2. W Ostrówku u Libszyców
2.
W Ostrówku u Libszyców
Potem był już Ostrówek. Istny raj na ziemi. Duży dom w lasach, otoczony ogrodem. Dom pełen ludzi, ale w którym każdy miał swoje miejsce i czuł się u siebie. I tyle dzieci. Bo pięcioro dzieci gospodarzy i szóste w drodze, i dwójka siostry gospodarza domu.
– Tylko czy sobie poradzisz z tą hałastrą? – jak pan Libszyc żartobliwie nazywał gromadkę dzieci.
– Jestem przyzwyczajona. U nas w domu też jest dużo dzieci. Ja zresztą bardzo lubię dzieci.
I, jak szybko się okazało, dzieci również pokochały Helenkę. Wprost przepadały za nią. Była dla nich jak starsza siostra, jak powiernica ich tajemnic i sekretów, jak najlepszy przyjaciel – która poradzi we wszystkich kłopotach, doradca w rozwiązywaniu trudnych problemów i najlepszy towarzysz zabaw.
– Hulala, hulala, gąski moje, hulala hulala do domu,
opowiem wam troski moje, lecz nie mówcie nikomu.
Zaganiajcie rączkami gąski, zaganiajcie. Szeroko, szeroko, bo wam się rozbiegną. W górę i na boki, w górę i na boki.
Hulala, hulala, gąski moje, hulala hulala do domu…
Głośniej. Bo one gęgają i nie słyszą was.
… do domu,
opowiem wam troski moje, lecz nie mówcie nikomu.
– A teraz koło młyńskie! – usłyszała okrzyk jakiegoś maleństwa.
– Dobrze, będzie koło młyńskie. Bo my już w domu, gąski zamknięte, poszły spać, a my możemy podokazywać. No to śpiewamy. Robimy koło, trzymamy się za ręce i kręcimy koło, kręcimy koło:
Koło młyńskie za cztery ryńskie.
Koło nam się połamało,
cztery ryńskie kosztowało,
a my wszyscy bęc.
To bęc było najważniejsze. Klapnięcie pupą w wysoką trawę. Tak żeby zabolało.
– Jeszcze raz – któreś poprosiło.
– Dobrze, jeszcze raz.
Koło młyńskie… Ale teraz szybko. Za cztery ryńskie. Szybciej. Koło nam się połamało, cztery ryńskie kosztowało, a my wszyscy bęc.
– Jeszcze raz!
– Ale oczywiście, tylko teraz jeszcze szybciej. Szybciej, szybciej. Śpiewamy, szybciej:
Koło młyńskie…
Zanim było „bęc”, dzieci się już poprzewracały same, zanim piosenka została skończona.
No to jak już w tej trawie siedziały, to się zarykiwały ze śmiechu, zaśmiewały się prawie do nieprzytomności. Siedziałyby dłużej, ale już poderwała je piosenką:
– A teraz:
Mam chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi,
Kogo kocham, kogo lubię, rzucę mu pod nogi.
Tej nie kocham, tej nie lubię, tej nie pocałuję,
A chusteczkę haftowaną tobie podaruję.
Kto do środka? Kto ma chusteczkę haftowaną?
– Ja! Ja! Ja!
– No to my śpiewamy, a ty idziesz w kręgu dookoła. I liczysz: Mam chusteczkę haftowaną…
– A teraz ja!
– Dobrze, na ciebie wypadło, teraz ty. No, liczysz, a my śpiewamy.
Zabawa by tak trwała w nieskończoność, tylko pani Aldona Libszyc pojawiła się w drzwiach i zawołała:
– Kolacja gotowa, prosimy!
– Mamo, jeszcze chwilkę, jeszcze chwilkę. Jeszcze hopaj siupaj.
– Dobrze, ostatnie hopaj siupaj i na kolację.
– No to śpiewamy:
Hopaj siupaj, hopaj siupaj, hopaj siupaj dana,
hopaj siupaj dana, hopaj siupaj dana,
wczoraj spałam na podłodze, dziś na wiązce siana,
żeby była zmiana. Hopaj siup.
– Koniec! Idziemy na kolację i spać. A najpierw przyprowadzić się do porządku, ręce umyć, włoski zaczesać i do stołu.
Gdy już dzieci były w łóżkach – po kolacji, po myciach, po przebieraniach w nocne koszulki i pidżamy, gdy już miały za sobą naopowiadane bajki, gdy już na dobranoc zostały przez Helenkę wycałowane, wyprzytulane, wygłaskane, siadła Helenka z panią Aldoną na ławie pod ścianą domu i w gasnącym dniu rozmawiały.
– Ty masz ale rękę do dzieci. Tobie matką być, dzieci rodzić i wychowywać, a nie iść do jakiegoś klasztoru i talent zmarnować.
– Ale ja mam jeszcze parę innych talentów – odpowiedziała żartobliwie.
– Albo jeżeli już, to do zakonu, który zajmuje się wychowywaniem dzieci osieroconych. A nie do Magdalenek.
– Jakich Magdalenek? – zapytała zdumiona.
– Tak nazywają ludzie zgromadzenie, do którego się zgłosiłaś.
– A dlaczego tak?
