2. Obłóczyny
2. Obłóczyny
Napisała do rodziców, zapraszając. Nie spodziewała się nawet, że odpowiedzą. Odpisali. Tylko prosili, żeby wyszczególniła, jak się tam dostać, jak się tam jedzie, gdzie to są te Łagiewniki. Nie chciała wierzyć własnym oczom. Nie posiadała się z radości. Wypisała kolejny długi list, w którym było wszystko dokładnie wytłumaczone, jak trzeba jechać.
Pozostawało jej tylko czekać. I dziękować Bogu. „Jak Tyś to, Boże, potrafił spowodować, że rodzice się nie tylko pogodzili, ale nawet zdecydowali się przyjechać. Tyli szmat drogi. Jeszcze tata to tata. Przyzwyczajony do jazdy. Ale mama? Siedzi jak ta kwoka w gnieździe i nigdzie się nie rusza”. Ale Pan Bóg milczał. Helenka czuła, że się do niej uśmiecha po przyjacielsku.
Aż przyjechali. I natychmiast zagadka się wyjaśniła. Obok mamy i taty, górując wzrostem, szedł Romek. To zresztą od razu na początku stwierdzili rodzice:
– Gdyby nie on, to ani by nam do głowy nie przyszło, żeby jechać. To on główny winowajca. „Jedźcie, jedźcie” powtarzał. Aleśmy się bronili: „Jak jechać? Czy to my wiemy, gdzie to jest?” I tak od słowa do słowa doszliśmy do tego, że on z nami pojedzie. Bo jemu to nie pierwszyzna. To światowy człowiek.
– Jak to światowy? – Helenka się zdziwiła.
– Tak to, bo jest sołtysem. I musi być światowy. A tak po prawdzie, to należy mu się wójtostwo. I ani chybi tak się to wnet stanie.
– To gratulacje.
– A gratuluj, gratuluj, bo wart tego. Nie ma drugiego takiego we wsi. Mądry, rozważny, sprawiedliwy, pomaga każdemu, dla każdego ma czas. Nie pije, nie włóczy się, nie siedzi w karczmie, pilnuje gospodarstwa. Tylko trochę mruk. I tak ludzie mówią, że tylko jednego mu potrzeba: kobity. Ale to jest do naprawienia.
– A może nie ma z kim?
– Ależ dziewuchy za nim oglądają się, że hej. Może wybierać jak w ulęgałkach. Mówi, że sam sobie daje radę na gospodarce. Niepotrzebna mu żadna kobieta. Ale my tak sobie tu gadu gadu, a nie pytamy Helenki o sprawę najważniejszą – wrócił do tematu ojciec. – To jak? Obłóczyny to już początek twojego zakonnego życia, bo dotąd to jeszcze była próba, tak?
– Tak.
– Masz pewność, że chcesz być zakonnicą?
– Tak.
– A powiedz nam, dziecko drogie, co masz ważnego tu do spełnienia? Co tu ważnego wykonujesz, że cię tak ciągnie do tego klasztoru?
– Jestem w kuchni. Jako pomoc kuchenna. Przeważnie obieram ziemniaki.
– Jesteś w kuchni?
– Tak.
– No a co dalej?
– Będzie to, do czego mnie skierują przełożeni.
– A do czego mogą cię skierować przełożeni, jak myślisz? Bo to na czas próby kuchnia, no to może być, ale jak dalej?
– Ogród, pralnia, magiel, kuchnia.
Zapanowała cisza. Wreszcie ojciec wyjąkał:
– Gospodarska córka do obierania ziemniaków? Wstyd.
Wstał, szarpnął wąsa i poszedł do okna. Widać, że dotknęło go to do żywego.
– Córeczko, co ty tak mówisz? – matka włączyła się. – Przecież nie na to się jest zakonnicą, żeby obierać ziemniaki.
