3. Nowicjat
3. Nowicjat
12 maja podczas zmywania naczyń poobiednich zdawało jej się, że oknami kuchni wstrząsnął huk armat. Potem tych armatnich wystrzałów było więcej i bez końca. Towarzyszyły im strzały karabinowe i karabinów maszynowych. Zlewały się w jedną potworną lawinę. „Gdzie to? Co to?”
Otrząsnęła się jak ze snu. W kuchni trwał zwyczajny hałas ludzi, garnków, talerzy, sztućców i płynącej wody. „Boże, co to było? Przed czym mnie ostrzegasz? Coś mi chcesz przekazać. Jakaś bitwa, jakaś wojna?” Usłyszała jakby wyraźny głos: „Módl się o pokój w Polsce”.
Przed wieczornym nabożeństwem w kaplicy matka przełożona zwróciła się do sióstr:
– Módlmy się o pokój w Warszawie. Dziś po południu marszałek Józef Piłsudski dokonał zamachu stanu. Wsparty przez zbuntowane pułki legionistów zajął Pragę. Na moście Poniatowskiego spotkał się z prezydentem Stanisławem Wojciechowskim. Postawił żądania. Ten nie ustąpił i rozpoczęły się walki. Módlmy się o pokój.
Dla Helenki stało się wszystko jasne. I to popołudniowe widzenie, i rozmowa prowadzona przez siostry profesorki w Skolimowie. A więc miała rację starsza siostra profesorka, która twierdziła, że choć marszałek wycofał się do Sulejówka, ale to nie znaczy, że nie powróci do życia politycznego.
Prawie całą noc nie spała. Modliła się. Prosiła o pokój. „Przecież jesteśmy takim umęczonym narodem. Nie dopuść do tego, ażeby lała się polska krew. Ażeby brat przeciwko bratu występował”.
Przed Mszą świętą poranną, po rozmyślaniu, znowu ta sama intencja o pokój. W ciągu dnia przez kuchnię przetaczały się, jak zwykle, wszystkie najnowsze wiadomości, plotki, opinie, komentarze. Helenka wychwytywała je jak krople wody na pustyni. Mówiono o zażartych walkach na ulicy Starego Miasta. O niepotrzebnym przelewaniu polskiej krwi. O przewadze wojsk rządowych. Ale równocześnie o strajku kolejarzy, którzy utrudniali dostawy dla wojsk rządowych.
– No to kto zwycięży? Jak myślicie?
– Jeszcze nic nie wiadomo.
Wieczorem znowu matka powtórzyła intencję:
– Módlmy się o pokój. Bo walki wciąż trwają.
Helenka płakała przed Bogiem: „Tyś mnie nauczył, że choć jesteś wszechmocny, to przecież szanujesz wolną wolę, którą obdarzyłeś człowieka. Ale proszę Cię, zrób coś. Pomóż ludziom, aby byli mądrymi i dobrymi. Pomóż im być tolerancyjnymi. Proszę”. Słyszała, jak do niej mówi: „Nie bój się. Módl się o to, bo ludzie potrzebują modlitwy. Ty wiesz, że jestem miłosierny. Mimo grzechów, głupoty i złości ludzkiej kocham ich, pomagam im, by wychodzili z błędów i nienawiści”. Zawsze po takiej rozmowie uspokajała się. I tym razem zasnęła spokojnie.
Ale walki trwały pełne trzy dni. Potem wreszcie nastał upragniony pokój. Porozumienie, sprzątanie, porządkowanie.
W kuchni dowiedziała się reszty.
– A ilu zginęło żołnierzy?
– Ponad trzystu. I tysiące rannych.
– I co dalej?
– Powstał nowy rząd. Z profesorem Kazimierzem Bartlem z Uniwersytetu Lwowskiego na czele.
– A Piłsudski oczywiście prezydentem?
