s. 1.
Posłyszał pukanie.
– Kogóż tam Pan Bóg prowadzi. Wejdźcie, proszę.
Nie było odpowiedzi. Widać mu się zdawało. Ale za chwilę to samo ciche stukanie, jakby skrobanie pazurem.
– Bywajcie. Drzwi otwarte.
Znowu nic. „A cóż u licha, na klamkę trafić to nie może czy co?” – powiedział do siebie. Zerwał się ze swego zydla i, przechodząc ostrożnie obok stołu, by nie zrzucić jakichś pergaminów, otworzył energicznie drzwi. Przed nim stał nieznany mu ksiądz w średnim wieku, a teraz uśmiechający się do niego z miną nieśmiałej dziewicy.
– A czemuż to ksiądz nie wchodzi, jak tyle razy proszę?
– Nie śmiałem. Jestem tutaj dopiero pierwszy raz…
Stał w drzwiach wyprostowany sztywno, z rękami złożonymi prawie przy twarzy.
– …u tak wielkiego i sławnego profesora, cieszącego się nieposzlakowaną opinią.
– A niechże ksiądz facecji nie opowiada. Proszę dalej, o tu, na tym zydlu zająć miejsce i wyjaśnić, co księdza do mnie sprowadza. Nie wymieniam tytułu ani godności, bo jeszcze nie wiem, z kim mam przyjemność.
– Mam zaszczyt być wikariuszem przesławnej kolegiaty Świętego Floriana.
– No, ale superlatywów to chyba jegomość nadużywa. Mówcie, z czym przychodzicie.
– Czcigodna kapitułą wystosowała list do waszej dostojności, który ja, niegodny jej sługa, przynoszę.
– Cóż w tym liście? – powiedział trochę do siebie, trochę do niego, rozłamując pieczęć, wyciągając rulon pergaminu.
– O ile mi wolno przekazać poufne informacje, do których mnie niegodnego dopuszczono: jesteście – zaczął mówić innym, uroczystym i napuszonym tonem – czcigodny księże profesorze, przez rektora Akademii Krakowskiej desygnowany, a przez kanoników Świętego Floriana aprobowany na członka tego świątobliwego kolegium.
– Desygnowany i aprobowany, powiadasz jegomość – przeglądał pobieżnie długie pismo naszpikowane podobnymi pretensjonalnymi słowami, którymi się posługiwał tu obecny wikariusz. – W samej rzeczy, tak jest, jak mówicie, oferują mi miejsce w kolegiacie, po zmarłym dopiero co kantorze. Jako że – jak piszą – wedle wielowiekowej tradycji godność tę piastował zawsze profesor Akademii Krakowskiej. Może nie wielowiekowej, a wieloletniej powinno być napisane, ale Bóg z nimi. Odkąd że to ta kolegiata istnieje, kto ją założył, jakie są jej cele? Ilu księży do niej należy? Jakie są ich obowiązki. To wszystko trzeba się dowiedzieć, rozważyć.
– Mogę księdzu profesorowi służyć wstępnymi informacjami, chociaż nie posiadam ich za wiele.
– Kolegiata – mówił dalej, prawie nie zauważając propozycji, z którą wystąpił wikariusz – to piękna sprawa, popierana przez papieży, przez biskupów. Łączenie się księży w grupy, by wspólnie się wspierać na drodze pracy duszpasterskiej i na drodze zbliżania się do Boga przez modlitwę. Właśnie wspólne odmawianie psalmów jest jakby punktem zbornym całej społeczności kolegiackiej.
– Ale ponieważ przewielebny ksiądz profesor ze względu na swoje tak ważne obowiązki uniwersyteckie będzie mógł w modlitwach uczestniczyć tylko czasem, może wyznaczyć jakiegoś zastępcę, który za drobną opłatą będzie pobożnie i gorliwie wypełniał te święte czynności modlitewne. Polecam tu swoją niegodną osobę.
Popatrzył na niego niewidzącymi oczami.
