Biblioteka



s. 5.



 


 


            I tak też zrobił.


            Zaskoczył go widok miasta. Już zbliżając się do Krakowa, coraz częściej napotykał sanie wyładowane wszelakim dobytkiem, jadące z miasta. Ten ruch tak narastał, że przed wałami miejskimi czekał długo na wjazd. A przy samej bramie zaskoczyła go indagacja:


            – Kto zacz? W jakim celu? Na jak długo?


            I polecenie:


            – Jak najszybciej miasto opuszczać. Z rozkazu księcia.


            W samym mieście urwanie głowy. Ulice zapchane najrozmaitszymi pojazdami, na które wynoszono z domów wszelakie dobro. Jak z jednej strony cieszył go ten widok, tak z drugiej strony był to widok przerażający i rozdzierający serce. Widział kobiety przytulone do ścian domów i zanoszące się łkaniem. Starych i chorych wynoszonych na łóżkach. Widział mężczyzn całujących odrzwia. Matrony wypisujące kredą znaki krzyża świętego na drzwiach. To ci, którzy byli świadomi, co to znaczy ta wyprowadzka – że wiedzie na poniewierkę, w nieznane i w śmierć. Jedynie beztroskie były dzieci, węszące w tym ciekawą przygodę. Gramoliły się na szczyt piramidy ustawionej z worków i mebli, ciesząc się, który wyżej.


            Zajechał do klasztoru przy kościele Świętej Trójcy. Istny młyn i urwanie głowy. Prawie że go nie zauważano. Z trudem odszukał przeora. Przedstawił mu w punktach to, z czym przyjechał. Równie szybko dowiedział się tego, co chciał wiedzieć. A w tym wypadku – co najważniejsze – że dokumentacją biskupa Stanisława zajmuje się podprzeorzy, ojciec Bogusław. Po prostu dla swoich celów kaznodziejskich notuje cuda zdziałane za przyczyną Stanisława biskupa.


            Poszedł najpierw na Wawel, do siedziby biskupiej. Przyjął go biskup Iwo z radością, jakby czekał na dziecko swoje. Usiedli przy oknie.


            – Tu mi lepiej, bo mi astma mniej dokucza. Przynajmniej tak mi się zdaje, kiedy wiem, że za oknem mam tyle powietrza i widok na Kraków – uśmiechnął się blado.


            Oddychał krótko, płytko, szarpany od czasu do czasu atakami kaszlu. Przyglądał mu się ze współczuciem. Zmienił się bardzo od ostatniego widzenia. Postarzał się, schudł, przygarbił. Wyczekiwał cierpliwie i z radością na każde kolejne słowo czy zdanie, które biskup wyrzucał ze siebie.


            – Na mnie już czas. Powiem ci teraz: kiedyś myślałem, że będziesz moim następcą. Nawet sobie układałem, że gdy się zestarzeję, to odejdę tak jak mój poprzednik: nieodżałowany biskup Wincenty Kadłubek – świeć, Panie, nad jego duszą – do jakiegoś klasztoru, może nawet do Tyńca, by trochę popracować piórem. Dużo widziałem, dużo ludzi mądrych, ważnych, świętych spotkałem, warto byłoby potomności to przekazać. I myślałem, że ty zasiądziesz na stolcu krakowskim. Ale potem zrozumiałem, żeś ty inny ptak, choć Odrowąż. Przypatrywałem ci się nie z daleka, bo z bliska: sercem byłem z tobą, jakeś fruwał po całej Polsce i nie tylko Polsce. Jakeś zakładał klasztory i konwenty a to dla Małopolski w Krakowie u Świętej Trójcy i w Sandomierzu, dla Śląska we Wrocławiu, dla Wielkopolski w Poznaniu, w Ołomuńcu dla Moraw, w Chełmie i Elblągu dla diecezji pruskich. Nie wymieniłem wszystkich, nieprawda?


            – Po co wymieniać. Wystarczy, że Bóg wie.


            – Patrzyłem na ciebie, żeś nigdzie nie osiadł na przełożeństwie, choć miałeś piękne i bogate fundacje.


            – Byłem przecież w Krakowie przełożonym.


            – Tak krótko, że to się nie liczy. Nigdy nie chciałeś być prowincjałem ani profesorem. Byłeś i pozostajesz takim dominikaninem jak sam święty Dominik, którym i ja zachwyciłem się. A czy ty wiesz – przerwał niespodziewanie – że mało brakowało, że ja, już biskup krakowski, a wstąpiłbym też do jego zakonu – nagle się ożywił.


            – Wiem, wiem, tylkom nic nie mówił, bom się bał, że diecezja straci wielkiego biskupa.