– Nie, znowu się wycofał. Prezydentem został Ignacy Mościcki. Rząd za hasło sobie obrał słowo „sanacja”: uzdrowienie.
Dyskusje trwały, argumenty i kontrargumenty przetaczały się przez kuchnię, ale ona już na to nie zwracała uwagi. Modliła się za zabitych, modliła się za rannych. „Dzięki, Boże, składam, że walki nie rozszerzyły się po całym kraju, tylko ograniczyły się do Warszawy”.
Spodziewała się, że gdy rozpocznie nowicjat, zostanie przesunięta do innych zajęć. Tymczasem tak się nie stało. Została w kuchni jak dotąd i przy tej samej robocie – przy ziemniakach.
Ale okazało się, że już jej siły są za słabe, za małe do tego, żeby dźwignąć gar naładowany ziemniakami, postawić na blasze kuchennej. Aż się sama tym zdziwiła i zaniepokoiła: „Co się ze mną dzieje?” Nie miała zwyczaju sięgać po termometr, ale takie miała wrażenie, że od pewnego czasu ma stale podwyższoną temperaturę. „Ale przecież grypy nie mam, bo by mnie łamało w kościach. Ani anginy, bo mnie gardło nie boli”. Faktycznie, czasem pokaszliwała, chociaż nie miała kataru, i szybko się pociła, co dotąd nie występowało nawet przy większym wysiłku. Ale jak nie kaszleć, kiedy łaskocze w gardle. Skąd więc ta słabość? „Może za mało jem? I dlatego opadłam z sił?”
Coraz bardziej nie dawała sobie rady z dźwiganiem ciężkich garów. Wzięła się na sposób – wnosiła garnek pusty na blachę w kuchni, potem do niego wlewała wodę i dosypywała ziemniaków. Robiła to dyskretnie, żeby nie zauważyła tej operacji siostra kucharka. Gorzej było po ugotowaniu, gdy ziemniaki były już gotowe do zdjęcia z blachy na dół. Usiłowała odlać wodę jeszcze prawie gotującą się. Ale to już podpadło siostrze kucharce.
– A cóż to siostra wyrabia?! – wykrzyknęła. – Chce się siostra poparzyć? I będzie nowy kłopot. Trzeba znieść garnek taki, jaki jest, z blachy i załatwione.
– Ale ja nie potrafię go udźwignąć.
– Jakiż to francuski piesek zrobił się z siostry, że nagle siostra nie potrafi dźwigać garnka. Młoda dziewczyna ze wsi.
– No, jakoś osłabłam.
– E, niech się siostra nie wykręca i nie opowiada takich dyrdymałów.
Ale chociaż siostra kucharka nie przyjęła jej wytłumaczenia, to Helenka zauważyła, że wyznacza już inne siostry do gotowania ziemniaków. Ją pozostawiła przy obieraniu.
Zbliżało się lato. W kuchni robiło się coraz bardziej gorąco. Helenka przy swojej robocie zalewała się potem. Wciąż czuła mokry placek bielizny na plecach. Czasem zdawało się jej, że jest na granicy omdlenia. A tymczasem roboty nie ubywało.
Przed czerwcową uroczystością Serca Jezusa, która przypada w oktawie Bożego Ciała, siostra przełożona zwróciła się do niej z poleceniem:
– Siostra uda się z paroma innymi nowicjuszkami do Jezuitów na Kopernika, aby uczestniczyć w nabożeństwie i procesji ku czci Serca Jezusa.
– Dobrze, proszę matki.
– Jak siostra wie, nasze zgromadzenie jest związane z zakonem jezuitów. Matka założycielka znalazła w nim pomoc. Ale i nasza duchowość jest oparta na duchowości świętego Ignacego Loyoli.
