Biblioteka



2.  Pierwsza Komunia Święta



 


2.


Pierwsza Komunia Święta



    Aż przyszedł dla Helenki oczekiwany dzień Pierwszej Komunii Świętej. Poprzedziła ją, dzień wcześniej, pierwsza spowiedź. Przygotowywała się do niej starannie. Już od przedpołudnia. Jakoś doszła do przekonania, że przy rachunku sumienia pomogą jej najlepiej domownicy. Wobec tego dopytywała się po kolei wszystkich w domu, jakie wyrządziła przykrości  ojcu, mamie, starszym siostrom – Józi i Geni, młodszemu rodzeństwu – Natalce, nawet Staszkowi, choć on sam jeszcze nie umiał mówić, miał przecież dopiero półtora roku.
    Najpierw dwie starsze siostry rzuciły się na nią, wypominając jej, jakie przewinienia popełniła wobec nich. Zdawało się, że będzie tego, a będzie. Ale jak się prędko zaczęło, tak się prędko skończyło. Potem już tylko oganiali się od niej bez końca jak od natrętnej muchy:
    – A dajże ty nam święty spokój. To twoja spowiedź, siebie pytaj.
    Aż wreszcie skończyła. Doszła do przekonania, że już więcej nic nie wydusi ze swojej pamięci ani z pamięci domowników. I dała spokój z wypytywaniem się, tym bardziej że ksiądz bez końca wkładał im w głowę, że najważniejszy jest żal za grzechy i na niego należy położyć cały nacisk.
    A więc choć, ku jej wielkiemu zmartwieniu, niewiele się grzechów zebrało, spisała je rysikiem na tabliczce, potem przepisała na czysto na kartce papieru ołówkiem – chemicznym, żeby było ważnie. Kartkę złożyła na ćwiartki, uklękła przy stole, zamknęła oczy, ujęła głowę w dłonie i starała się skupić do aktu żalu.
    Ale z tym było trudniej. W domu panował zwyczajny rozgardiasz. Natalka o coś się awanturowała. Mama pośredniczyła, Staszek płakał nie wiadomo o co. W końcu zrezygnowała. Odłożyła żal za grzechy na kościół, po południu.
    W kościele kręciły się już dzieci, choć jeszcze było daleko do wyznaczonej godziny na spowiedź. Weszła do ławki. Jeszcze na początku przeszkadzały jej szepty dzieci, przygotowujących się tak jak ona do spowiedzi. Czasem nawet wystrzelił stłumiony wybuch śmiechu. Ale to szybko odpłynęło, odeszło, stało się dla niej niezauważalne. Coraz bardziej rosła w niej cisza. Przyszły skądś słowa księdza, że żal doskonały jest wtedy, gdy nie żałuje się za grzechy ze strachu przed karą, ale dlatego, żeśmy obrazili najlepszego Boga. Powróciła jej na pamięć modlitwa, w której odkryła słowo „Ojcze”. I znowu – jak wtedy – poczuła się otoczona Bogiem, zatopiona w Nim, objęta przez Niego. Ogarnęła ją tamta czułość a zarazem radość. Trwała jakby w płomieniu, jakby w świetle  bez końca. Nie czuła nawet łez szczęścia, które zaczęły płynąć z jej oczu, aż usłyszała nad sobą pytanie:
    – Ty już byłaś do spowiedzi?
    To był ksiądz nachylony nad nią.
    – Nie, jeszcze nie – odpowiedziała na wpół przytomnie, jąkając się.
    – No to chodź. Za chwilę zaczynają się nieszpory – ksiądz mówił półgłosem.
    Podniosła głowę. Ze zdziwieniem stwierdziła, że ludzi naszło a naszło. Wobec tego ruszyła na sztywnych nogach do konfesjonału. Ksiądz już wszedł tam i zakładał stułę. Helenka zgodnie z wyuczonym rytuałem przeżegnała się i powiedziała:
    – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
