s. 3.
Przyjechali akurat na podwieczorek. Przy stole siedziała cała rodzina wraz z ciotkami rezydentkami i wujkami.
– A cóż to za zaszczyt, że panicz Stanisław u nas w gości. Rzadki, rzadki gość, a szkoda. Szanuje cały dom waszą miłość i nie tylko dom, ale i czeladź.
Gospodarz już podnosił się od stołu, szedł ku niemu z rozwartymi rękami.
– Widzisz, jakiś już sławny, a co dopiero będzie, jak zmądrzejesz – dociął mu Paweł.
Tokował. Siedział koło córki gospodarza. Był już chyba pod wpływem alkoholu. Twarz miał rozpaloną, oczy mu błyszczały. Tylko szukał zaczepki. Tylko chciał, żeby mu się ktoś postawił, a starłby go na proch. Panna jak panna, niczego sobie, choć żadna piękność. Uśmiechała się po panieńsku ze spuszczoną głową.
– Proszę siadać. Miejsca jest dość przy stole – perorował jowialnie gospodarz. – Już podają nakrycie. I czymże można ugościć waszmościów? Mamy akuratnie na tę okoliczność stary miód, ale może być i piwo, i wino. Owoców, ciast do wyboru i koloru.
– Dziękuję. Poproszę o owoce, a pan Biliński niech sam decyduje.
– Mój brat tylko owoce. To husyt. Gardzi trunkami. Wobec tego, żeby ratować honor sławnego rodu Kostków, muszę się poświęcać i piję za niego i za siebie.
– A z czymże to bogi panicza do nas przyprowadziły, bo jak się domyślam, nie z powodu zobaczenia mojego oblicza albo mojej małżonki waszmość do nas zawitał.
Gospodarz też już był lekko podchmielony.
– Pan ojciec polecił mi sprowadzić Pawła do domu, ze względu na wiadomości, które nadeszły przed paroma godzinami.
– Mój folwark się spalił? – wykrzyknął Paweł. – Niech się spalił. Mam drugi. Wezmę córkę mojego gospodarza za żonę – tu Paweł nagle pocałował rękę panny, która spłonęła rumieńcem i rękę wyrwała. – I może z głodu nie umrę. A może mnie mianowano kanclerzem koronnym. Niech król poczeka. Dojadę na czas. A może księżniczka austriacka chce mnie za męża. Nic z tego, ja mojej pannie pozostanę wierny. – Tu znowu cmoknął w rękę spłoszoną dziewczynę.
Miał tego żartownisia dość.
– Przyszła wiadomość od jezuitów z Wiednia, że czekają nas z końcem sierpnia. Stąd ojciec pan nakazuje pośpiech.
– A, jak tak, to nie wiedziałem. Jak jezuici, to nie ma żartów. Już. Baczność. Niech trąbią wsiadanego, ja jestem gotowy.
Poderwał się jak błazen, ale się zachwiał, usiadł, a raczej klapnął na krzesło.
– Czy możesz mi, waszmość, powiedzieć – zaczął znowu gospodarz – dla jakiej to przyczyny jaśnie wielmożny wasz ojciec, kasztelan zakroczymski, nie ubliżając mu w niczym, wysyła was do Wiednia? Czy w Koronie naprawdę nie ma żadnych szkół godnych rodziny Kostków? Choćby do jezuickich szkół w Braniewie, które założy za rok kardynał Hozjusz. W końcu większego autorytetu nikomu chyba nie potrzeba.
– Nasz pan ojciec ma duże zaufanie do jezuitów – odpowiedział. – Kardynał Hozjusz ich faktycznie ma sprowadzić, żeby rozbudowali szkolnictwo w Polsce. Nasz pan ojciec spodziewał się, że szkoły będą gotowe już w tym roku, że my już do tych szkół w Polsce uczęszczać będziemy. Ale wynikły jakoweś trudności, stąd ten Wiedeń.
– Ale czy koniecznie muszą być jezuici?
– Koniecznie – znowu się włączył Paweł. – Nasz pan ojciec to człowiek wojskowy, a założyciel jezuitów, Ignacy Loyola, też człowiek wojskowy. Obaj lubią porządek i żeby wszystko było robione na rozkaz od rana do wieczora. Na rozkaz spać, na rozkaz wstać, na rozkaz jeść, na rozkaz uczyć się, na rozkaz odpoczywać.
– Nie porządek jest u jezuitów najważniejszy – zabrał głos pan Biliński – ale to, że oni prowadzą szkoły na najwyższym poziomie w świecie. Wynika to z ich założeń. Jest to, po prawdzie, pierwszy zakon, właściwie zgromadzenie, na świecie, które mówi: nie umartwienia, nie pokuty, nie posty, nie niespania, ale praca dla ludzi i na chwałę Bożą. Omnia ad maiorem Dei gloriam.