Zobaczyła po raz pierwszy bazylikę Jezuitów. Przepiękny kościół, niedawno poświęcony, z czerwonego granitu, z urzekającymi rzeźbami Karola Hukana. Ogromne wnętrze szczelnie wypełnione ludźmi. Kazanie na temat świętej Marii Małgorzaty Alacouque. Że urodzona 22 lipca w 1647 roku w Burgundii, że wstąpiła do zgromadzenia sióstr wizytek w 1671, że mistyczka, że apostołka przekazująca prawdę o miłości Bożej, że wzywająca do kultu Serca Jezusowego w duchu zadośćuczynienia Jezusowi za grzechy własne i innych, że oprócz podstawowego objawienia były następne – wzywające do przyjmowania Komunii świętej w każdy pierwszy piątek miesiąca, i jeszcze następne – do ustanowienia osobnego liturgicznego święta. I było wiele innych, w których widziała Matkę Najświętszą. Że Maria Małgorzata zmarła w 1690 roku. A wreszcie, że wielką rolę w historii jej życia odegrali jezuiccy spowiednicy, zwłaszcza ojciec Klaudiusz La Colonbiere.
Helenka, w miarę jak kaznodzieja rozwijał temat, była coraz bardziej zachwycona osobą świętej. Poczuła jakby jakieś pokrewieństwo duchowe. Kaznodzieja wciąż pięknie przemawiał, a ona coraz mniej go słyszała, coraz bliżej była tej prostej jak dziecko świętej. I to rosło w niej jak fala przypływu morza. Już czuła się zaprzyjaźniona z nią. Jakby się znały od zawsze, a przynajmniej od dziecka. Już widziała ją. Już mówiła do niej po imieniu. „Małgosiu, ależ tak, masz rację. Ja to samo czuję. Ja Jezusa też widziałam wiele razy. On jest piękniejszy niż mógłby Go ktoś sobie wyobrazić. A to, że nas kocha, jest takie oczywiste, jak oczywiste jest słońce, które świeci na niebie. Przecież jest Słowem Boga Stwórcy, który nas stwarza z miłości. I kochać Go to sama radość.
Jakże się cieszę, że tyle dowiedziałam się o tobie. Jak się cieszę, że mogłam się z tobą dzisiaj spotkać. Tylko jedno ci powiem: że gdybyś żyła obecnie na świecie, tak jak ja, chyba już inaczej byś głosiła prawdę o miłości Boga i miłości Jezusa, Jego Syna. Bo dzisiejsza ludzkość jest bardzo poraniona. Przeżyliśmy wojnę światową. Ci ludzie, którzy teraz żyją, to są inni ludzie niż ci, do których ty się zwracałaś. To twoje prorokowanie i takie ukazywanie miłości Boga było na pewno trafne na twoje czasy, wycelowane do tamtych ludzi. Miałaś, Małgosiu, na pewno znakomite wyczucie swoich czasów. Ale dzisiaj ludzie czego innego potrzebują. Po tej wojnie my wszyscy czujemy, że mamy dłonie poplamione krwią bratnią. Czujemy piętno Kaina na swoich czołach. W rękach niesiemy judaszowe srebrniki. My wiemy, że nie zasłużyliśmy na miłość. My potrzebujemy Bożej litości, miłosierdzia. My szukamy Boga pochylonego nad nami ze współczuciem. I takiej miłości Jego Syna ku nam”.
Zobaczyła uśmiech serdeczny na twarzy świętej Małgorzaty i usłyszała jej głos: „Na pewno wtedy żyli inni ludzie i byli inaczej ukształtowani. Ale w gruncie rzeczy człowiek jest zawsze jakoś taki sam. Dlatego też sądzę, że prawda o zadośćuczynieniu Bożej miłości może być także dzisiaj przyjmowana. Choć nie w tym stopniu jak wtedy”.
Nagle Helenka usłyszała szept socjuszki:
– Siostry już wracają do klasztoru. Niech siostra idzie z nami.
Otwarła oczy. Spostrzegła ze zdumieniem, że klęczy w ławie. Rozglądnęła się. Brat kościelny gasił świece na ołtarzu. Kościół był już prawie pusty.