    A potem zaczęła wyszeptywać swoje grzechy, trzymając niepotrzebną kartkę w dłoni. Niepotrzebną, bo i tak było za ciemno, żeby coś przeczytać. A zresztą, przecież umiała swoje grzechy na pamięć. Potem ksiądz mówił coś do niej przez kratki, czego nie bardzo słyszała, a przynajmniej nie bardzo rozumiała. Potem rozgrzeszenie po łacinie, z którego zrozumiała tylko:
    – Ego te absolvo a peccatis tuis in nomine Patri et Filii, et Spiritu Sancti.
    I usłyszała stukanie na znak zakończonego obrzędu.
    Jeszcze tylko powrót do ławki, aby podziękować Bogu, bardziej – aby przyjść do równowagi. Nawet nie otworzyła książeczki, żeby coś z niej odczytać, ale tak z głębi serca poczęły płynąć słowa: „Przebaczyłeś mi, Boże. Wcale się nie dziwię. Przecież mnie kochasz i wiesz, że ja Cię kocham i chcę Cię jeszcze bardziej kochać, z Twoją pomocą”.
    Zadzwonił dzwonek przy zakrystii, wyszli ministranci, poprzedzając księdza ubranego w kapę. Przyklęknięcie i ksiądz zaśpiewał:
    – Boże, wejrzyj ku wspomożeniu memu.
    – Panie, pospiesz ku ratunkowi mojemu – organista odpowiedział wraz ze zgromadzonymi ludźmi.
    A potem rozpoczął się śpiew psalmów. Znanych a nieznanych. Słuchała ich jakby innymi uszami. Na nowo odkrywane, na nowo rozumiane. Opowiadające jej przeżycia, jej sprawy przedkładane Bogu, który wciąż w niej jaśniał. Zwłaszcza czekała na drugi psalm, sto dziesiąty: „Całym Cię sercem chwalić będę, Panie”. To był jej ulubiony werset. Miała takie swoje wersety, które w sposób szczególny jej odpowiadały. „Pan dobrotliwy, Pan to miłosierny, karmi i hojnie bogaci lud wierny”. Znowu zagubiła się w czasie, w tych słyszanych modlitwach, w tych śpiewanych melodiach – aż do samego nieba zatopiona, zapatrzona. Obudził ją głos księdza proboszcza:
    – Trochę się zdrzemnęłaś. Będę już kościół zamykał.
    Znowu zaskoczona rozejrzała się. Kościół był pusty, światła wygaszone. Tylko wieczna lampka mrugała swoim ciemnoczerwonym płomykiem. Ksiądz jeszcze dał jej czas, utknął na chwilę w zakrystii, w końcu pojawił się przy niej, pogłaskał ją po głowie i powiedział:
    – Wracaj do domu, bo już późno. Mogą się niepokoić o ciebie.
    No to wstała. No to wracała. Na szczęście samotnie. Szła, jeszcze wciąż nie zdając sobie do końca sprawy, co się wydarzyło, ale czuła, że jeszcze bardziej kocha Boga niż wtedy, gdy szła do kościoła.
    W domu nie usłyszała nawet awantury, jakiej się spodziewała. Tylko mama jakby na wszelki wypadek rzuciła w jej stronę uwagę:
    – A gdzie się tyle czasu podziewałaś? Ludzie z nieszporów dawno wrócili i już są chyba po kolacji.
    – A to co? – zapytała, wskazując na białą sukienkę wiszącą na drzwiach.
    – Co się tak dziwnie pytasz? Przecież to sukienka na twoje jutrzejsze święto. Szyta była na Józię. Potem była w niej, jak pamiętasz, Genia, a za parę lat pójdzie w niej Natalka, jak Pan Bóg da doczekać. Tylko martwimy się, że będzie na ciebie trochę za duża. Tyś drobniejsza niż Józia.
    – To nic. Ale dziękuję wam, żeście mi ją wyprały i wyprasowały.
    – Skromna ona jest, bo skromna. Tym bardziej, że jak słyszę, Marianna ma sukienkę przysłaną z Ameryki i będzie wyglądała jak lalka, jak mówią po wsi. Albo jak księżniczka.
    – A ja będę jej damą dworu – uśmiechnęła się do mamy.


