Biblioteka



5. Rewolucja październikowa




 


5.

Rewolucja październikowa



    To było wtedy, gdy w niedzielne popołudnie, z końcem marca 1917 roku zeszli się jak zwykle ludzie, żeby pogadać. Przyszło nawet więcej niż zwyczajnie. Helenka wyczuwała zdenerwowanie ludzi, niepokój. Ale nikt nie zaczynał. Wszyscy czekali na Stanisława. A tata się gdzieś zapodział. Goście byli tym zdziwieni, zaskoczeni, a nawet niektórzy dotknięci, że gospodarz nieobecny, a oni przyszli. Wreszcie się pojawił. Zaspieszony i jakiś inny. Stanął z rękami w kieszeniach przed grupą ludzi zgromadzonych w ogrodzie i oświadczył:
    – Wreszcie momy, na cośmy cekali. W Piotrogrodzie momy rewolucję robotniczo-chłopską. Jak robotników i chłopów, to i nasa. Bo my tyz chłopy. Nie chcą więcej wojny, chcą zgody i chcą przeprowadzić nowy porzundek, żeby chłopom i robotnikom lepiej się działo. Polakom obiecują niepodległe państwo.
    Tata znowu mówił dialektem, tak jak zawsze wtedy, gdy był zdenerwowany. I nagle zwrócił się z ostrym pytaniem do pana Łazińskiego:
    – I co pon na to?
    Ten, jak zwykle nie spiesząc się, zaczął odpowiadać:
    – Tak, to prawda, 15 marca car Mikołaj II abdykował. Władzę przejął Rząd Tymczasowy.
    – To miołem racje – ojciec wtrącił – cy nie?
    – Ale to dopiero początek – pan nauczyciel spokojnie wyjaśnił. – Jeszcze nic nie wiadomo, co z tego będzie.
    – Już wiadomo, wiadomo – tata się postawił.
    – Władzy nikt łatwo nie oddaje. Walki trwają. Zobaczymy, jak się sprawy potoczą.
    – Nojwożniejsze, że nie ma tego diabelskiego cara.
    – Oby tylko ten drugi nie był taki jak pierwszy.
    Ale rozmowy nie kleiły się. Ludzie szybko rozeszli się do domów.
    Na odchodne pan Łaziński zagadnął ją nieoczekiwanie:
    – A ja sobie ciebie nie przypominam ze szkoły. Czyżbyś uczęszczała do jakiejś innej?
    Helenka zaskoczona tym pytaniem zmieszała się, poczerwieniała na twarzy i powiedziała zawstydzona:
    – Ja nie chodzę do żadnej szkoły.
    – A czemu to?- zdziwił się pan Łaziński.
    – Nauczyłam się czytać, pisać i rachować w domu.
    – Ale szkoła nie jest tylko na to, żeby się uczyć rachować, czytać i pisać – odpowiedział z cieniem wyrzutu pan nauczyciel. – Jeżeli chcesz, to porozmawiam na ten temat z twoim tatą.
    – Dobrze, tylko… – tu Helenka zawahała się.
    – Tylko co? – pan Łaziński zatrzymał się.
    – Tylko ja mam już dwanaście lat. To jak to będzie? Przecież do szkoły idą dzieci w wieku sześciu czy siedmiu lat?
    – Nie musisz się niczego obawiać. To mała szkółka, trzyklasowa. Uczymy się razem. Nikt się nie zdziwi, gdy cię zobaczy.
    – To od pierwszego września?
    – Nie, możesz przyjść nawet jutro.