– Idę już, idę.
Nie chciała się zdradzić, że niepostrzeżenie uciekło jej kazanie w końcowej części, Msza święta, nabożeństwo z procesją. Nie wiedziała, skąd się znalazła w ławie kościelnej. Przecież nie miała takiego zwyczaju. Ale już szła, starając się iść normalnie, choć wciąż nie czuła zdrętwiałych kolan. Wyszły na zewnątrz.
– Pospieszmy się, nasze nowicjuszki już są w przedzie.
– Dobrze już, dobrze.
Schodziła ostrożnie po schodach, bojąc się, żeby z nich nie spaść. Starała się przyspieszyć, ale nie bardzo mogła. Nogi jak z ołowiu, bezwładne, nie chciały jej słuchać. Zatoczyła się.
– Niechże siostra uważa, bo gotowa się przewrócić.
Trzymała się wszystkimi siłami. Jak tylko mogła, starała się iść równym krokiem. Całą uwagę skupiła na tym, by się nie zataczać, choć kręciło się jej w głowie.
Nagle pojawiła się siostra mistrzyni.
– Jakieś kłopoty?
– Nie, tylko jestem trochę zmęczona.
– To my idziemy do klasztoru. A wy nie musicie się spieszyć. Kiedy przyjdziecie, wtedy przyjdziecie.
Dowlokła się z trudem do Plant. Marzyła tylko o tym, żeby tutaj się znaleźć.
– Ja muszę przysiąść.
Socjuszka stropiła się:
– Jakże to „przysiąść”? Gdzie przysiąść?
– Tu na trawniku.
– Gdzie na trawniku, przecież to nie wypada.
– Ale ja nie mogę iść dalej, upadnę.
Usiadła, a właściwie prawie runęła jak podcięta. Położyła głowę na kolana i wydychała zmęczenie. Socjuszka stała obok niej, wyraźnie coraz bardziej skonfundowana. Jak słup soli – „czyli jak żona Lota” – przebiegło Helence przez głowę. Po chwili zaczęło się uspokajać w niej wewnętrzne rozedrganie, „Boże mój, co Ty wyrabiasz ze mną? Stałam się dziwowiskiem dla ludzi. I może trochę zgorszeniem dla siostry socjuszki”. Podniosła głowę. Zauważyła przechodniów, którzy, mijając je, rzucali zdziwione, zaniepokojone spojrzenia w ich kierunku. „No bo kto to widział, żeby zakonnica w habicie nowicjuszki siedziała na trawniku na Plantach. Zrób coś, ukochany Boże. Dodaj mi siły, żebym nie kompromitowała Kościoła katolickiego”.
– Może byśmy już poszły dalej? – niecierpliwiła się towarzyszka.
– Jeszcze chwilka, proszę. Już zabieramy się w drogę. Już mi trochę lepiej.
I znowu ukryła twarz między kolanami. Naraz jak przez sen usłyszała:
– Prrr…
Podniosła głowę. Jakiś wóz przystanął. Mężczyzna z lejcami w rękach i z batem, zwrócony ku nim, pytał:
– A cóż to? Siostrzyczce słabo? Może podwieźć?
Słuchała tego zaproszenia jak daru prosto z nieba i zaczęła się rozjaśniać: „Mój Boże, jakiś Ty jest dowcipny. Znowu kolejna niespodzianka. A tom słaba, a to nieoczekiwana pomoc”.
– Dokąd to siostrzyczki? – kontynuował woźnica. – Ja wracam z moją kobietą z odpustu u Jezuitów do domu, do Myślenic.
Podniosła głowę jeszcze wyżej:
– Dziękujemy! – odkrzyknęła. – Chętnie skorzystamy z zaproszenia. My do Łagiewnik.
– A to po drodze. Siadajcie, ja pomogę.
– Dziękujemy za pomoc.