– Tak czy owak ktoś to musi zrobić. Samiście mnie tego uczyli, że żadna praca nie hańbi. Tym bardziej, jeżeli się to robi dla sióstr pracujących nad dziewczętami i dla samych dziewcząt.
W tym momencie tata oderwał się od okna i powiedział:
– A to niechby te dziewuchy sobie ziemniaki obierały, prały, maglowały, prasowały, pracowały jako ogrodniczki, wreszcie jako pomoc kuchenna, niech obierają ziemniaki.
– Owszem, one też pomagają. Ale poza tym mają jeszcze szkołę. Przecież się uczą. W szkołach powszechnych, zawodowych, w gimnazjum. Ale to trzeba powiedzieć, ja nie wstępuję do klasztoru, żeby być matką przełożoną, siostrą profesorką czy siostrą ekonomką, czy nawet siostrą kucharką. Ja wstępuję do zakonu, bo nie mogę być pustelnicą. Pamiętacie, że wam mówiłam tyle razy: chcę być pustelnicą.
– Toś ty tak mówiła tylko na niby.
– To nie było na niby, to było naprawdę. Romek może poświadczyć.
– Tak, poświadczam, chociaż z ciężkim sercem.
– To wolelibyście, żebym była pustelnicą?
– Z pewnością nie.
– No to jestem w zakonie. Ale jako pustelnica. Mogę tu robić, co mi tylko polecą. Najważniejsze, żebym była z Panem Bogiem. Bliziutko, bliziutko. Codziennie na Mszy świętej, codziennie do Komunii świętej, codziennie modlić się rano, w południe i wieczór. Dużo Pana Boga, jak najwięcej. Również przy pracy. To jest dla mnie klasztor.
Ale tata był wyraźnie nieprzekonany.
– Gospodarską córką jesteś i powinnaś zostać na gospodarstwie.
Ale nie było czasu na długie rozhowory. Trzeba się było przygotowywać do obłóczyn.
Przyjmującym do nowicjatu miał być arcybiskup krakowski książę Adam Sapieha. On też miał poświęcić habity. Ale może to było tylko marzenie matki przełożonej bardziej niż faktyczna możliwość. Przybył zamiast niego jego biskup pomocniczy, ksiądz Stanisław Rospond. Jak to nazywano: jego sufragan. Pięknie odprawiał Mszę świętą w klasztornej kaplicy, pobożnie modlił się z siostrami, poświęcił im habity. Helenka patrzyła, słuchała, uczestniczyła i modliła się po swojemu:
„Boże mój i Stwórco, czynię tak, jak Ty chciałeś i chcesz. Skierowałeś mnie do tego zgromadzenia. Teraz spełniam Twoją wolę. Wstępuję w jego szeregi. Będę jedną z wielu. Ale tak jak każda jestem i będę szczególnie przez Ciebie kochana. I chcę odwzajemniać Twoją miłość swoją miłością. Chcę być wpatrzona w Twoją nieskończoną piękność, mądrość, miłość. Chcę trwać przy Tobie jak najwierniejsza Twoja służebnica. Nie chcę Cię zdradzić najmniejszą niewiernością. Ani pychą, ani niecierpliwością, ani przyzwyczajeniem do jakichś rzeczy czy wygody”.
Tata był z tego szczególnie zadowolony, że prowadził te obrzędy biskup Rospond:
– No bo gdzież to taki arystokrata, książę. Ten przynajmniej, jak słyszę, chłop z chłopa. Dobrze mówię?
– Tak. Ale, po pierwsze, książę Sapieha to człowiek, który ma wyczucie do spraw ludzi pokrzywdzonych. Dość się tu nasłuchałam na jego temat, ile to zrobił w czasie wojny, aby ratować uchodźców, biednych, głodnych, chorych. Chociażby to sanatorium, które wybudował w Zakopanem dla dzieci chorych na gruźlicę.
– Ale Rospond to chłopski syn. Dobrze mówię?
