s. 7.
Jechał do Płocka, potem do Chełmna. Tym razem miał ciężką drogę. Rozszalała się śnieżyca. Pobłądził. Musiał przeczekać najgorszy czas. Nękały go wilki. Do Chełmna dotarł umęczony. Przywitali go bracia jak zmartwychwstałego.
– Niektórzy was już dawno pogrzebali. A to że spaliliście się podczas pożaru, a że was Tatarzy schwytali. A że was wilki rozszarpały, a żeście do Rzymu pojechali. Ale dzięki Bogu, żeście w zdrowiu, tylko wyglądacie jak Piotrowin, który dopiero co z grobu wylazł.
– Ale jak sobie odpoczniecie, jak was nakarmimy, to macie gościa, który na was czeka.
– Któż to zacz?
– Widzi nam się, kapłan pogański Prusów.
– Ktoś mu powiedział, że dzisiaj przyjadę?
– Nikt. Przyszedł, spytał, czy może na was poczekać. Powiedzieliśmy mu, że was nie ma, że nie wiadomo, kiedy przyjedziecie, że nie wiadomo czy w ogóle żyjecie. On powiedział, że przyjedziecie dziś i czy może na was poczekać. Nie bardzo wiedzieliśmy, co z nim zrobić. Ale chce czekać, niech czeka. Miejsca nam nie ugryzie. Tym bardziej, że ziąb na dworze. Psa byłoby grzech wygnać na pole.
– Gdzież on jest?
– W rozmównicy.
– Niechże się z nim przywitam.
W rozmównicy czekał na niego starzec słusznej postury, z białą łopaciastą brodą.
– Witajcie. Wy na mnie czekacie? Jakaś pilna sprawa?
– Każda jest pilna. Ale spożyjcie, co wam podadzą. Odpocznijcie trochę, ja poczekam.
– Ależ nie, chodźcie do refektarza. Zjemy razem.
Przynieśli na stół miskę krupniku zabielonego śmietaną, gęstego od zasmażki. Podał mu łyżkę. Tamten się zdziwił:
– Chcecie ze mną z jednej miski jeść?
– Dlaczegóżby nie.
– Nie wszyscy tak samo myślą.
Potem jeszcze była pieczeń z dzika. Gość jadł wszystkiego po trosze. Jadł – nie jadł. Jakby był po uczcie dopiero co, a tylko teraz nie chciał gospodarza odmową obrazić. Gdy skończyli, zaprowadził go znowu do rozmównicy.
– Nie zapraszam was do mojej celi, bo tam jeszcze bardziej zimno. Ale tu też będziemy mogli spokojnie porozmawiać.
Usiadł naprzeciw swojego gościa.
– Z czym przychodzicie?
Przez chwilę pytanie pozostało bez odpowiedzi.
– W czym mógłbym wam usłużyć? – spytał powtórnie.
– Najpierw, żeby usta nie kłamały myślom. A czyny słowom.
– Tego samego i ja chcę i staram się, by tak było.
– Przyszedłem do was, bo dużo o was słyszałem i mam do was zaufanie, bo pomagacie biednym po równo – tak chrześcijanom, jak i nam, poganom, bo się nie brzydzicie wejść do domu pogańskiego. I dlatego pytam was, dlaczego nie nawracacie do Chrystusa braci waszych, Krzyżaków, tylko nas, pogan?
– Oni są już chrześcijanami – powiedział, wiedząc, że to nie jest odpowiedź na pytanie.
– Chrystus powiedział: „Miłujcie nieprzyjaciół waszych”. Jeżeli oni nas, pogan, uważają…
– To wy znacie Ewangelię? – wtrącił.
– Pobierałem jako dziecko naukę w krzyżackiej szkole.
Ale jakby nie zauważając tego pytania i tej odpowiedzi, powrócił do rozpoczętej myśli:
– Jeżeli oni nas za wrogów mają, dlaczego nas nie kochają, tylko mordują, zabierają nasze ziemie, młodych ludzi uprowadzają i zamieniają w niewolników? A wy na to zezwalacie?
