś mi tu nie pasuje.
Zabrał głos drugi człowiek:
– A jeszcze co: Czy oni tędy pójdą? A może tylko mały oddział. To z tym sobie damy radę. Tak jak to nieraz bywało.
Przerwał mu trzeci:
– Ale żeby zostawić całą ojcowiznę i iść z babami i dzieciskami do lasu? To rzecz niepodobna.
Panował nad sobą, aby się nie dać ponieść gorącości, co w nim rosła. Ostrożnie, łagodnie, bo wszystko można zepsuć. Tak też spróbował:
– Macie rację. Może tak się stanie, jak mówicie. Ale co będzie, jak stanie się przeciwnie. Zginiecie wszyscy, wraz za waszym majątkiem. Dlatego radzę: wszyscy do lasu z całym dobytkiem, jaki tylko możecie zabrać. We wsi zostanie kilku zbrojnych. Żeby pilnować budynków. Niech rozstawią straże, które zawczasu uprzedzą o nadejściu Tatarów. A jak zobaczą idącą nawałę, niech sami uciekają do lasu co koń wyskoczy. Jesteście starszyzną i odpowiadacie za losy wsi. I jeszcze jedno. Roześlijcie te wieści możliwie jak najdalej, do innych osad, wsi, przysiółków, miasteczek. My jedziemy do Sandomierza, po drodze będziemy zawiadamiać wsie i miasteczka.
Zapadło milczenie. Chciał już się poderwać, by ruszyć w dalszą drogę, gdy zabrał głos proboszcz:
– Ale czy to nie wstyd, żeby naród tak potężny jak nasz nie mógł się obronić. – Mówił z narastającą siłą. – Żeby naród polski był rozbity na księstwa i księstewka, z których każde tylko dba o swój interes. Które się gryzą, kłócą, toczą ze sobą wojny, już nawet nikt nie wie o co. Czy cud zrośnięcia się porąbanych członków Stanisława, biskupa krakowskiego, w jedno ciało nie dość jasno wskazuje, że Bóg chce, aby nasz naród znowu stanowił jedno, tak jak dawniej bywało, za czasów Mieszka czy Chrobrego?
Słuchał tych słów jak głosu anioła.
Odpowiedział mu po prostu:
– Dziękuję wam za to, coście rzekli. I ja tak myślę jak wy. I chyba cały naród nasz tego pragnie. Trzeba nam prosić Boga gorąco, by bielmo zeszło z oczu naszych książąt i magnatów. By zgoda i zrozumienie ich złączyły. – Przerwał. – Ale nam już czas ruszyć w drogę. Jeszcze raz was proszę, na rany Chrystusa, rozporządźcie mądrze, bo jesteście odpowiedzialni nie tylko za siebie, ale za całą wieś. Bóg mi świadkiem, że przyszedłem do was kierując się nie żadną zdradą ani oszustwem, ale czystą intencją – chęcią, aby was uratować, bom taki sam chrześcijanin jak wy.
Gdy wyszli na dwór, wyszedł z nimi i proboszcz.
– Kazałem parobkowi wymienić konie. Wasze zdrożone. Moje wystane i wypasione, dobrze im zrobi, jak się trochę przelecą.
Wyściskali się jak bracia. Jeszcze raz podziękował proboszczowi:
– Bóg wam zapłać zwłaszcza za to, coście powiedzieli na końcu o Stanisławie biskupie, którego powinniśmy jak najprędzej czcić na ołtarzach.
Niecierpliwił się. Chciał być jak najprędzej w Sandomierzu. I już nawet nie po to, aby ich ostrzec przed Tatarami, omówić sprawę pomocy Krzyżaków. Również po to, aby znaleźć sposób, jak doprowadzić Polskę do królestwa. „A najbardziej pomocna będzie w tym kanonizacja Stanisława”. Ta idea tak go opanowała, że nie mógł wprost o czym innym myśleć. Gdy już byli w drodze, powiedział:
– Bracie, my powinniśmy chyba jak najprędzej do Rzymu pojechać.
– Wam by się przydał, ojcze, latający dywan. Ale póki co, wio, maluśkie.