– A cóż ich tam będą uczyli? – spytał gospodarz.
– Pierwsza klasa: infima classis grammaticae. Tu będą się uczyć początków języka łacińskiego i greckiego, będą czytać Cycerona i utwory poetyckie, początkowo te łatwe. W klasie drugiej: media grammaticae – zakończenie podstawowego kursu gramatyki łacińskiej, czytanie Cycerona, Owidiusza i Cezara, kontynuowanie gramatyki greckiej. Trzecia klasa: suprema classis grammaticae to pogłębienie znajomości gramatyki łacińskiej, listy Cycerona, poezje Owidiusza, „Eneida” Wergilego i bajki Ezopa, zakończenie gramatyki greckiej. W czwartej klasie: hummanitatis – praktyczne ćwiczenia językowe, lektura historyków klasycznych. Zamknięciem szkoły średniej jest klasa wymowy, zwana rhetorica. W niższych klasach będą się uczyć jeszcze rachunków.
– A widzisz waść – znowu Paweł wyskoczył, zwracając się do gospodarza – co przede mną, przepraszam, przed nami: przede mną i przed moim bratem Stanisławem, świetlaną podporą naszego czcigodnego rodu Kostków, za przyszłość. Najlepsza! Bo najlepsza szkoła na świecie. Najlepsi pedagodzy – nie ujmując nic tu obecnemu pedagogowi, mości panu Bilińskiemu. Najlepsza kazuistyka, najlepsza dialektyka, gramatyka i jeszcze, i jeszcze – wszystko, co się kończy na –tyka, i wszystko po łacinie.
– No to po cóż, u diabła, waść tam jedziesz. Nie lepiej zostać w kraju i wreszcie po polsku zacząć mówić. Tym bardziej, że znalazł się imć Mikołaj Rej, który nam wreszcie prawdę w oczy powiedział: Polacy nie gęsi a swój język mają. I nie tylko po polsku facecje opowiada, ale piękne poemata wypisuje.
– Jeśli jaśnie wielmożny pan zezwoli, to chciałbym dopowiedzieć – odezwał się pan Biliński – że argumentacja mości kasztelana jest szersza. Celem, który przyświeca mojemu chlebodawcy, wysłania nas do Wiednia, jest, byśmy na miejscu, jeśli pan raczy przyjąć takie porównanie – w oku cyklonu się znaleźli i tego wszystkiego doświadczyli, czym obecna Europa żyje, żebyśmy wróciwszy mogli lepiej służyć naszym braciom. Nie wystarcza wiedzieć, że jest sobór zwany trydenckim, jako że w mieście Trydencie się odbywa, ale co się na tym soborze dzieje, jakie kwestie są dyskutowane i, co może jeszcze ważniejsze: na jakie sprawy kładzie się szczególny nacisk. Ażeby jeszcze inne exemplum przedstawić – jest nim nauka Lutra. Trzeba dokładnie wiedzieć, o co mu chodziło…
– No, no, mosterdzieju, jeżeli już mi waść exempla tu serwujesz, to nie zestawiaj mi soboru trydenckiego, przed którym głowę pochylam z najgłębszą czcią, z jakimś tam zwariowanym klechą z Wittenbergi. Nie, nie. Co to, to nie.
– Jeśli pan łaskawy mnie raczy wysłuchać, to nie chodziło mi o porównywanie od strony moralnej, ale wymieniłem te dwa przykłady w sensie wielkości historycznej. Bo przyzna pan, szanowny gospodarzu, że ten, jak to pan raczył się wyrazić, klecha, wywołał falę na świecie, która zatacza coraz szersze kręgi i już dawno przekroczyła nie tylko granice Wittenbergi ale i księstwa.
– Niechże acan nie ma mnie za kpa. Nie musisz mi tego wszystkiego wykładać jak w szkółce parafialnej, bom choć wysokich szkół nie skończył, to przecież swój rozum mam i po polsku rozumiem. Ale, jak waść chyba słyszał, uważałem i uważam, że nie święci garnki lepią i my też nie najgorsi i podałem wam nazwisko człowieka, który w Polsce należy do najznamienitszych synów tej ziemi, kardynała Hozjusza, i który nas na świecie godnie reprezentuje. Jeżeli acan wymienił sobór trydencki, to właśnie on na nim odegrał niepoślednią rolę i nawet, jak to nazywają w kołach kościelnych, jest papabilis, innymi słowy myśli się o nim jako o następcy obecnie nam rządzącego na stolicy apostolskiej papieża – oby żył jak najdłużej. Tenże kardynał, biorąc udział w kolejnych sesjach soborowych, przywoził nam i przywozi nam wszystko do Polski, co się dzieje. On sam, wraz ze swoimi współpracownikami, z którymi jeździ po świecie, a zwłaszcza do Rzymu. Chyba dość jasno wyłuszczyłem to, w czym rzecz.