– Ale to nie bryczka. Tu żadna wygoda. Jeszcze nie dorobiliśmy się, nie stać nas na nią. Ale czym chata bogata, tym rada.
Helenka gramoliła się na wóz z pomocą wciąż stropionej socjuszki.
– A trochę siostra osłabła, jak się domyślam – włączyła się kobieta na wozie.
– Tak, trochę.
Już siedziała, już ruszyli.
– Wio, maluśkie. Nie ma się co dziwić przy dzisiejszym upale. Może wy również wracacie z odpustu u Jezuitów?
– Ano tak.
– No to my z jednej parafii.
I w ten sposób znalazły się w klasztorze. Została wezwana do matki przełożonej.
– A cóż się dzieje? Siostra zasłabła, jak słyszę?
– Trochę, ale już po wszystkim.
– No to dobrze, bo zaniepokoiłam się. A jak uroczystość u Jezuitów?
– Uważam, że było bardzo pięknie. Kazanie o tym, jak to posłanie świętej Marii Małgorzaty było odkrywcze na owe czasy. Ale… – zawahała się, czy dalej mówić.
– Proszę, proszę, mów dalej.
– My potrzebujemy innego spojrzenia na miłość Boga. Dla współczesnego człowieka zadośćuczynienie Panu Jezusowi za grzechy jest w pewien sposób obce.
– A co siostra ma na myśli?
– My jesteśmy wszyscy skażeni nienawiścią. I jeżeli się od tego nie wyzwolimy, zmierzamy do następnej wojny światowej.
– Co też siostra takie rzeczy przepowiada.
– Proszę popatrzyć, co się dzieje: faszyzm włoski, nacjonalizm niemiecki, imperializm komunistyczny w Rosji Sowieckiej. Wszyscy odwróceni od Boga. Wszystko zbudowane na nienawiści i na pogardzie.
– A jaki siostra widzi ratunek?
– Trzeba uwierzyć w miłosierdzie Boże. Zobaczyć, że Bóg jest dla nas miłosierny. A potem samemu być miłosiernym dla siebie i dla bliźnich. Zresztą to samo powiedziałam świętej Marii Małgorzacie.
– Jak to siostra „powiedziała”? – matka przełożona była prawie przerażona.
– Zobaczyłam ją w czasie nabożeństwa i powiedziałam jej to, co teraz mówię do matki przełożonej. Ona mi na to wyjaśniła, że i teraz są dusze, które zadośćuczynienie rozumieją i rozumieć będą. Ale ja uważam, że do szerokich mas trafić może prędzej miłosierdzie Boże.
– Czy siostra o tym rozmawiała ze swoim spowiednikiem?
– O tym jeszcze nie, ale o poprzednich przeżyciach tak.
– A tych objawień było dużo?
– Wciąż je mam.
– A co mówią na to spowiednicy, jeśli wolno spytać?
– Przeważnie milczą. Tak jakby mnie nie usłyszeli. Niektórzy wyrażają wątpliwości, że to mi się tylko tak zdaje. Niektórzy zbywają mnie nawet jakimś pobłażliwym słowem. Przepraszam matkę przełożoną, ale ja tych przeżyć nie nazywam objawieniami. To po prostu modlitwa.
– Nie w każdej modlitwie słyszymy Pana Boga. Tak jak nie w każdej widzimy Pana Jezusa.
– Tak, ale to sprawa intensywności modlitwy. Przecież Bóg jest Duchem, ale i my mamy duszę. I możemy Boga na sposób duchowy słyszeć. Przepraszam matkę za takie mówienie.
– Ale jest jeszcze jedna sprawa – odparła matka. – Jeżeli modlitwa to rozmowa, w takim razie potrzeba zgody obu stron: ja chcę mówić z Bogiem, ale pozostaje pytanie, czy On chce mówić ze mną.
– Jest miłością, dlatego zawsze chce mówić ze mną.