– Gdybyście przyjęli chrzest, tak jak my Polacy przyjęliśmy…
– Nie – przerwał mu. – Z wami było inaczej. Nawet gdyście stali wobec nacisków marchii niemieckich, to zaprosiliście na swoich rodziców chrzestnych Czechów i Włochów. Nie Niemców. My takiego wyboru nie mamy. Jeżeli chrzest, to krzyżacki, a tego nie chcemy, bo widzimy zakłamanie, obłudę, podstęp, oszustwo tych mnichów w pancerzach żelaznych, z mieczami w ręku. Tak Chrystus nie wyglądał. Chrystus mieczem nie nawracał. Piotrowi kazał schować miecz nawet wtedy, gdy został napadnięty.
– Prawdę mówicie: Tak Chrystus nie nawracał.
– Czy nie mogliśmy dalej żyć obok siebie. My – Prusy i wy – Lachy. Po coście do nas sprowadzili Krzyżaków. Że dochodziło nieraz do utarczek. To i między braćmi przychodzi do kłótni. A czasem przyjęlibyśmy chyba i my chrześcijaństwo. Ale bez przymusu. Chociaż, powiedzcie uczciwie, czy naprawdę wyście lepsi niż my. Wy sobie bez ustanku wycieracie gębę słowem „miłość”. A co robicie. Gdzie ta miłość nawet między wami. Wciąż walki chrześcijańskich książąt. Gryziecie się ze sobą jak psy o byle jaką kość. Nawet w obliczu Tatarów nie potraficie się pojednać. Jaki wy nam, poganom, przykład dajecie. I my mamy prosić o chrzest? Nasz naród pilnie wam się przygląda. I coraz większa gorycz nas przepełnia, obrzydzenie. Nie chcemy waszych świątyń ni ołtarzy. Ja tu przyszedłem was ostrzec. Powiedzieć, że gniew naszego narodu rośnie. Mamy dość upokorzeń i obłudy waszej. A jak dojdzie do wybuchu, nie oskarżajcie znowu nas. Nie lamentujcie po całym świecie, że to myśmy was napadli. Bo na to wszystko wy sobie zarabiacie waszymi grzechami wobec nas uczynionymi. Idziecie do Krzyżaków. Prosić ich o pomoc. Czy naprawdę nie zdajecie sobie sprawy, kim oni są. Czy naprawdę nie wiecie, jakie oni mają zamiary wobec nas, Prusów, i wobec was, Polaków?
Odszedł, nie czekając odpowiedzi. – Bo i jaką odpowiedź mógłby otrzymać. „Najwyżej przeproszenie, żeśmy tacy dalecy od Chrystusa. A po to on na pewno nie przyszedł”. – Na odchodne pokłonił się prawie do ziemi. Aż go to zdziwiło, że po tym wszystkim, co powiedział, jeszcze na taki pokłon było go stać.
Została po wróżbicie cisza nieprawdopodobna, że mu się chwilami zdawało, jakby to był sen, nie jawa, jakby to mu się przywidziało – jemu zmęczonemu, wyczerpanemu długą drogą. Ale nie, nie był to duch. Gdy wyszedł z rozmównicy, napadli na niego jego bracia, zarzucając pytaniami:
– Po co on przyszedł? Co on chciał? Co powiedział? Przyniósł coś nowego?
Nie wiedział, jak im to wszystko wytłumaczyć, co usłyszał.
– Skarżył się, że za mało jesteśmy chrześcijanami.
– To oni wciąż narzekają na nas, a sami nie patrzą na siebie.
Zasypali go potokiem odpowiedzi. Nie słuchał tego. Był zbyt zmęczony. A równocześnie chciał zostać sam z tym, co usłyszał od wieszcza. Wszedł do kaplicy. Było w niej zimno i cicho. Ukląkł. Zakrył twarz dłońmi. Miał wciąż w uszach to, co mówił do niego stary wróżbita. „Boże. Jak on ma rację. Jak on mówi prawdę o nas. Myśmy winni: my, chrześcijanie. Ja jestem winien, że tak daleko jestem od Ciebie i Twojego Syna. Tysiąc dwieście lat upłynęło, a my wciąż Cię nic nie rozumiemy. Daj mi choć trochę mądrości. Daj mi choć trochę miłości”. Powtarzał te ostatnie dwa zdania bez końca, aż zmrok zapadł i zakonnicy przyszli na nieszpory.