    Do kościoła szła, jak zwykle, boso, trzymając buty wyczyszczone w rękach. Dopiero gdy weszła na cmentarz przykościelny, wytarła stopy o trawę. Wciągnęła skarpetki i wsadziła buty. I była gotowa. Podeszła pod główną bramę, a tam stał już wianuszek dzieci, które tak jak ona miały przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej. Dziewczynki, ubrane na biało, miały w rękach  lilijki. A chłopcy – jak którzy – a to na biało, a to na granatowo, ale każdy trzymał świecę. W środku wianuszka paradowała Marianna Lewandowska w swojej amerykańskiej sukience całej w koronkach, jakoś bufiastej. Mówiła, tłumacząc się:
    – Ksiądz proboszcz nie chciał się zgodzić, żebym była ubrana w tę sukienkę, ale mama się rozpłakała i powiedziała, że nie może takiego despektu wyrządzić rodzinie z Ameryki. Aż wreszcie ksiądz się zgodził.
    – A czemu się nie godził? Przecież ładna – zapytała któraś z dziewczynek.
    – Mówił, że dzieci zamiast myśleć o Panu Jezusie, będą myślały o mojej sukience.
    „Ja nie będę myślała” – wyszeptała Helcia do siebie. Ale to był gorzki szept. Sukienka jej się bardzo podobała.
    – Wchodzimy do kościoła – zakomenderował ksiądz, który wyszedł po dzieci z zakrystii. – Jak mówiłem, ustawcie się przed balaskami przy głównym ołtarzu – objaśniał. – Chłopcy po prawej stronie, dziewczynki po lewej.
    Za chwilę zaczęła się Msza święta. Kościół był nabity ludźmi jak rzadko kiedy. Nawet parobki, którzy najchętniej stali przed kościołem, na cmentarzu przykościelnym pod lipami, weszli pod chór i od czasu do czasu, podnosząc się na palce, wyciągali szyje i wgapiali się w to niecodzienne widowisko, które działo się przed ołtarzem.
    Helenka wszystko to czuła. Czuła na sobie zwłaszcza wzrok całej rodziny i starała się uwolnić od tego nacisku. Chciała pobożnie uczestniczyć po raz pierwszy w pełni we Mszy świętej – tak jak to nazywał ksiądz proboszcz i tak jak ona uznała to określenie za najtrafniejsze.
    Nie rozumiała ministrantury odmawianej po łacinie. Ale śpiewała wraz z chórem:
    – Boże, lud Twój czcią przejęty
      wszechmocność dzieł Twoich głosi…
    Nie rozumiała też hymnu „Gloria in excelsis Deo„, który ksiądz zaśpiewał. Ale to nic. Śpiewała z chórem „Chwała na wysokości Bogu, a na ziemi pokój ludziom dobrej woli„.
    Aż Msza święta dobrnęła do Ewangelii. Wtedy Helenka swoim sposobem zamknęła oczy i przeważnie widziała Jezusa na brzegu Jeziora Galilejskiego, jak naucza zgromadzone tłumy, a teraz widziała, że siedzi przy stole wraz z uczniami w czasie Ostatniej Wieczerzy i mówi: „Jeden z was mnie wyda”. I ona wie, że te słowa odnoszą się nie tylko do Judasza, ale do każdego. Również do niej, do Helenki. Że w każdym człowieku jest ta sama słabość, która była w Judaszu.
    I słuchała, i widziała, co dalej się dzieje. Jak wszyscy uczniowie wykrzykują: „Czy to ja, Mistrzu?”. Jak Piotr zapewnia: „Choćby się Ciebie wszyscy zaparli, ja się Ciebie nie zaprę”. A zaprze się jeszcze tej samej nocy.
    Ale i ona, Helenka, dzisiaj też zapewnia Jezusa: „Chociażby się Ciebie wszyscy zaparli, ja się Ciebie nie zaprę”, wiedząc, że jest słabym człowiekiem, takim jak Piotr. „Ale nie, ale nie chcę. Chcę zawsze Cię kochać”.
    A tymczasem już ksiądz mówił kazanie, a ona wciąż jeszcze w Wieczerniku razem z apostołami zapewnia Jezusa, że Go nie wyda. Ksiądz skończył kazanie, odwrócił się do ołtarza i sprawował Ofiarowanie. A chór śpiewał:
    – Z rąk kapłańskich przyjmij, Panie,
      tę ofiarę chleba, wina…”
    Potem już tylko czekała na Podniesienie. Na słowa Jezusa: „To jest Ciało moje”. Pamiętała dobrze, co ksiądz mówił na katechezie. Te słowa oznaczają: To jestem ja z moim życiem i moją nauką. Słowa „To jest Krew moja” oznaczają: To jestem ja z moją śmiercią męczeńską.
Wobec tego przyjmowała Go do swojego serca, takiego jaki był obecny. Chciała, żeby był i nie odchodził.
    A wreszcie nastąpił akt przyjęcia Jezusa w Komunii świętej.
    Tłumaczyła sobie: „Przecież przyjmowałam tyle razy Jezusa do swojej duszy, uczestnicząc we Mszy świętej. Przecież przyjęłam Cię już dziś, słuchając Ewangelii, jak również w czasie Podniesienia”. Uspokajała swoje rozedrgane serce, które trzepotało się jak ptak na uwięzi. Mówiła sobie, żeby się nie rozpłakać ze szczęścia: „Przecież to dla Ciebie nie jest nic nadzwyczajnego spotkać się z małą Helenką jak z tyloma dziećmi na świecie”. Ale nie mogła wybronić się przed tym przeświadczeniem, że On chce tego spotkania, że za nią tęskni, że chce jej miłości, jej oddania się, że chce być z nią złączony.
    I tak się stało. Nie pomogły tamte uspokajania się, tłumaczenia samej sobie. Rozryczała się jak dzieciak. Całe szczęście, że organy grały, że ludzie śpiewali. Jej szloch zginął, wtopił się w uroczystość. Nikt nie zwrócił uwagi na jej ramiona wstrząsane spazmami płaczu, na jej ręce przy twarzy, na jej łzy przepływające przez palce. Tylko Marianna, ta w tej amerykańskiej sukience, spostrzegła, że z nią się coś dzieje, nachyliła się i zapytała ją szeptem:
    – Może ci niedobrze? Może chcesz wyjść na dwór?
    Ale Helenka pokręciła tylko głową przecząco i odczekała, aż płacz przeszedł w chlipanie.