– Ale nie przeżywała siostra takiej sytuacji, że ja chcę mówić z Bogiem, a tymczasem On jakby się ukrył przed nami? Nie czujemy Go, nie tylko nie słyszymy Go?
Helenka skinęła głową:
– Tak z pewnością to jest. Ale jak dotąd tego nie doświadczyłam.
Nie wiedziała, że to był ostatni promień zachodzącego słońca, że zaraz zacznie się ściemniać. I jeszcze chwila, a zapadnie noc. Gdyby się nawet znalazł taki, kto by jej to powiedział, kto by ostrzegł przed tym, co się stanie, nie uwierzyłaby mu. Odpowiedziałaby, że to niemożliwe, że to nigdy się nie stanie. Nigdy, przenigdy. A stało się. Nastała ciemność. I Helenka znalazła się sama w środku nocy. Bez żadnego oparcia. Bez żadnej pomocy. W zupełnej samotności. Poczuła się jak dziecko zagubione w ciemnym lesie, które próbuje iść po omacku, ale samo nie wie, w którą stronę. I wciąż nadziewa się na krzaki, rozbija się o drzewa. Stało się coś, czego sobie w prostocie swojej duszy nie wyobrażała, że to się stać może.
Modlitwy poranne odmawiała w kaplicy ustami, ale zupełnie obojętnym sercem. A jej myśli błądziły bezkarnie po bezdrożach. Poranne rozmyślanie przesiadywała jak kołek w płocie. Czuła się jak w obcym ciele. Czuła się jak obca w społeczności zakonnej. Coraz zadawała sobie pytanie: „Co ja tu robię? Skąd się tu wzięłam? Przecież to wszystko zupełnie nie ma sensu”.
Gdy przyszedł czas spowiedzi tygodniowej, najpierw oświadczyła, że do żadnej spowiedzi nie pójdzie, bo nie jest w stanie do niej się przygotować. O jakimś żalu za grzechy nie ma mowy. Bo żeby żałować, to trzeba najpierw spotkać Tego, przed kim ma żałować. Tego kogoś, kto jest Bogiem. A ona Go nie czuje. On po prostu jest nieobecny. Ale weszła do kaplicy, bo wszystkie nowicjuszki wchodziły. Siedziała nieobecna w ławce, aż któraś z koleżanek trąciła ją, mówiąc:
– Teraz twoja kolej.
Wobec tego poszła. Uklękła przy kratkach bez słowa. Spowiednik odczekał chwilę, potem odezwał się:
– Mów, słucham ciebie.
Odpowiedziała drewnianymi ustami:
– Ja nie przyszłam do spowiedzi. Ja nie potrafię się spowiadać.
– Dlaczego? Co się dzieje?
– We mnie jest ciemno, pusto. Nic nie widzę. Nic nie czuję. Nic nie słyszę. Nie umiem z Nim rozmawiać. Wierzyć mi się nie chce, że wszystko, co było dotąd, to było naprawdę. Wydaje mi się, że to tylko mi się zdawało, że to jedna wielka złuda, w której tkwiłam jak w bajkowym kolorowym śnie. A tymczasem to była obraza Boga. Jedno wielkie bluźnierstwo. Uważam się za niegodną, by uczestniczyć we Mszy świętej, a każda Komunia święta przyjmowana przeze mnie jest świętokradztwem. Dlatego zdecydowałam się nie przychodzić na Mszę świętą, a przynajmniej nie przyjmować Komunii świętej.
– Proszę takich decyzji nie podejmować na własną rękę. Proszę zawsze sprawę przedstawić spowiednikowi i dostosować się do jego wskazówek. A co się stało?
– Ja nie jestem sobie w stanie odpowiedzieć na pytanie, co się stało. W jakiej mierze jestem winna za ten stan, w którym się znajduję. Nie wiem, co mam robić, żeby było tak jak dawniej?
– Czy popełniłaś, dziecko, jakiś grzech wyraźny, który zburzył twoją dotychczasową przyjaźń z Bogiem?
