s. 6.
Chłopiec trochę wyższy od niego, bardziej rozrośnięty, prowadził go przez dziedziniec, na którym grali, dokazywali, gonili się młodsi i starsi koledzy. Już prawie że go prowadził pod rękę, jakby się bał, żeby mu nie uciekł. Szedł blisko niego, krok w krok. Napięcie, które rosło w prowadzącym go, rosło i w nim. Wciąż szli coraz szybciej, bez słowa. Już wiedział, już był pewien, że dojdzie do awantury, burdy, że prowadzi go, aby mu sprawić lanie. Ale gdy przyszło mu na myśl, aby uciekać, zawstydził się tego. Nie godzi się. A poza tym był ciekawy, co usłyszy: za co chcą się mścić na nim, za co? Choć z drugiej strony, przypuszczał, co usłyszy, nawet był pewien, przecież nie na darmo niejeden raz rozlegało się za nim wołanie: To ten luteranin, heretyk. „Ale o co konkretnie im idzie”. Weszli w grupę drzew, stojącą w głębi ogrodu. „Ach, to tu. Żeby nikt nie widział. Tylko kto tam będzie. Bo chyba nie tylko ten, który mnie prowadzi”. Z ostrego blasku słonecznego przeszedł nagle w cień drzew. Jeszcze przez chwilę niewiele widział. Aż znalazł się oko w oko z kręgiem chłopców. „Ach, to ci na mnie czekają”. Niektórych znał, niektórych nigdy dotąd nie widział. Było ich kilku. Każdy miał w ręku długi, gruby kij, laskę czy nawet raczej drąg. Tego się nie spodziewał. Jeszcze przez ułamek sekundy wierzył w rzecz już przecież zupełnie niemożliwą: że oni chcą z nim rozmawiać. Bardziej usłyszał niż zobaczył lecący z krótkiego zamachu kij na swoją głowę. Instynktownie uchylił się. Uderzenie na szczęście poszło w ramię, ześlizgnęło się. Teraz już wiedział, że pozostawać tu jest samobójstwem. Rzucił się w bok, ale natrafił na kogoś, kogo dotąd nie zauważył. Zobaczył w ciemności jego laskę w zamachu. Uchwycił napastnika w przegubie, drugą ręką złapał za lecący na siebie kij. Wyłamał go: to był ratunek dla niego dosłownie w ostatniej chwili. Dopadli go. Posypały się razy jak w stodole przy młócce cepami. Ale on się na tym znał. Uchwycony prawie za końce kij był znakomitą tarczą, na którą teraz przyjmował razy atakujących. „Żeby tylko wytrzymał, żeby tylko nie pękł”. Zrobił zwrot w jedną stronę, ale był tam mur nie do przejścia. W drugą – to samo. Nie spodziewał się, że jest ich tylu. Dopiero teraz, przez to łomotanie, usłyszał tę odpowiedź, na którą czekał, rozwiązanie zagadki, po co tu został zaciągnięty:
– A masz, ty heretyku, ty luteranie, ty zaprzedańcze, ty diabelski pomiocie, a zgiń!
Stwierdził z przerażeniem, że już nie wyrwie się z ich rąk.
– Paweł! – zakrzyknął jak tonący, wołając o ratunek. – Paweł! – wykrzyknął raz jeszcze.
To była ostatnia chwila. Jego kij pod wpływem silniejszego czy trafniejszego uderzenia dosłownie rozleciał się, osłabiony ale przecież potężny cios w czaszkę zwalił go na ziemię. Teraz było im trudniej bić, wobec tego kopali go, ale i młócili go jak zboże w stodole. W tym momencie wpadł Paweł. Już tego nie widział, leżąc z zalaną krwią twarzą, zakryty ramionami, którymi sobie obejmował głowę, ale usłyszał jego okrzyk, którym chciał najwidoczniej skoncentrować ich uwagę na sobie. I to mu się udało. Ciosy ustały, wszyscy zwrócili się w stronę intruza. Paweł błyskawicznie zorientował się, co się dzieje. I oszalał. W mgnieniu oka wydarł pałkę z czyjejś ręki. A potem była masakra. Czegoś podobnego jeszcze nie widział. Sam jeden przeciwko zgrai wściekłych wyrostków, z których każdy chyba był od niego wyższy i cięższy. Walczył jak nauczyciel ze szczeniakami. Tak, Paweł umiał bić się laskami. To należało do ich ćwiczeń rycerskich we dworze i był w tym mistrzem, ale to, czego teraz dokonywał, przekraczało wszelkie wyobrażenie. Rozwalał głowy, bił na odlew i od czoła, uderzał sztychami i, trzymając kij w połowie jego długości, atakował dwóch równocześnie.
Podpierając się jeszcze rękami, powoli dźwigał się na równe nogi, aby mu pomóc. Ale już nie trzeba było. Już było po bitwie. Część napastników leżała we krwi na ziemi, część opierała się o drzewa, aby nie upaść, reszta uciekła. Paweł, płonący jeszcze, bez tchu, nie mogąc powietrza złapać, objął go wpół i pytał:
– Stachu, Stachu najmilszy, nic ci? Powiedz?
Wtedy wszedł dyżurny wychowawca, najwyraźniej wezwany przez uciekinierów, wołając:
– Paweł i Stanisław Kostka do ojca rektora, oskarżeni o burdę i poranienie kolegów!
Ale nie zaszedł daleko. Zaczęło mu się robić słabo. Czarne koła pojawiły się przed oczami. Zdawało mu się, że wszystkie siły odpływają mu w dół, począwszy od głowy poprzez szyję, ramiona, klatkę piersiową, serce, brzuch, uda, nogi, stopy, aż do ziemi, płyną i płyną, i końca tego nie ma. Chce ten odpływ sił zatrzymać, by móc iść, by nie stawać, by nie upaść, ale nic nie pomaga. Jest coraz cięższy. Ciąży głowa, ramiona, klatka piersiowa, nogi. Aż zemdlał w ramionach Pawła.