            – A czy ty wiesz, że do dziś nie jestem pewien, czy dobrze wtedy zrobiłem? Ale – poderwał się energicznie, wziął go pod rękę i zaczął z nim chodzić po izbie – ja się tu nad sobą roztkliwiam, a ważne rzeczy czekają. Choć myślę, że taki wyjątek mogłem zrobić pod koniec swego życia. Ja tego najazdu już nie przetrzymam.


            – Nie opowiadajcie takich rzeczy. Jesteście potrzebni w tych trudnych czasach jak mało kto.


            – A więc ad rem. Primo: chciałbym, żeby moim następcą był Prandota, on teraz w Sandomierzu.


            – Spotkałem go u księżnej Grzymisławy.


            – Secundo: myślę, że powinniśmy popierać ze wszystkich sił wielkiego księcia Henryka. Bóg nas na te ciężkie czasy obdarzył księciem niepospolitym. To nie tylko książę mądry i odważny, ale to umysł na miarę całego kraju. Wszystko to, co mówiłeś o konieczności powołania króla polskiego, znajduje w jego osobie pełne urzeczywistnienie. A przy tym jest to taki ludzki człowiek, jakiego wśród książąt się nie spotyka. Każdego przyjmie, wysłucha, a potem podejmuje wyważone decyzje.


            Chodził drobnymi krokami. Raz po raz zatrzymywał się, gdy chciał zwrócić uwagę na coś, co słyszał albo mówił ważnego.


            – Tertio: porozmawiaj z twoim Bogusławem. Niechby się zajął dla celów kanonizacyjnych dokumentacją wydarzeń cudownych biskupa Stanisława. Niech sobie weźmie do pomocy jednego czy drugiego konfratra i niech się pospieszą, żeby ustalić, co się jeszcze teraz da, zanim nadejdą Tatarzy. A ja poproszę krakowskiego dziekana, księdza Gebharda, żeby nad tym dziełem roztoczył opiekę. Quarto: Idź do księcia, opowiedz mu wszystko tak jak mnie opowiadałeś. Na pewno nie zmarnuje tego.


            – Pójdę, i to zaraz. Ja też siła dobrego o nim słyszałem. Choćby od księżnej Grzymisławy, której zdanie bardzo szanuję.


            – Quinto: Żebym nie zapomniał. Wstąp do norbertanek, do swojej kuzynki, siostry Bronisławy. Ile razy tam jestem, czy z okazji wizytacji, czy też jakiejś ich klasztornej uroczystości, zawsze mi o tobie wspomina jak o najdroższym bracie. Idź i przestrzeż je.


            Wyszedł z domostwa biskupiego w przekonaniu, że ostatni raz widział się ze swoim stryjem. Zanim poszedł do zamku, wstąpił do katedry. Piękna, pachnąca woskiem pszczelim i kadzidłem. Przy głównym ołtarzu pod baldachimem klęcznik książęcy. – „Książę codziennie rano wczas uczestniczy we Mszy świętej” – jakby echo przyniosło mu to zdanie słyszane z ust biskupa. Ale powróciło to samo uczucie co w Sandomierzu: że to za chwilę przestanie istnieć. Bóg dał, Bóg wziął. Niech imię Pańskie będzie pochwalone. Po wyjściu z katedry skierował się na zamek. Przechodził pomiędzy ogniskami, które otaczały wianki ciur rycerskich. „Gotują się na wyprawę wojenną”.


            Czekał chwilę na posłuchanie. Gdy wreszcie dostał się przed książęce oblicze, zastał Henryka spokojnego, jakby to był zwyczajny dzień, a nie jeden z niewielu, które pozostały. Zaskoczyło go to. Zawsze mu się zdawało, że książę nadaje się bardziej do klasztornej celi niż na tron. A on tymczasem ocenił sytuację bardzo trzeźwo. I widać było, że trzyma wszystko w garści.


            Powiedział pokrótce, co wie o najeździe tatarskim.


            – To, co mówicie, zgadza mi się z wieściami, które doszły do mnie innymi drogami – powiedział książę spokojnie. – Moi poprzednicy, zajęci czym innym, nie zabrali się do wznoszenia umocnień murowanych ani zamku obronnego z kamienia. A umocnienia ziemne i drewniane to dla Tatarów żadne przeszkody. Stąd też przyjdzie nam opuścić Kraków i Wawel.


            – Jechałem tu, żeby was do tego skłonić, a widzę, żem jechał niepotrzebnie.