– Nie, ale ja cała jestem niegodna przyjaźni z Bogiem.
– Czy ci coś dolega? Czy jesteś fizycznie zdrowa? Pytam, bo jesteśmy jednością: ciało i dusza. I kiedy chora dusza, to może to mieć związek z jakąś chorobą ciała. Nie dolega ci coś? Odpowiedz.
– Jestem od pewnego czasu słabsza. Jakby mi sił ubyło i ubywa nadal.
– Mierzysz sobie gorączkę?
– Nie.
– Masz jakieś szczególne objawy chorobowe?
– Kaszlę czasem. Pocę się łatwo.
– Udaj się, proszę, do siostry mistrzyni i poinformuj ją o tym. Proś, aby cię posłała do lekarza. Mówię to nie w formie rozkazu, ale proszę o to. Czy od dawna utrzymuje się ten twój stan depresji?
– Od kilku miesięcy.
– Jest lepiej czy gorzej?
– Myślę, że jest znacznie gorzej.
Obierała jak co dzień w kuchni ziemniaki. Nieobecna, zgnębiona, przygnieciona tym stanem, z którego nie widziała możliwości wyjścia. Czuła się jak w studni. „Tylko że tam jest otwór i widać niebo. A tu nawet tego nie mam”. Nie wiedziała, czy to poniedziałek, czy sobota, czy to wiosna, czy jeszcze zima. Otępiała. Jak automat wykonywała codzienną robotę.
W Wielki Piątek uprosiła u matki przełożonej zezwolenie, aby pójść na Wawel o godzinie trzeciej po południu pod Czarny Krucyfiks królowej Jadwigi. Nasłuchała się o nim jeszcze w domu rodzinnym. Matka opierała się. Tłumaczyła:
– Może siostra sobie zaszkodzić. Pamięta siostra, jak to było z powrotem od Jezuitów na Serce Jezusa.
– Ale teraz już na tyle wydobrzałam, że chyba dam radę bez podwody.
– No to jak siostrze tak na tym zależy, proszę spróbować, ale potem na mnie nie narzekać, gdy się wyprawa nie powiedzie.
Jakoś doszła, choć w nie najlepszej formie. Ale się udało być w katedrze nawet z półgodzinnym zapasem. Socjuszka pochodząca z Krakowa wyjaśniała jej:
– Widzi siostra te kości, które tu wiszą przy wejściu? Będą wisiały do końca świata. Jak się urwą i spadną, to wtedy będzie koniec świata. W tej drugiej wieży znajduje się dzwon Zygmunta.
Bała się, że socjuszka będzie ją zasypywała nadal informacjami. Ale nie, wnętrze katedry zrobiło swoje. Ogarnął je półmrok i cisza. Zamilkła. Jeszcze szepnęła:
– Krzyż jest w nawie obiegowej.
Skierowały się na prawo. Szły obok sarkofagów królewskich.
– Tu Kazimierz Jagiellończyk – szepnęła do Helenki. – Tu Kazimierz Wielki. Na prawo kaplica Zygmuntowska.
I na tym skończyła.
Już natrafiały najpierw na pojedynczych ludzi, potem weszły w rzadki tłum, wreszcie utknęły w zwartym tłumie.
Helenka nie wiedziała, co będzie się działo. Czy będzie odprawiane jakieś nabożeństwo, czy będą śpiewane wspólnie śpiewy wielkopostne – chociażby Gorzkie żale. Na razie na to nie wyglądało. Nawet nikt nie zapalał świec ołtarzowych. Wpatrywała się coraz intensywniej. Wzrok jej już przyzwyczaił się do mroku. Dostrzegła na ciemnej ścianie ołtarza czarny krzyż. Na nim rozpięty czarny korpus ciała Jezusa. Trwała cisza. Naraz pojawiło się w niej pytanie: „Po co ludzie tu przyszli?” I jeszcze jedno uzupełniające: „Po co ja tu przyszłam? Czekam, jak inni, na godzinę trzecią – rocznicę śmierci Jezusa na krzyżu?” Nie, rocznica to źle jej zabrzmiało. „To nie żadna rocznica. To coś więcej. Czekamy na moment konania Jezusa skazanego za to, że nauczał, że Bóg jest Miłością”.