– A, jeżeli chodzi o księdza biskupa Rosponda, to tak. On pochodzi ze wsi Liszki. Jakieś piętnaście kilometrów na zachód od Krakowa. Wieś ta słynie ze znakomitych kiełbas.
– A to się chwali. Widzisz, Helenka, chłopy też mają głowę nie od parady.
– Ale ja już nie będę nazywana Helenką.
– No to taki dziwny klasztorny zwyczaj – westchnęła mama z żałością. – A jakie imię chcą ci dać?
– Faustyna.
– Ładnie brzmi, ale jakoś nie po polsku.
– Bo i nie polskie imię. To imię rzymskie.
– A co to znaczy?
– Szczęśliwa.
– Masz to zasłużenie. Tyś zawsze taka była i oby ci się nadal sprawdzało. Tego ci życzę. Tego ci wszyscy dzisiaj życzymy, jak tu jesteśmy.
– Dziękuję. I ja jestem szczęśliwa, że będę się nazywała Szczęśliwa – zażartowała. – Ale na mnie czas. Idę ubrać się w poświęcony habit i potem przyjdę do was.
– No, a teraz ty, Helenka, ściągaj postulanckie okrycie i wkładaj prawdziwy poświęcony habit. Raz dwa, bo tu zimno.
Wkładała na siebie poświęconą suknię. Trzęsły jej się ręce z pośpiechu i chyba z przejęcia. Bo tego wszystkiego jak na jeden dzień już było za dużo. Zaplątała się – gdzie przód, a gdzie tył, szukała w ciemnościach otworu na głowę. I nagle w tym zawirowaniu, zamieszaniu, w rozgardiaszu przestała słyszeć głosy sióstr. „A więc to już habit zakonny. Nie suknia pustelniczki. To koniec moich marzeń dziewczęcych, aby pozostać w samotności, tylko sam na sam z Bogiem. Teraz wybieram życie klasztorne, czyli społeczne. Tylko czy ja naprawdę tego chciałam i chcę?”. Zatraciła się jej granica pomiędzy realnością a nierealnością, świadomością i nieświadomością. Poczuła słabość w nogach, a właściwie zdawało się jej jakby nóg nie miała, i słabość w rękach, jakby je straciła. I ta ciemność – choć już głowa tkwiła w otworze sukni. I nagle już leciała – w dół czy w górę – z rzeczywistości, z tego świata pełnego kłopotów, dyskusji, zmartwień, najrozmaitszych potrzeb, krzyków. I ostatnia myśl, jak wykrzyknik: „Umieram”. „Jak dobrze” – prawie że westchnęła, wyzwolona z wszystkiego co zbędne, co balastem, co obciążeniem. W jasność, w lekkość. Już słyszała jakby z zaświatów okrzyki:
– Trzymaj ją, bo leci!
– Zemdlała!
– Wody! Prędzej. Na twarz. Więcej.
– To woda?
– Kolońska.
– Nie, potrzeba zwyczajnej wody.
– Już jest.
– Budzi się. Otwiera oczy.
– Ale zbladła.
– Całe szczęście. Helenko. Helenko! Widzisz mnie? Poznajesz?
– Gdzie jestem? – spytała, nie orientując się w niczym.
– W klasztorze. W czasie obłóczyn.
– Obłóczyn? Jakich obłóczyn? – dźwigała się ze stołu, na którym się znalazła.
– W święty habit.
– A, już wiem. Już wszystko wiem. Jaka szkoda.
– Czego szkoda?
– Dobrze, wszystko dobrze. Przepraszam za kłopot. Przepraszam. Chciałam na skróty do nieba – mówiła trochę do siebie, trochę do sióstr ją otaczających, już żartując, uśmiechając się do sióstr, do siostry mistrzyni.
– Ale jesteś w habicie.
– Dziękuję.
– Usiądź. Odpocznij, bo jesteś osłabiona. Zaraz wracamy do kaplicy na błogosławieństwo.