            – Wprost przeciwnie. To, co mi opowiadacie, jest potwierdzeniem moich rozporządzeń. Potwierdzeniem bardzo zbawiennym. Jest duża część rycerzy, która chce stawić czoła Tatarom na własną rękę. A mnie ma za złe, że opuszczam miasto. Nie pomogły moje tłumaczenia. Nie dają wiary, że idzie nawała potężna, taka jak nigdy dotąd. Może wy coś wskóracie. Część z nich chce zatrzymać Tatarów pod Chmielnikiem, w pobliżu Sandomierza. Inna grupa chce przyjąć bitwę pod Turskiem, tam gdzie rzeka Czarna wpada do Wisły. Nic nie pomogły moje perswazje. Nawet prośby, że jeżeli już chcą koniecznie walczyć, niech się połączą. Nie. Uważają, że Tatarzy będą się musieli rozdzielić i łatwiej ich będzie pokonać.


            – Słyszałem w Sandomierzu o tych, którzy chcą wyjść w pole przeciw Tatarom pod Chmielnikiem. Też im próbowałem to wyperswadować.


            – Mam też w Krakowie takich śmiałków. Ci chcą się bronić u Świętego Andrzeja. To widzę jako prawdopodobne. Święty Andrzej jest murowany. Nie boi się ognia. A przynajmniej na czas jakiś zatrzymają nawałę tatarską. Gdyby taki był cały Wawel, nie musiałbym go opuszczać. Wycofuję się na Śląsk. Do Wrocławia albo może do Legnicy. Tam też spodziewam się pomocy z Czech. Przecież moja żona, czcigodna Anna, to córka króla czeskiego Otokara I, o czym zresztą dobrze wiecie. Bez tych posiłków byłoby nam trudno. Bardzo na nie liczę. Na Śląsku zamki mamy potężne. Można będzie tam przetrzymać ten najazd tatarski.


            – A matka waszej książęcej mości, Jadwiga Śląska, zabezpieczona?


            – Ich klasztor w Trzebnicy to twierdza potężna. Wytrzyma ataki tatarskie. Będę tam w pobliżu. Zresztą zdaję się na jej rozsądek. Ona nie tylko świątobliwa, ale i bardzo roztropna niewiasta.


            Rozmawiali też o Krzyżakach. Książę Henryk miał zdanie podobne do brata Juliana.


            – Nie ruszą się. Ale jedźcie, próbujcie. Mogliby zdążyć. Tatarzy tu będą nie wcześniej jak za dwa, trzy miesiące. Wszystkie listy potrzebne wypisze wam kanclerz.


            Potem poszedł do Bronisławy. U norbertanek było cicho, jakby to wszystko, co się dzieje na świecie, ich nie dotyczyło. Ale wiedziały o wszystkim. Siostra Bronisława uprosiła go, żeby został u nich na obiedzie. Podano mu go w rozmównicy. Ona siadła za stołem naprzeciw. Nic się nie zmieniła. Zza wąskiego kornetu opinającego jej twarz i czoło patrzyły na niego dobre, serdeczne oczy.


            – Jakże się cieszę, żeś przyszedł do nas, mój braciszku najdroższy. Wiele o tobie wciąż słyszę. Ludzie cię błogosławią. Aleś zbiedniał. Modlę się wciąż za ciebie, żeby ci sił starczyło.


            – A jak twoje zdrowie?


            – Bogu dzięki za nie. Nic mi nie brakuje.


            – Pracy dużo?


            – Jak w klasztorze. Szyjemy paramenty liturgiczne. Ale co najważniejsze, pomagamy biednym. Bo tych nigdy nie brakuje. Na szczęście jest co dawać, bo majętności klasztor ma dość. Choć ja tak sobie myślę… – tu urwała.


            – Co wasza miłość myśli?


            – Myślę sobie, żebym najchętniej życie pustelnicze wiodła. Tak jak święty Antoni pustelnik albo święty Paweł pustelnik. Choćby nawet gdzieś niedaleko stąd. Niedaleko, bo na pewno będą tacy, którzy powiedzą, że niewieście nie godzi się wieść takiego życia, że to i ciężko, i niebezpiecznie. A może to tylko takie moje ciągoty – powiedziała z wahaniem.


            – Może ciągoty, może powołanie Boże. Pan Bóg wam drogę wskaże, gdy Go o to będziecie prosić. Ale najpierw Tatarzy. Dokąd chcecie jechać?


            – Niedaleko, na zachód od nas. W naszych lasach, gdzie urwiska skalne, nazywane przez lud Panieńskie Skały, drogi nieprzejezdne, stoi leśniczówka. Już część najpotrzebniejszych rzeczy jest przewieziona. Resztę przygotowujemy. Zdążymy z pomocą Bożą na czas. Weźmiemy ze sobą też sieroty i wdowy, które nie mają się gdzie podziać.