– Czemu się tak dziwnie pytasz? Nie wiesz, że to twoje zgromadzenie zajmuje się resocjalizacją tak zwanych upadłych dziewcząt?
– Naprawdę? Nie wiedziałam.
– To co ty, dziewczyno, kupujesz kota w worku?
– A to mi wszystko jedno.
– Że ci też nie powiedziano.
– O tym wcześniej czy później dowiem się.
– Może siostry uważały, że ty to wszystko dobrze wiesz.
– No chyba tak. A kto założył to zgromadzenie?
– To jest zgromadzenie założone przez Francuzkę, Teresę Rondeau. W mieście Laval.
– Kiedy?
– 1818. Nawiasem mówiąc, patronką tego zgromadzenia jest Matka Boża Miłosierdzia, której święto jest obchodzone 5 sierpnia.
– Ja nie znam takiego święta.
– Bo to jest ich takie zakonne święto.
– A w Polsce jak się znalazły?
– W 1862 roku trzy panie, Ewa Potocka, Tekla i Antonina Kłobukowskie, zresztą matka i córka, przybyły do Polski, spędziwszy nowicjat pod kierunkiem pani Teresy Rondeau. Bo zachwyciły się jej ideą. Przystały do niej, wróciły do Polski i założyły takie same domy. A mówiąc ściśle, podobne domy do tamtych.
– Jaka między nimi różnica?
– Tamte mają charakter domów pokuty, czy pokutujących, a polskie mają kierunek rehabilitacyjno-wychowawczy. Tamte utrzymują się z darowizn, polskie starają się być samowystarczalne. Chcą zarabiać na siebie ogrodnictwem jarzynowym, kwiatowym, hafciarstwem, szyciem, introligatorstwem. Zresztą nieprzypadkowo. Bo lansują tezę wychowywania przez pracę. I równocześnie uczenie zawodu.
– A skąd to wszystko pani wie?
– Zainteresowałam się tym zgromadzeniem. Gdy usłyszałam od ciebie, że chcesz do niego wstąpić. Będąc w Warszawie, zaszłam na Żytnią i zasięgnęłam języka. Jak widzisz, zależy mi na tobie. Bo widzę, że jesteś bardzo inteligentna, a równocześnie jesteś człowiekiem prawym i nie chciałabym, żebyś się zmarnowała.
– A skąd się biorą te dziewczęta?
– Zgłaszają się same, gdy się opamiętają. Gdy chcą się ratować z prostytucji, zawodu złodziejskiego czy z alkoholizmu. Gdy chcą ukończyć jakieś szkoły, które przerwały albo których jeszcze nie rozpoczęły.
– Dobrowolnie przychodzą?
– Tak, dobrowolnie. I dobrowolnie odchodzą, gdy już uznają, że są przygotowane do normalnego życia.
– A uciekają?
– Są i takie. Ale stosunkowo rzadko. Nikt ich nie trzyma na siłę. Mogą odejść, gdy im się to życie nie spodoba. Czyli wszystko na zasadzie dobrowolności.
Helenka słuchała tych informacji, ale równocześnie czuła, jak wzbiera w niej fala wdzięczności. „Boże, nawet nie przypuszczałam, żeś mi przygotował taką niespodziankę. Ja w swoich najśmielszych oczekiwaniach nie potrafiłabym wymyślić sobie takiego zgromadzenia”. Tymczasem słuchała, jak pani Libszyc mówiła dalej:
– A tak nawiasem mówiąc, jeden z tych domów powstał w Lisieux. Święta Teresa od Dzieciątka Jezus brała to pod uwagę, że jeżeli nie zostanie przyjęta do karmelitanek, to wstąpi do tego zgromadzenia.
– A jak jest zorganizowany taki dom?
– Ten system polega na ciekawej koncepcji. Dziewczęta są podzielone na klasy. Na czele każdej grupy stoi siostra nazywana matką klasy. Ażeby stworzyć atmosferę przypominającą dom rodzinny.
– No świetnie.
– Tylko ty nie masz się z czego cieszyć za bardzo. Bo tu jest pies pogrzebany.
– W jakim sensie?
– Ty nie pójdziesz do tej pracy z dziewczętami. Ty nie będziesz miała żadnego kontaktu z nimi. Nie będziesz nigdy matką klasy.
– A dlaczego?
– Bo nie masz żadnego wykształcenia. Ani wyższego, ani średniego, ani nawet podstawowego. Nadajesz się genialnie do dzieci. Ale do dziewcząt, i to do takich dziewcząt, w żadnym wypadku.
– To co ja tam będę robiła?
– Będziesz siostrą koadiutorką. Wyłącznie praca fizyczna. Kuchnia, pranie, sprzątanie, ogród. Praca fizyczna od rana do wieczora.
Nie wierzyła. „Przecież to jest klasztor. A więc głównym celem jest modlitwa. Nawet gdy będę w kuchni, to moim najważniejszym miejscem jest kaplica czy kościół. W kuchni, w maglu czy prasowalni”.
I żyła w euforii. Liczyła miesiące, tygodnie, dnie dzielące ją od wyznaczonego terminu, to znaczy od 1 sierpnia 1925 roku.