Biblioteka



3. Wybuch wojny światowej



 


3.


Wybuch wojny światowej



    To było dokładnie 28 czerwca 1914 roku.
    Tata wrócił z roboty wcześniej niż się ktokolwiek tego spodziewał. Wrócił, bo nie mógł wytrzymać, żeby tego nie powiedzieć rodzinie, żeby się nie podzielić z kimś najbliższym na świecie, żeby nie wykrzyczeć swojego oburzenia:
    – Ukatrupili austriackiego arcyksięcia. Następcę tronu Franciszka Ferdynanda.
    – Matko Boska! Kto?! Gdzie?! – matka wykrzyknęła.
    – W Sarajewie. Jakisi Serb.
    – No i co?
    – I z tego jest wojna.
    – Z tego? – matka nie rozumiała.
    – Bo cysorz Austro-Węgier chce przeproszenia. Wypisoł ultimatum. Jak nie, to mobilizacja. A wtedy już krok do wypowiedzenia wojny.
    – Gdzieś się tego wszystkiego dowiedział?
    – W mieście.
    – Od kogo?
    – Z gazety. Z popołudniowego nadzwyczajnego wydania gazety. I kto by się tego spodziewoł, że nie Prusy ani Rosja, ale Austria. I to przeciw Serbom. Czego się tknąć, to już grozi wojną.
    Mama, jak to mama, mitygowała męża:
    – Czym ty się tak denerwujesz?
    – Jak to czym? Wojna wisi na włosku, a ty tego nie widzis?
    – Bo ty zawsze musisz sobie wszystko przybierać do głowy. Zawsze przypuszczasz najgorsze.
    – A myślis, że Serbowie ustąpią?
    – Pewnie że ustąpią. O to wojnę rozpoczynać? Przeproszą i zapomni się o sprawie.
    Helenka tego pragnęła, co i mama. Ale bała się, że tym razem rację będzie miał tata. Wobec tego trzeba ratować sytuację.
    Gdy uklęknęła do wieczornego pacierza, poczuła Boga błyskawicznie. Zwróciła się ku Niemu – z prośbą, z błaganiem. Tak żarliwym jak nigdy dotąd:
    „Nie dopuść, żeby doszło do wojny. Niech Serbowie przeproszą, niech Austriacy ustąpią”.
    „Przecież tam też jestem. I chcę pokoju na ziemi. Ale czy zechcą usłuchać głosu mojego? Proszę ponad wszystko. Tylko nie mogę nikogo przymuszać. Każdy ma wolną wolę”.
    „Ale ja proszę, błagam Cię”.
    Noc przespała spokojnie. Od rana czekała na nowe wiadomości. Choć najchętniej poleciałaby na skrzydłach do cesarza, błagając o rozwagę.
    Tymczasem wypadki potoczyły się nie po jej myśli.


    To było dokładnie 29 lipca.
    – Mobilizacja! – z tym tata wpadł do domu, gdy z tą wiadomością przybiegł znowu przed czasem z roboty.
    – Co się stało, Rany Boskie?! – wykrzyknęła mama.
    Ojciec zdyszany zatrzymał się na środku kuchni i zaczął tłumaczyć:
    – Pamiętosz, godołem ci, że z tego może być wojna.
    – Ale mieli przeprosić.
    – No i przeprosili. Ale jakosi tak napisali, że to nie wystarczyło Widniowi. 28 lipca Austro-Węgry wypowiedziały Serbii wojnę. A na to Rosja zarządziła mobilizację.
    – I co teraz?
    – Trzeba będzie się zgłosić do asenterunku, do komendy powiatowej.
    A w głosie taty wyczuć można było strach. Najwyraźniej bał się, że mobilizacja i jego zagarnie.


    W kolejny dzień, a więc pierwszego sierpnia, tata nie poszedł do roboty. Chciał przygotować dom na czas jego nieobecności. Chodził koło domostwa, zaglądał w każdy kąt, porządkował, wyrzucał, palił, sprzątał, narzekał, był nerwowy, uparty, smutny, jakoś gorzki i czuły. Żegnał się z krowami, z koniem. Przykazywał, objaśniał, upominał, żeby zapamiętać jego polecenia. Czasem otarł łzę, która pojawiła się na jego policzkach.