    I w ten sposób zaczęła się nowa era w życiu Helenki. Pierwszy dzień, który według jej przewidywań miał być najtrudniejszy, wcale taki nie był. A nawet wprost przeciwnie, bo okazało się, że w szkole jest wiele znajomych dzieci. A to z sąsiedztwa, ale zwłaszcza z katechezy, która przygotowywała ich do Pierwszej Komunii Świętej. Był również Romek, ten który lubił rude wiewiórki.
    I Helenka od razu sprawdziła się. Okazało się, że dobrze umie czytać i pisać. Odczytała bez zająknienia wskazany fragment książki, wywołana do tablicy dała sobie radę z kredą i wykaligrafowała to, co było trzeba.
    Przekonała się, co najważniejsze, że pan Łaziński miał rację. Szkoła to nie było tylko czytanie, pisanie i rachowanie. Szkoła to język polski, historia, geografia, przyroda, śpiew. Każdy z tych przedmiotów otwierał przed nią nowe światy – o których albo nie wiedziała wcale, albo tylko jak przez mgłę czy z intuicji, przeczuć, domysłów. Teraz mogła wiedzieć, wiedzieć i jeszcze raz wiedzieć lepiej i dokładniej.
    I otworzył jej się dostęp do biblioteki szkolnej. Zawsze lubiła czytać. Wyczytała już od dawna wszystko, co było w domu i u sąsiadów. Wyszperała, wygrzebała do ostatka, do imentu – jak to tata mówił. Teraz otworzyło się przed nią morze. Teraz można było brać oboma rękami i czytać. I wiedzieć. I znać po nazwisku. I wiedzieć, kto jest kto.
    Czytała przy stole, ale za długo nigdy nie pozwalali, czytała przed domem i – najbezpieczniej – przy krowach. Czytała po cichu, czytała na głos, opowiadała o tym, co przeczytała. Obiecywała wszystkim, że gdy dorośnie, to też będzie pisała.
    – A o czym byś ty chciała pisać? – spytała mama.
    – Tego jeszcze nie wiem – odpowiedziała ze śmiechem.
    Literatura była drogą do odkrycia nowego zaklętego świata, jakim była historia Polski. Dopiero teraz zrozumiała, co to znaczy Polska Piastów, Jagiellonów. Kochała Jadwigę, kochała Jagiełłę – za zjednoczenie tych dwóch obszarów: Korony i Litwy. Tak jak kochała Piastów za zjednoczenie ziem. Cierpiała, gdy polskie ziemie tratowały najazdy Tatarów. Cierpiała, gdy Polskę rozbierano w 1772, w 1793, w 1795. Zapłakiwała się po nocach, tak jej było żal tej potwornej zbrodni, która Polskę spotkała. Tak się modliła, żeby znowu przyszedł czas Polski niepodległej. Cierpiała z powodu Kulturkampfu, kasaty zakonów.
    Ubolewała, że nie zawsze mogła iść do szkoły. A bo to dziecko chore i trzeba je popilnować i nie ma kto, a to śnieg i butów za mało, bo Józia musi wyjść do miasta.
    – A to nie za dużo tej nauki? Z tego nie wyżyjesz. Z tego chleba nie będzie.
    Nie to nie. Zostawała w domu, kiedy faktycznie nie wiadomo było, w co ręce włożyć, tyle roboty czekało. Najchętniej wysyłano ją do krów, żeby pasła.
    – Bo do tego najlepiej się nadajesz.
    Lubiła paść krowy. Najbardziej wolała być sama. Ale gdy przychodzili koledzy i koleżanki, nie sprzeciwiała się. Paśli wspólnie. Najbardziej zapamiętały w tym przychodzeniu był ten Romek – ten spod pieca w czasie katechez przedkomunijnych, ten który upierał się, że lubi wiewiórki. Prawie zawsze przynosił coś nowego. Albo jakieś ładne piórko, znalezione na łące, czasem grzyba, czasem jajko ptasie. Albo piosenkę. Albo przynajmniej rozmowę.
    – Lubię z tobą rozmawiać. Boś ty taka inna niż wszystkie dziewczyny – kiedyś jej wyznał. – Taka nieodgadniona. Taka księżniczka z bajki.
    Śmiała się z takiego mówienia. Ale on nie dawał się zbić z tropu.
    – Do ciebie i do mnie pasuje jedna piosenka.
    – A jaka to piosenka? – zaciekawiła się.
    – Mogę ci zaśpiewać.
    – No to śpiewaj.
    – Ty pójdziesz górą, ty pójdziesz górą, a ja doliną, 
       ty zakwitniesz różą, ty zakwitniesz różą, a ja kaliną.
       Ty będziesz panią, ty będziesz panią na wielkim dworze, 
       ja będę księdzem, ja będę księdzem w cichym klasztorze.
       A gdy pomrzemy, a gdy pomrzemy, każemy sobie
       złote litery, złote litery wyryć na grobie.
    – Toś całkiem trafił. Ja damą. Ja ruda, chuda, piegowata i całkiem nieduża. Tak jak ty z tym księdzem. Ty na księdza? Ty na żołnierza.
    – Mówisz? To ci odpowiem piosenką:
   
      Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani,
      że za tobą idą, że za tobą idą
      chłopcy malowani.


      Chłopcy malowani, sami wybierani, 
      wojenko, wojenko, wojenko, wojenko,
      cóżeś ty za pani.

    Romek miał piękny głos, przejęła się tym śpiewem aż do łez w oczach, co gdy Romek spostrzegł, przerwał.
    – Nie, nie chcę, żebyś szedł do wojska, nie chcę, żebyś ginął. Dość naszych chłopców już zginęło.
    – A czym byś ty chciała być jak nie panią?
    – Ja? – poczuła się zaskoczona. – Szczerze?
    – Jakby inaczej?
    – No to ci powiem. Ja chciałabym być pustelniczką.
    – Co? Pustelniczką? A co byś ty robiła?
    – Modliłabym się całymi dniami.
    – Cały dzień klęczeć, to kolana bolą.
    – Nie, ja bym była cały czas z Panem Bogiem. A bym robiła to, co trzeba.
    – A co byś robiła?
    – Zbierałabym kwiatki na łące do kapliczek przydrożnych, borówki dla małych dzieci. Pielęgnowałabym chorych. Uczyłabym dzieci, jak kochać Pana Boga.
    – A z czego byś żyła?
    – Z tego, co bym uzbierała.
    – Borówkami nie wyżyjesz. Ani korzonkami jak święci Pańscy. U nas nie ma takich korzonków.
    – Tym, co by mi ludzie dali. Nie potrzebuję dużo. Trochę mleka, trochę chleba.
    – To ja wiem, co ja bym robił. To co i ty. Ja byłbym pustelnikiem. Pomagałbym ci zbierać grzyby na zupę i wszystko, co potrzeba. Co byś tylko chciała.


    W którąś niedzielę marca tata znowu się gdzieś zawieruszył. Ale nie czekali na niego. Tyle było do dowiedzenia się, do dopytania. Wszystko dotyczyło traktatu podpisanego 3 marca, oczywiście 1918 roku, w Brześciu nad Bugiem. Przez Niemców i Rosję bolszewicką. A więc co dopiero przed kilkoma dniami. Mama z niewzruszonym spokojem, jakby się nic nie stało, podawała to, co sama przygotowała, to co przynieśli ludzie – bo taki to już zwyczaj się utarł. Aż wreszcie pojawił się gospodarz. Nie witając się z nikim, podszedł do pana Łazińskiego z wyciągniętą ręką i powiedział:
    – Przepraszam was, to wyście mioł recht. Te psiekrwie bolszewiki sprzedały nas Niemcom. Nie dość było rozbiorów Polski, to momy jesce jeden.
    Pan Łaziński nieco zaskoczony uścisnął dłoń taty i odpowiedział:
    – Tak to jest z każdą rewolucją. Ci, co ją zaczynają, nie wiedzą, jaki będzie koniec ani nawet jaki będzie środek. Prośmy tylko Boga, żeby nie doszło do czegoś gorszego niż to, co się stało.
    – A może coś gorszego się zdarzyć?
    – Nie wiem, ale jedno jest pewne, że tendencje wielkoruskie drzemią w bolszewikach pod pokrywką komunistycznych haseł.


