s. 4.
Wreszcie siedział przy stole – przy fragmencie stołu, z którego zgarnął, odsuwając w głąb, zaległe listy, zaczęte manuskrypty przygotowane do najbliższych wykładów. Wyprostował pergamin i zabrał się do pisania. Lubił ten moment, gdy trzeba było przyciąć gęsie pióro. Robił to precyzyjnie. Nawet koledzy profesorowie nieraz zwracali się do niego o pomoc. Tłumaczyli, że gdy mają jakiś ważny dokument do napisania, a nie chcą, by był nabazgrany jak kura pazurem, muszą mieć pióro zaostrzone przez mistrza Jana. Ostrzył je teraz jedno po drugim i kładł równiutko obok siebie, żeby – gdy zacznie pisać – nie musiał co chwilę przerywać roboty. Bo gdy zaczynał pisać, nie lubił przestawać. Kładł literkę obok literki szybko – „nerwowo” – jak to mówili scholarze. Ale na tyle wyraźnie, żeby podczas wykładu sam mógł odczytać, a także żeby mogli odczytywać uczniowie, którzy będą go prosili o te notatki, jak to sam zwykł nazywać, choć właściwie nie były to notatki, ale kompletne quaestiones disputatae na wyznaczone tematy. O nie prosili do wykorzystania również młodsi, a nawet starsi koledzy profesorowie. I chyba tylko te się ostawały, bo tamte, które szły w ręce studentów, ginęły bezpowrotnie podawane z rąk do rąk, przepisywane, wykorzystywane w rozmaity sposób. Ale nie żałował ich. „Na to jestem” – lubił mówić. Więc pisał, maczając często pióro w inkauście, żeby litery były wyraźne, łatwe do odczytania. Nie żałował inkaustu. To chyba jedno, czego sobie nie żałował. Czasem przerywał pisanie, gdy mu się zaczynało mienić w oczach. Przecierał je, poprawiał kaganek, który znowu kopcił zamiast dawać światło, patrzył w księgę, która była dla niego źródłem mądrości, i pisał. Niektórzy się śmiali, że nie pisał, ale tylko przepisywał. Sam tego się nie wstydził. Jeżeli uważał, że prawda sformułowana jest trafnie, jeżeli eksplikacja jest wyczerpująca, to nawet byłoby nieuczciwe zmieniać coś dla czystej próżności i fanfaronady. Słuszniej było głowę pokornie skłonić przed cudzą mądrością i przekazać ją tak, jak została powiedziana. Więc pisał. Zapominał o świecie Bożym, przepisując sylogizmy odsłaniające świat Boży i ludzki w sposób uporządkowany. Bo na co dzień tego uporządkowania nie widział. Bo wciąż zdawało mu się, że żyje w młynie, w chaosie tworzących się ludzkich światów. Światów poszczególnych ludzi, z którymi się wciąż spotykał, światów społeczności uniwersyteckiej, studenckiej i profesorskiej, społeczności krakowskiej, państwa polskiego i Kościoła, które przewalały się obok niego. Dopiero w czasie wieczornego i nocnego pisania wszystko to znajdował uporządkowane, mające swój najgłębszy sens w Bogu, Stwórcy człowieka obdarzonego ułomnym rozumem i wolną wolą.
– Żebyście, ojcze profesorze, nie zapomnieli zgasić światła przed położeniem się spać – poderwało go wołanie.
Podniósł głowę. Za oknem parę twarzy przylepionych do szyb. Mimo że zniekształcone przez gomółki, rozpoznał w nich znajomych stróżów miejskich.
– Bóg wam zapłać za opiekę! – odkrzyknął.
– Uważajcie, bo czerwony kur nie śpi.
– Chyba do rana będę siedział. Nie pójdę spać.
– Szczęść wam Boże.
– Boże was prowadź.
Zimą zapraszał ich czasem do siebie, żeby się w cieple zagrzali. Opowiadali mu za to, co im się przytrafiło, jakie mieli ostatnio przygody. Częstował ich, czym chata bogata. Nawet trzymał dla nich trochę miodu i okowity. Choć z nią uważał, bo im się oczy do niej świeciły, a przecież nie mógł im tyle dać, ile by chcieli. „Pośpicie mi się gdzieś, a w mieście zamiast was zapanuje diabeł. Wyście aniołowie stróże tego miasta” – tłumaczył im, żeby nie mieli do niego żalu, że im skąpi. Wypędzał ich, gdy się zasiedzieli. „Bo i wy macie obowiązki, i ja też”.