    Na drugi dzień, zanim jeszcze słońce wzeszło, dopiero co szarzało, targnął ciszą izby huk uderzeń w okno. Ktoś się dobijał. Ale zanim ojciec wyskoczył w bieliźnie do drzwi, ten ktoś rzucił tylko jedno słowo:
    – Wojna! – i pognał do następnej chałupy.
    Dom zerwał się na równe nogi. Wszyscy wyskakiwali z posłań. Jakieś bezładne okrzyki, chaotyczne szukanie przyodziewku. Nie wiadomo co pierwsze – myć się, ubierać się czy palić w piecu. To wszystko naraz. Jakby już, jakby teraz piorun stanął w progu.
    Pierwsza oprzytomniała mama:
    – Kto to był? – zapytała.
    Poznała po głosie:
    – Chyba Kasperczak.
    – Staszek, ubierz się – rozkazywała mężowi – i idź do nich, a ja przez ten czas przygotuję śniadanie. Idź.
    Nawet nie patrzyła na to, czy zostało jej polecenie spełnione. Zwróciła się do najstarszej:
    – Józka, co się gapisz? Myć się, ubierać się, pacierz mówić i pomagać mi przy robieniu śniadania. Genia, Hela, Natalka, do roboty.
    – Jakiej roboty? – wymamrotała Genia.
    – Jak to jakiej? Zrobić porządek koło siebie. Posprzątać po nocy, zaścielić łóżko. Co się głupio pytasz?
    Mama najwyraźniej chciała uspokoić dom. Nie dopuścić do paniki. Dlatego ten surowy ton i polecenia, by każdy zajął się swoją pracą. Wciąż gderała:
    – Wojna nie wojna, trzeba jeść, trzeba się też myć, trzeba pacierz mówić. Trzeba robić swoje.
    Po chwili tata był z powrotem w domu. Jakby uspokojony, choć przerażony. Pewny swego, choć niepewny przyszłości.
    – 30 lipca Prusy zażądały, żeby Rosja odwołała mobilizację. Moskwa odpowiedziała „nie” i wczoraj Prusy wypowiedziały wojnę.
    – No i co dalej?
    – No i ci nie czekali na nic. Ani minuty. Tylko wczoraj weszli do Królestwa. Rosyjskie wojska cofają się. Kasperczak nocą uciekł i nad ranem tu przybył.
    – Jezusie Maryjo! – matka miała tylko tyle na odpowiedź.
    Tata był dalej przy głosie i rozkazywał:
    – Nie wychodzić z chałupy. Krowy zostają w stajni. Z koniem nikaj się nie ruszę. Nikogo nieznajomego nie wpuszczać.
    – A jak przyjdą żołnierze? – zapytała mama.
    – O jakik żołnierzach mówisz?
    – A czy ja ci wiem? Najpierw chyba ruskie, a potem prusackie.
    – Przed żołnierzami się nie uchronisz. Jak im nie otworzysz, to wywalą drzwi.
    – A jak będą rabować?
    – Gdy się sprzeciwisz, zastrzelą albo chałupę spalą.
    A więc siedzieli w chałupie i odmawiali różaniec. Ale wszyscy byli ubrani, umyci, dom był wysprzątany. Tylko nie gotowali obiadu, żeby dym nie szedł z komina.
    – Po co ściągać na łeb nie wiadomo kogo. Trzeba siedzieć jak mysz pod miotłą.
    Tak było przez cały dzień aż do wieczora. Nie ruszali się z domu. Tylko tyle, że wyglądali przez okno, czy jakieś wojsko nie idzie – jak ze wschodu, to ruskie, jak z zachodu, to pruskie. Ale ani jedni, ani drudzy nie pokazywali się. W ogóle było we wsi pusto. Jakby wszystkich wybiło. Jakby jakaś zaraza przeszła przez wieś i wszystkich wytłukła. Jakby wszyscy wywędrowali. Nic się nie działo. Tylko czasem jakieś chłopię nie wytrzymało i wyskoczyło przez okno, rzuciło się w maliny, potem przez płot do sąsiadów, spytać czy wszyscy żyją, czy nic się nie stało. Ale jeszcze na wieczór nie zapalali lampy. Zjedli zimną kolację – kwaśne mleko z zimnymi ziemniakami. Po ciemku kładli się spać.
    W nocy długo nie mogli zasnąć, Nadsłuchiwali każdego szmeru – czy to nie skradające się kroki, każdego trzaśnięcia – czy to nie wystrzał. Zasypiali umęczeni, żeby znowu zrywać się i wypatrywać w ciemności. A może to wszystko złuda? A może to wszystko nieprawda?
    Ale zło objawiło się.
    – Łuna! – wykrzyknęła matka.
    – Gdzie? – tata podbiegł do okna.
    Za nim podążały dzieci.
    Wstawała na horyzoncie. Najpierw cienką, krwawą nitką, która intensywnie promieniowała czerwienią, coraz intensywniej, potem rosła w górę, jak jakiś potwór, żyjąca, poszarpana gejzerami wybuchów.
    Wpatrywali się w to zjawisko bez końca, nie mówiąc ani słowa. A ona wypełzała, rozszerzała się na coraz większy obszar granatowego nieba, jakby chciała pochłonąć swym upiornym, rozlewającym się pożarem cały świat, sięgnąć aż po ich wieś, po ich dom.
    Trzeba się było wsłuchać, to wtedy można było dosłuchać się głębokich pomruków – jakby zbliżającej się czy oddalającej się burzy.
    – Cicho – ojciec chciał zgasić szepty, których przecież nie było. – To artyleria. Ale bardzo daleko. Do nas dzisiaj nie dojdą.
    – Oby Bóg dał, żeby nigdy nie doszli.
    – A teraz spać – ojciec zarządził.


