s. 6.
Wracał na Sandomierz. Tu wiele się działo. Umacniano wały, palisady. Poszedł do Grzymisławy. Księżna już nie była taka pewna, że Sandomierz się opamięta.
– Nie uwierzysz, serdeńko. Jakby ich zły duch opętał, tak się zawzięli i powtarzają, że oni oprą się, poradzą sobie z Tatarami.
– Wiedzą, jakie jest polecenie księcia Henryka?
– Wiedzą, co by nie wiedzieli. Posły biegają w tę i tamtą stronę. Ale teraz jest tu tylko prześmiewanie się z Krakowa, że taki tchórzliwy, i z samego księcia Henryka, że taki pobożny i nawet boi się, aby któryś z jego rycerzy nie zranił Tatara, bo to grzech i musiałby się zaraz z tego spowiadać, a księży za mało. Najpierw więc musi księży wyświęcić tyle, ile potrzeba.
– To już źle. Bo widzi mi się, książę Henryk to człowiek wyjątkowego rozumu i nie godzi się tak go postponować.
– Prawdę mówicie, ale ci tak się zapamiętali w swojej pysze, że nie dochodzi do nich żadne ludzkie słowo.
– Może Bóg da, że opadnie z ich oczu zaćma. Trzeba mi z moimi braćmi zakonnymi porozmawiać. Tak u Świętego Jakuba, jak u Świętej Trójcy – żeby nawoływali do rozsądku.
– A porozmawiajcie, porozmawiajcie, bo o ile wiem, to przynajmniej niektórym przydałoby się opamiętanie. Też nawołują do obrony miasta. Ale wy się spieszcie, jeżeli chcecie u Krzyżaków szukać pomocy. Ja tu jeszcze z moimi mileńkimi zostanę dwa, trzy tygodnie, a potem w lasy.
– I słusznie. Też nie można zwlekać na ostatnią chwilę.
– Dziękuję, żeście w drodze powrotnej na Prusy zaszli do mnie. Wielce sobie cenię waszą przyjaźń. A i uradowaliście mnie tą wiadomością, że książę Henryk jest tej samej myśli w sprawie króla Polski, jak i kanonizacji Stanisława ze Szczepanowa, biskupa.