Niespodziewanie przeszła z „On” na „Ty”. Nie przypadkiem. Bo to inaczej zabrzmiało, bo to inna melodia uczuciowa. „Poniosłeś śmierć z miłości ku ludziom – ku mnie. Ponosisz śmierć jeszcze dziś. Jeszcze tu cierpisz na krzyżu, w naszych kościołach, kapliczkach przydrożnych, w domach mieszkalnych, w warsztatach pracy. Ale jużeś się nam opatrzył, już nie reagujemy prawidłowo. A nawet nie reagujemy wcale. Nie zdajemy sobie sprawy, żeś Ty poniósł śmierć z miłości ku nam. Boś się ulitował nad nami. Boś nam chciał okazać Boże miłosierdzie. Bo nie chciałeś i bo nie chcesz, byśmy żyli w błędzie, w wyobrażaniu sobie Boga jako gromowładnego Jowisza albo Boga Izraela, troszczącego się wyłącznie o Żydów, a gardzącego poganami”.
Stała już blisko pod krzyżem, wysunięta przed Jego Matkę, przed Marię, żonę Kleofasa, przed Marię Magdalenę. Widziała podnoszącą się w spazmatycznych oddechach klatkę piersiową Jezusa. Zbliżyła się jeszcze bardziej – jeszcze bliżej, jeszcze wyżej. Znajdowała się na wysokości Jego głowy. Patrzyła na przepiękną twarz, której piękna nie naruszyły strużki potu i krwi. Żałość najczulsza, serdeczność najtkliwsza zawładnęły jej sercem aż do bólu.
Nagle ciszę kościelną rozerwał dźwięk zegara, wybijającego godzinę trzecią. Oderwała na ten moment oczy od Jezusa, szukając w górze dzwonu. I gdy wróciła ze spojrzeniem na Jego twarz, już było po wszystkim – głowa zwisała bezwładnie. Piersi zastygły bez ruchu. Tylko ostatnie krople potu i krwi spływały po twarzy. „Skonał” – stwierdziła. Jakby jej kamień spadł z serca. Uspokoiła się. Podobnie jak to było w kościele parafialnym w Świnicach. Była spokojna, nawet szczęśliwa. „Już jesteś u Ojca. Już Cię nic nie boli. Już nie cierpisz. Już jesteś szczęśliwy. To, coś chciał nam powiedzieć, powiedziałeś. I nam wciąż mówisz. Byleśmy chcieli Cię słyszeć. A ja na to mam być zakonnicą, by to wiedzieć, by wszystkim głosić, co Ty powiedziałeś. Już mogę wracać. Już jestem o siebie spokojna”.
– Wracamy – zwróciła się do socjuszki.
Skierowały się ku wyjściu. Widziała, że nie tylko one wracają. Powoli tłum się przerzedzał. Bez pośpiechu, w skupieniu. Ludzie, chyba podobnie uspokojeni jak ona, wychodzili z katedry. „Teraz mogę składać śluby czasowe”.
– Co siostra mówiła? – spytała towarzyszka.
– Tylko tyle, że za kilka dni będziemy mieli uroczystości składania ślubów czasowych. Będziemy przyrzekać głoszenie ludziom prawdy o Bogu-Miłości.
– Nie, nie, nie, będziemy składać trzy śluby: ubóstwa, czystości i posłuszeństwa – poprawiła ją towarzyszka.
– No tak, ale to środek do celu. Ale celem jest apostolstwo Bożej miłości ku ludziom.
I tak się stało.