    Płynął dzień za dniem, ale tu u nich, za górami, za lasami, w przysiółku – jak to mówiono – zapomnianym od Boga i od ludzi nic się nie działo. Tędy nie wiodły żadne ważne trakty. Nie było żadnych większych wsi czy miasteczek, żadnych linii kolejowych. Tak jak przedtem nie widzieli żadnych żołnierzy rosyjskich, tak i teraz nie było pruskich.
    Ale to może było gorzej niż gdyby znajdowali się na froncie. Tkwili za ścianą wielkich wydarzeń, ludzkich tragedii, śmierci ludzi niewinnych, starców i dzieci. Tu śniły się ciała porozrywane pociskami, spalone żywcem, przygniecione palącymi się dachami, stropami, śnili się ludzie żyjący pod ustawicznym ogniem artylerii, gdy domy są równane z ziemią, a kto jeszcze przy życiu, jak jakieś zwierzę zakopuje się byle głębiej.
    Helka to widziała. Była przy zabijanych, okaleczałych. Leżała w łóżku z głową wtuloną w poduszkę albo z poduszką zaciągniętą na głowę i modliła się:
    – Boże, ulituj się nad tymi ludźmi. Wybacz wojnę opętanym złością, nienawiścią, głupotą. Wybacz tym, którzy wydają rozkazy i tym małym, którzy dają się wciągnąć w nienawiść. Przecież słyszysz, ja Cię proszę. Twój Syn mnie nauczył tego: „Proście, a otrzymacie”. Wobec tego proszę Cię.
    Nadsłuchiwała i usłyszała odpowiedź, jakby echo w lesie:
    – Słyszę cię, wysłuchuję cię. Módl się. Proś. Tego ty potrzebujesz, żebyś była przy mnie. Tego ja potrzebuję, bo kocham cię. Tylko wiedz o tym, że ja wciąż jestem przy każdym człowieku. I tak jak ty mnie prosisz o miłość, tak ja proszę każdego o miłość, o litość, o miłosierdzie. Bo jestem miłością. Tak jak tego uczy mój Syn Jezus.
    Słuchała głosu Bożego. Zasypiała uspokojona Bogiem, choć przerażona ludźmi. Uciszona Bogiem, choć bojąca się ludzi. Uszczęśliwiona Bogiem, choć spłakana ludźmi.
    Jeszcze w następną noc straszyły ich łuny. Ale w kolejne noce malały, bladły, przygasały, potem zanikły całkowicie.