– Dość jasno? – znowu odezwał się Paweł. – Całkiem jasno. Oczywiście, że tak. Nie potrzeba wycierać kątów wiedeńskich i uczyć się szwargotania po niemiecku. A więc do Hozjusza. On chyba nasz jakiś daleki krewny. Prawda Stasieńku? Przecież my jesteśmy z wszystkimi spokrewnieni, którzy są ważni. No, może nie z wszystkimi, ale z połową tych wielkich. Czy nie tak nasz szanowny rodzic mówi? W każdym razie, jak sobie dobrze przypominam, możemy do kardynała mówić: wuju. A więc po co do Wiednia? O, właśnie! Jest jedna, jedyna odpowiedź: vis maior, czyli mój wielki rodzic. A na niego nie ma innej siły – trzeba słuchać. Choć to wyraźny gwałt się dzieje na mnie, szlachcicu. Czyż nie zostało uchwalone: neminem captivabimus nisi iure victum? Mówię: szlachcicu. Dobrze, że mój ojciec czcigodny tego nie słyszy, bo by mnie chyba kazał oćwiczyć, jako że on twierdzi: my nie szlachta a magnaci. Ale Bóg z nim, a z was nikt nie powie, cicho sza – przyłożył palec do ust i syczał aż się poślinił. – A jeżeli tak, to jedźmy do tego Wiednia, bo chyba się nie mylę, że nie tylko mój zacny braciszek tam się udaje, ale również pan Biliński, który też szlachcic, a jakże, też szlachcic, choć nie magnat. A moglibyście mi powiedzieć, dlaczego mój braciszek, Stanisław, szacunku nie ma wobec starszego brata i rośnie, i rośnie aż mnie przerósł? Wróćmy do tematu. A więc mnie, wolnego szlachcica magnackiego, albo magnata-szlacheckiego, siłą do Wiednia, skrępowanego, w karocy odsyłają.
– Paweł, jedziemy – nie wytrzymał tych błazeństw i tego mówienia trzy po trzy, a do tego obrażania ojca, i to w taki sposób.
– Oczywiście, już jedziemy, tylko pozwól, że skończę kwestię, bo tak uczy pan Biliński, aby zadośćuczynić pytaniu naszego najukochańszego gospodarza. Otóż jadę do Wiednia ja – nie mój czcigodny ojciec. A więc jadę z własnymi planami, a one wyglądają tak: nie pracować, bo na to są chłopi, żeby pracowali, ale zobaczyć prawdziwe, wielkie miasto. Stolicę Habsburgów, a więc i Europy, bo przecież oni – jeszcze nie Kostkowie – rządzą połową przynajmniej Europy. Skosztować ich piwa, a podobno mają przednie piwa, i ich wina. Na miodach się, niestety, nie znają. To już nasza specjalność i nie damy sobie jej nikomu odebrać. Prędzej Gdańsk Albrechtowi księciu pruskiemu. A więc po to, mości gospodarzu, jadę do Wiednia. Czołem waszmościom. Do widzenia, moja panno.
Cmoknął dziewczynę znowu w rękę, wstał i ruszył chwiejnym krokiem w jego stronę. A on uchwycił Pawła za ramię i wyszli do linijki.
– Aleś plótł, aleś plótł. Nie wstyd ci tak się upokarzać i jeszcze innych obrażać – strofował Pawła.
Paweł przystanął, złapał go za guzik.
– Stasiu, najmilejszy mój braciszku, przecież wiesz, że cię kocham nad życie, i pana ojca, i panią matkę, wiesz.
– Wiem – odpowiedział z ociąganiem.
– No to jak wiesz, to idziemy i wracamy do domu. A że czasem coś poplotę, to żeby nie było tak nudno.
– A czy ci nie przyszło do głowy, że twoje żarty ktoś może wziąć poważnie?
– Kto, kochaneńki, kto tu mnie może brać poważnie.
– Choćby ta panna, którą bez przerwy po rękach obcałowywałeś.
– Jakby ona to wzięła poważnie, to jej wytłumaczy jej tatuś najmilejszy, że gdzie im do Kostków.
– Mówisz tak, jakbyś ludzkiej natury nie znał.
– No już dobrze, Stasiu, już dobrze. Poprawię się, przysięgam, poprawię się. I jedźmy już wreszcie do domu. A panu ojcu ani słowa. Po drodze do reszty wytrzeźwieję, wiatr ze mnie wszystko wydmucha. Wio, wio.