    Po Wielkanocy wszystkie niedzielne rozmowy, które przetaczały się przez ich dom, nabrały przyspieszenia. Już nawet nie ograniczały się do niedziel. Prawie nie było dnia, żeby ktoś nie wpadł z jakąś nowiną, a przynajmniej z jakimś zapytaniem, z jakąś troską o Polskę. Bo jak dotąd komunikaty nie dawały spokoju, tak teraz zdawały się szaleć. Działo się a działo. Na morzach, na ziemi, w powietrzu. Na zachodzie, a zwłaszcza na wschodzie.
    Czekali na kolejne niedziele jak kania na deszcz. Gromadzili się po kościele u Stanisława Kowalskiego w radości, że mają się o kogoś oprzeć, z kim porozmawiać, usłyszeć mądre zdanie, opinię, krytykę. Zwłaszcza czekali na wypowiedź pana Łazińskiego.
    – Co się dzieje? Niech pan mówi, co się dzieje?
    – Sami widzicie, co się dzieje. To, czego się nikt nie spodziewał. Niemcy rozgromiły Rosję. Nawet zagrozili stolicy: Moskwie.
    – A na froncie zachodnim zwyciężają alianci.
    – Jeszcze nie tak bardzo. Ale to przyjdzie wkrótce. Z pomocą Amerykanów i Kanadyjczyków.
    – I co będzie dalej?
    – Niespodzianka dla nas. Tego nikt nie przypuszczał w najśmielszych marzeniach.
    – Że co? Że co?
    – Pamiętacie, na początku wojny zastanawialiśmy się, kto z trzech cesarzy zwycięży, Prusy, Austria czy Rosja. Kto z tych, co Polskę rozebrał, będzie górą. Zastanawialiśmy się, po której stronie powinniśmy się opowiedzieć, żeby odzyskać chociaż po części niepodległość. I nagle okazuje się, że wszyscy mogą być pokonani. Prawie na pewno. Powiedzmy więcej: na pewno. Nie można sobie wymarzyć korzystniejszej sytuacji dla Polski. Jestem człowiekiem wierzącym i mogę powiedzieć, że to wydarzenie tak nieoczekiwane jest cudem. Ale teraz ważne jest, abyśmy tej okazji nie zmarnowali.
    Pan Łaziński wciąż nie zawodził. Wciąż jego przewidywania okazywały się słuszne, ale to, czym ich teraz zaskakiwał, to było ponad ich oczekiwania.
    – Wojna się ma ku końcowi. Już wszyscy mają jej dość. Przecież nie zapominajcie, że gdy się rozpoczynała, to przypuszczano, że będzie trwała miesiąc, dwa, no, trzy. A trwa ponad trzy lata, czwarty rok idzie. Już sił brakuje. W ludziach, w sprzęcie, w materiale. I w psychice ludzkiej. Jeszcze chwila i to wszystko się rozpadnie.
    – Co to znaczy: rozpadnie się?
    – Żołnierze wyjdą z okopów i zamiast strzelać do siebie, uścisną sobie ręce. Ludzie są tak stęsknieni za pokojem, że są gotowi podać rękę nawet wrogowi. W końcu to są ludzie i czują bezsens tej wojny. Skończyła się motywacja. Nie wiedzą, za co się biją, po co się biją. Dlaczego chcą zabić drugiego człowieka i dlaczego drugi człowiek chce zabić ich.
    – Skąd panu przyszło to do głowy.
    – To mi nie przyszło do głowy, wystarczy spojrzeć na stronę rosyjską i zobaczyć, co się tam dzieje. Tam trwa rewolucja, która za jeden z postulatów ma koniec wojny. Oczywiście, tam się skomplikowało. Ale nam w tej chwili tylko o to chodzi.
    – A gdy zwyciężą alianci, to co będzie z Polską?
    – Już o tym mówiliśmy, ale przypomnę, 8 stycznia w tym roku, to jest 1918, prezydent USA Wilson w swoich czternastu punktach dotyczących celów pokojowych powiedział o „zjednoczonej, niepodległej i autonomicznej Polsce, z wolnym, nieograniczonym dostępem do morza”.