    W którąś niedzielę po sumie zobaczyła, że przed sołectwem stoi grupa ludzi i coś czytają, co jest przylepione na tablicy ogłoszeń. To był manifest wielkiego księcia rosyjskiego. Czytała razem z innymi:
    „1914 sierpień 14, Petersburg
     Polacy!
     Wybiła godzina, w której przekazane Wam marzenie ojców i dziadów waszych ziścić się może.
     Przed półtora wiekiem żywe ciało Polski rozszarpano na kawały, ale dusza jej nie umarła, żyła ona nadzieją, że nadejdzie godzina zmartwychwstania dla Narodu Polskiego i dla pojednania się braterskiego z Wielką Rosją.
     Wojsko rosyjskie niesie wam błogą wieść owego pojednania. Niechaj się zatrą granice rozcinające na części Naród Polski.
     Niech Naród Polski połączy się w jedno ciało pod berłem Cesarza Rosyjskiego. Pod berłem tym odrodzi się Polska, swobodna w swojej wierze, języku i samorządzie.
     Jednego tylko Rosja spodziewa się po Was: takiego samego poszanowania praw ludów, z którymi związały Was dzieje.
     Z sercem otwartym, z ręką po bratersku wyciągniętą, kroczy na Wasze spotkanie Wielka Rosja. Wierzy ona, iż nie zardzewiał miecz, który poraził wroga pod Grunwaldem.
     Od brzegów Oceanu Spokojnego do Mórz Północnych ciągną hufce rosyjskie. Zorza nowego życia dla Was wschodzi.
     Niech zajaśnieje na tej jutrzni znamię Krzyża, godło męki i zmartwychwstania ludów.
                                                         Zwierzchni Wódz Naczelny
                                                                   Jenerał-adiutant 
                                                                 Mikołaj Mikołajewicz”
    Czytała i starała się zrozumieć, o co to chodzi. Ale nie rozumiała. „Skąd się ten plakat wziął? Kto go przylepił i po co? Na kpinę? No bo jak inaczej?” Usłyszała, jak ktoś z czytających powiedział trochę do siebie, trochę do ludzi stojących obok:
    – Szkoda, że tego manifestu nie wydał arcyksiążę sto lat temu. Może wtedy by mi było łatwiej uwierzyć.
    Ktoś inny dodał:
    – Obiecanki cacanki, a głupiemu radość – splunął na ziemię, a potem plwocinę piętą zakręcił jak peta i odszedł.
    Trzeci dorzucił:
    – Ciekawe tylko, jaki manifest ogłoszą Prusacy, gdy na dobre u nas się rozgoszczą.


    Utarł się już taki zwyczaj, że w niedzielę po kościele, czyli jak to chętniej określano: po sumie, schodzili się ludzie do ich domu, a właściwie, jak to mówiło się na wsi: do Stanisława Kowalskiego.
    A zaczęło się wszystko od bitwy pod Tannenbergiem. Od klęski armii rosyjskiej w bitwie z Prusakami. Właśnie w okolicy tej wsi.
    – Nic o tym nie wiem, kiedy to się stało? – powiedział tata. – Ale co będziemy tu stali pod kościołem, chodźcie do mnie, usiądziemy, kobieta da co do zjedzenia, pogadamy.
    I tak też zrobili. Ale zanim doszli do domu, już po drodze wypytywaniom nie było końca.
    – A co dopiero, między 26 a 30 sierpnia.
    – Kto prowadził ruskich?
    – Samsonow. Generał Samsonow.
    – A Prusaków?
    – Hindenburg z Ludendorffem – odpowiadał pan nauczyciel Łaziński jak z nut.
    – Ilu zginęło?
    – Dwa miliony żołnierzy ruskich wzięli Prusacy do niewoli.
    – To nie przegrana bitwa. To katastrofa.
    – I to w pobliżu Grunwaldu.
    – Niemcy mówią, że Tannenberg to zapłata za Grunwald.
    – Jedna przegrana bitwa to jeszcze nie przegrana wojna.
    – Pożyjemy, zobaczymy.