– Tylko zastanawia mnie, dlaczego ten kościół, ta parafia doszła do takiego znaczenia. Czy to tam gdzieś na placu przykościelnym są jakieś jarmarki czy targi? Coś chyba mi się o uszy obiło. Bo to, że stoi ten kościół przy najważniejszej drodze prowadzącej do miasta, to ma swoje znaczenie. Ale nie tylko to. No proszę. Siedzę w tym Krakowie tyle lat i zdawałoby się, że wszystko o nim powinienem wiedzieć, a tu padają słowa „Święty Florian” i okazuje się, że nic o nim nie wiem. Chociaż to już trochę za Krakowem, ale przecież z Krakowem tak związany. Najwyższa pora, żeby się tym zainteresować. Nie mam za dużo czasu, ale chyba warto by włączyć się w jakąś społeczność. I tak mi zarzucają – z pewnością słusznie – że poganieję między studentami, że unikam towarzystwa duchownych – tu przerwał na moment. – Dobrze. Może jegomość odpowiedzieć prepozytowi, że przyjmuję chętnie ofertę i serdecznie za nią dziękuję. Nie daję odpowiedzi na piśmie, bo nie chcę jegomościa przetrzymywać, ale jutro, najdalej pojutrze, tam będę popołudniową porą; jest to odpowiedni czas na wizyty.
– Dla księdza profesora każdy czas jest odpowiedni. Będziemy zaszczyceni tą wizytą i z utęsknieniem na nią czekamy. Zwłaszcza po południu, kiedy po nieszporach księża kanonicy i wikariusze – ich zastępcy – udają się na lekki, wspólny posiłek.
Denerwowało go do niemożliwości to gadanie wikarego, ale już nic nie mówił, bo widział, że nie pomagają jego reakcje. „Ja już go nie nawrócę. A przynajmniej nie w tej chwili”.
– Ale jegomość mówił, że może mnie poinformować o kolegiacie.
– A o jakie informacje przewielebnemu księdzu profesorowi chodzi. O beneficja – o stan majątkowy: pola, lasy, budynki?
– Nie, to mnie akurat nie interesuje zupełnie. Ale jak to jest, że rektor uniwersytetu desygnuje kandydata?
– Jeśli wasza dostojność pozwoli, to trzeba zacząć od tego, że jest to fundacja królewsko-biskupia. I tak król mianuje prepozyta i kustosza. A dziekana, kantora i czterech kanoników zwyczajnych ma prawo mianować uniwersytet. Spomiędzy swoich profesorów. Każdy z kanoników – ponieważ pełni jakąś funkcję, choćby jako profesor uniwersytecki – ma swoich wikariuszy, którzy za niego wypełniają jego obowiązki.
– A skąd znaczenie tego kościoła?
– Jest to kościół sprawujący opiekę duchowną nad wioską Kleparz. Osada ta spełnia funkcję usługową wobec Krakowa, w murach którego nie jest w stanie pomieścić się targ. Ośrodkiem tej osady jest plac mający około jeden kilometr kwadratowy powierzchni, na którym dwa razy w tygodniu, we wtorki i w piątki, odbywa się targ. Tu zaopatrują się krakowianie w potrzebne im dobra. I tak na przykład z Proszowic, Słomnik przywożą chłopi zboże. Z okolic Żywca drewno stolarskie i budowlane. Osobne miejsce na tym placu ma targ koński, osobne bydło, nierogacizna. Jest miejsce dla szewców, wikliniarzy i tak dalej. Ludzie ze wsi, sprzedający i kupujący chętnie wstępują do naszego kościoła, by uczestniczyć we Mszy świętej, pomodlić się czy nawet wyspowiadać. Pracy jest więc dużo i to trudnej, bo przecież nie ma mowy o jakiejś systematycznej pracy duszpasterskiej. A jednak jest ona potrzebna.
Ze zdumieniem słuchał tego, co mu jego gość zaczął przedstawiać. A nawet nie „tego”, ale „jak”. Znikła tamta fasadowość. Zaczął mówić normalnym głosem, coraz bardziej zatroskanym, a nawet przejętym.
– Nie znajduje jegomość w tym wszystkim jakiegoś zafałszowania? – spytał go. – Z tego, co słyszę, Święty Florian ma bardzo ważne zadania do spełnienia. Potrzebni więc są tutaj duszpasterze wielkiego formatu. Nie mam nic przeciwko wam, wikariuszom. Ale z natury rzeczy jesteście świadomi, że wykonujecie zastępczo swoje funkcje. To nie może nie wpływać na obniżenie poczucia odpowiedzialności za wykonywane prace. Wydaje mi się, że należałoby przemyśleć tę sprawę od początku.