    – Ale skąd nagle prezydent Stanów Zjednoczonych zainteresował się i zaangażował się w ten sposób w sprawy polskie.
    – Śmiem przypuszczać, że ten tekst, jak wszystkie inne akty polityczne prezydenta Stanów Zjednoczonych dotyczące Polski, zawdzięczamy Ignacemu Paderewskiemu.
    – A cóż ma ten muzyk wspólnego z prezydentem?
    – Paderewski to genialny pianista i kompozytor, ale równocześnie to człowiek cieszący się na Zachodzie nieprawdopodobnym autorytetem. To ktoś na wzór wielkiego wizjonera, a nawet proroka. Przed nim są otwarte wszystkie salony świata. Pałace, zamki. Każdy najwyższej rangi polityk czy nawet głowa państwa, nie mówiąc o magnatach czy najwyższej klasie arystokracji, chce go mieć za gościa.
    – Nie przypuszczałem – ktoś wyszeptał.
    – I ten człowiek jest po prostu wielkim patriotą. Jest wprost opętany Polską. Jak chcecie, to mogę wam jeszcze opowiedzieć anegdotę, którą zasłyszałem.
    – Prosimy.
    – Razu pewnego Paderewski wracał w nocy w Waszyngtonie z koncertu i polecił stangretowi, żeby podjechał do Białego Domu. Ten zaskoczony zapytał: „O tej porze? Do kogo?” „Do prezydenta”. „Teraz w nocy?” „Jedź, nie pytaj”. Podjechali pod okno sypialni, Paderewski laską zastukał w szybę. Ukazała się twarz odźwiernego, Paderewski polecił: „Powiedz prezydentowi, że mam bardzo ważną sprawę do zakomunikowania”. „Ale prezydent już śpi”. „To go zbudź”. A w rozmowie Paderewski tłumaczył prezydentowi, że Polska musi być niepodległa.
    – No to jak takiego momy orędownika, to matka zabieroj się do sycia polskiej chorągwi – oświadczył tata, zwracając się do żony.
    Pan Łaziński kontynuował:
    – Ale to nie tylko Stany. Co dopiero, bo 2 marca w Jassy w Rumunii państwa alianckie dały gwarancję „odrodzenia Polski w jej historycznych i geograficznych granicach”.
    – No to momy sprawe załatwioną.
    – Ale pozostaje jeden szkopuł – pan Łaziński był wciąż przy głosie. – Co to znaczy w jej historycznych granicach?
    – Jak to co to znaczy? Ma tak być i już.
    – Ale w jakich granicach?
    – Takich jak za Jagiellonów.
    – Powolutku, powolutku. Zachodnia granica jest dość łatwa do wytyczenia, choć ze Śląskiem będą kłopoty. Na południu jest dość jasno, Karpaty pomagają. Północna jest trudna. A wschodnia zupełna zagadka. Od rozbiorów dużo się zmieniło. Wtedy Polska była potężna i bogata. Pod jej płaszcz chroniły się narody słabe i biedne. Teraz my sami jesteśmy słabi i biedni. Zaczęły się kształtować państwa. Na północy litewskie, łotewskie, estońskie, na wschodzie białoruskie, ukraińskie. Wszystkie one wcale nie mają zamiaru prosić o stworzenie koalicji z państwem polskim. Dla naszego rządu to będzie główny problem. Teraz wszystko od nas zależy. Jak my w tej sytuacji się zachowamy. Potrzeba człowieka, żeby stanął na czele tego ruchu.
    – No jest Paderewski, Dmowski, Daszyński.
    – Ja wciąż ich nie widzę. Ja wciąż wracam do tego człowieka, o którym mówiliśmy na początku wojny.
    – Kogo pan ma na myśli?
    – Piłsudskiego.
    – Jego Niemcy zamknęli w Magdeburgu.
    – No właśnie. A takiego nam potrzeba.