    Przychodzili gospodarze, żeby dowiedzieć się, co słychać. Ale nie tylko gospodarze. Również gospodynie – te co bardziej rezolutne i ciekawe spraw światowych, żeby się dowiedzieć, co dzieje się na świecie i w kraju.
    Tak się to już utarło, że prawie zawsze – gdy tylko mógł – przychodził pan nauczyciel Łaziński ze Świnic. A było o czym rozmawiać. Działo się a działo. Na frontach i poza frontami, przy zielonych stolikach polityków, w salonach cesarzy i w głównych komendach wojskowych. Pisały o tym gazety, które jak się niejeden raz okazywało, trzeba było umieć czytać, a po drugie – komentować. No to mówili to, czego się dowiedzieli i deliberowali nad tym, czego się dowiedzieli.
    A Helenka pilnowała, żeby wtedy być w domu, żeby nie uronić żadnego ważnego słowa, nie przeoczyć żadnego ważnego faktu, nie pominąć nic. Z najwyższym napięciem słuchała relacji o walkach na zachodnim froncie. O linii Maginota, która miała bronić Francję przed niemiecką agresją, a którą Prusacy po prostu obeszli, wchodząc do Francji w bezczelny sposób przez Belgię. I gdy zdawało się, że droga do Paryża stoi otworem, powstrzymała ich bohaterska obrona Francuzów nad Marną.
    Ale wszystkie rozmowy wcześniej czy później zmierzały do spraw polskich. Te ludzie najbardziej skrzętnie obserwowali, wychwytywali, cieszyli się albo martwili się. Najbardziej rozsierdził ich ten manifest księcia Mikołaja. I choć od niego upłynęło trochę czasu, powracali do jego treści. Dał im do myślenia i dopiekł do żywego.
    – Uni, psiekrwie, przyznali się do tego, że to polskie ziemie i że polski naród je zamieszkuje. A przedtem to był „kraj przywiślański”.
    – Bo teraz wiedzą, że w mundury carskie są ubrani również Polacy i od nas również zależy zwycięstwo albo przegrana tej wojny. I chcą nas kupić obietnicami.
    – Bo Prusaki i Austriaki nie chciały zostać w tyle i komendy wojskowe podobne manifesty do rosyjskiego wydają. I obiecują gruszki na wierzbie, że stworzą niepodległe państwo polskie.
    – Ale to palcem na wodzie pisane.
    – W żadnym z tych manifestów nie było ani jednego słowa o granicach, o obszarze, jaki Polska będzie zajmowała.
    – A do tego wszystko podlane sosem katolickim, oni, ruscy, którzy prawosławie uszami nawet by nam chcieli wlać, teraz są tolerancyjni.
    – Co, panie nauczycielu, na ten temat powiecie?
    Czekali zawsze na mądre, rozważne zdanie pana nauczyciela.
    – Tu nie ma mądrego. Bo dojść do odzyskania niepodległości Polski trzeba w oparciu o kogoś. O któreś z tych mocarstw. Ale które? To musi być mocarstwo, które ustąpi ze swojego i zgodzi się na to, że zaistnieje Polska niepodległa. A który się na to zgodzi?
    – Trzeba się jednego trzymać. Tak, żeby mu się przysłużyć. 
    – No ale na kogo postawić, na Rosję, na Prusy czy na Austrię? Po pierwsze, jak zgadnąć, który wygra. A po drugie, który dotrzyma obietnicy i odbuduje państwo polskie.
    – Ja od początku obserwuję Józefa Piłsudskiego – znowu zabrał głos nauczyciel.
    – Niech pan o tym chłystku nawet nie wspomina. To nieodpowiedzialny człowiek. Mianował się komendantem legionów, na mocy tego, że jest delegatem rządu polskiego w Warszawie, którego nigdy nie było i nie ma – wyszarpnął ze siebie Dąbrowski.
    – Wiem o tym wszystkim. I jeszcze o paru innych rzeczach. Nazywam to szamotaniną. Jak węgorz w sieci. Ale to węgorz.
    – Przecież opowiedział się po stronie Prusaków.
    – Austriaków, jeżeli mówić ściśle.
    – Na początku ruszył z tak zwaną Pierwszą Brygadą Kadrową, żeby rozpętać powstanie antyrosyjskie. Ale z kim? Ze studentami, którzy nieśli siodła na głowach, spodziewając się, że osiodłają zdobyte konie. Mają za wyposażenie stare karabiny, których już nikt w wojsku nie używa.
    – Ale dotarli do Kielc.
    – Które zamknęły okna na ich widok. A zresztą przegonili ich rosyjscy żołnierze i tak się skończyła kampania.
    – A właśnie – nauczyciel wrócił do głosu. – Ale to, co u niego podziwiam, to to, że nie daje za wygraną. I nadal gromadził i gromadzi młodzież legionową.
    – Walcząc z Moskalami.
    – Bo uważa ich za największego wroga Polski.
    – A w Warszawie siedzi Dmowski i robi antypruską politykę, opowiadając się za Rosją. I gdy pułki kozackie przeciągały ulicami Warszawy, idąc na front, mieszkańcy naszej stolicy powitali ich kwiatami.
    – Tak – potwierdził nauczyciel. – To wszystko prawda. Ale tragiczna prawda. Szukamy na wszystkie strony oparcia, pomocy przy odbudowie naszej państwowości.