2. Wypożyczona do Wilna
2.
Wypożyczona do Wilna
Nie bez żalu. Tak z jej strony, ale przede wszystkim ze strony dziewcząt. Zapłakiwały się. Tłumaczyła:
– Ślubowałam posłuszeństwo. I trzeba być konsekwentną.
– Ale po co to Wilno? Czy nie było innej siostry, żeby tam posłać?
– Czy musiały nam zabrać akurat siostrę?
– Ja podejrzewam złośliwość.
– No to proszę, nie podejrzewajcie. Tylko dobrą wolę.
Po długiej i uciążliwej podróży znalazła się w Wilnie. Powitały ją siostry z wylewnością wschodnią. I z taką samą gościnnością. Autentycznie ucieszyły się z jej przyjazdu. Wyszły po nią na dworzec.
– Nas tylko osiemnaście. Teraz będzie dziewiętnaście.
Wsadziły ją na furmankę i zawiozły do klasztoru. I tu kolejne zaskoczenie, a nawet bezbrzeżne zdumienie. Nie było żadnego prawdziwego klasztoru, żadnego gmaszyska takiego jak w Krakowie. Albo chociaż porządnej kamienicy – tak jak w Warszawie. Ale chałupiny porozrzucane w ogrodzie. Aż plasnęła dłońmi: „Ależ mi niespodziankę przygotowałeś, mój Boże!” Prymityw na każdym kroku. Ale prymityw czyściutki, zadbany, w najlepszym wiejskim stylu. I do tego przedobra przełożona, która od razu przytuliła ją, mówiąc:
– Faustynko, bardzo dużo dobrych rzeczy się nasłuchałam o tobie. Bogu dziękuję, że mogę cię gościć w naszym klasztorze.
Dziękowała Bogu i ona za ten dar – dar wileńskiego klasztoru. Choć jej było tęskno do dziewcząt, z którymi się pożegnała. Serdecznie się więc do Boga za nimi wstawiała.
Parę miesięcy minęło, jak z bicza strzelił. Przyszedł czas odjazdu. Wracała wypoczęta, mówiąc: „Boże, a teraz ciekawa jestem, jaką niespodziankę przygotowałeś mi na Żytniej”.