Ale bywały i inne wizyty. Przychodziły nocne marki: ci, którzy lubili noc tak jak on, z tą różnicą, że jak jego noc zatrzymywała w domu – ich z domów wypędzała. Wobec tego rozlegało się stukanie do okna i dobiegał głos: „Ojcze profesorze” albo po prostu „Jegomość!”. Wtedy czasem żałował, że nie mieszka na piętrze. „A może by wtedy grudkami ziemi rzucali, prosząc, bym otworzył”. Patrzył więc z rozpaczą na zaczęte pisanie, podnosił się z zydla i zapytywał: „A kogóż to Pan Bóg prowadzi?” Odpowiedź brzmiała: „To ja, Mateusz, nie poznajecie mnie?”. Czasem był Mateusz, czasem Jakub, czasem Stanisław. Każdy chciał być rozpoznany, przyjęty. Choć każdy się usprawiedliwiał, że wie, iż przeszkadza, że na pewno praca profesorska wymaga wiele studiów i przygotowań – „Ale przecież jesteście tacy mądrzy, że nie musicie się tyle przygotowywać co młodzi. A ja tylko na chwilkę”. Rozmaicie wyglądały te chwilki, ale zawsze dłużej niż to zapowiadano, a bywało, że świt wyganiał gościa. Przychodzili rozmaici. Bracia profesorowie i scholarze, dawni uczniowie i biedota miejska, szlachcice, a nawet czasem trafił się magnat. Każdy chciał być wysłuchany. Bo, jak się przekonywał po raz tysięczny, tego ludzie najbardziej szukali. A on był potrzebny, by mogli mówić swobodnie, bez obawy, że zdradzi, że te wiadomości wykorzysta przeciwko nim. On sam prawie nie musiał nic mówić. Wobec tego słuchał. Patrzył w twarze zalęknione, zdesperowane, czasem puste, na pozór obojętne, czasem pyszne, pogardliwe, wyrzucające złość, nienawiść, zemstę. Słuchał, patrzył. Patrzył, słuchał. Potem odchodzili uspokojeni. Może mu się tylko zdawało, że inni – ci sami, ci sami – inni. Aby znowu przyjść. Już to wiedział, że na jednym spotkaniu się nie skończy. Wiedział, że powrócą, że wchodzi z nimi na nową drogę wspólnego życia – że zostaje wciągnięty w orbitę ich spraw, kłopotów i radości, że już będą szli razem. Czasem na krócej, czasem już chyba na zawsze. Bywało, że wewnętrznie się buntował, gdy czas biegł, rozmowa się przeciągała nad potrzebę i nad miarę. Bo przecież powinni rozumieć, że on ma swoje nauczycielskie obowiązki, z których musi się też wywiązać, powinni to uznawać. Ale na szczęście wcześniej czy później przychodził do opamiętania, do użalenia się nad nimi biednymi i zagubionymi, do stwierdzenia: jestem księdzem, to jest mój pierwszy obowiązek. Oni we mnie widzą nie profesora, nie skrybę, a księdza i nic ich więcej nie obchodzi. Więc słuchał. A to były spowiedzi. Choć nie w słuchalnicy, choć nie miał sam stuły na karku, a oni nie klęczeli za kratkami. To było coś więcej niż spowiedzi, mimo że na końcu nie udzielał im rozgrzeszenia. Takiej szczerości i otwartości, tyle prawdy o sobie i takiego żalu nie spotykał często w kościele. Więc słuchał. Czasem kończyło się to słuchanie płaczem, nawet wspólnym płaczem. Tak go bieda ludzka i ludzka nieporadność potrafiła wzruszyć, że wspólnie płakali nad nieszczęściem, które stawało się także i jego udziałem.
Byli i inni goście. Ci przychodzili pytać. Ten rodzaj rozmówców pojawiał się zwłaszcza wtedy, gdy tylko coś się zaczynało dziać w kotle krakowskim albo koronnym, litewskim, światowym albo kościelnym. A że teraz takie czasy nastały, że bez przerwy coś się działo, przychodzili, bo chcieli mieć jakieś rozeznanie, wiedzieć, skąd ciągnie niebezpieczeństwo, a uważali, że nie gdzie indziej jak na Akademii Krakowskiej jest źródło wszelakiej wiedzy. I nie mylili się. Przez Akademię przetaczały się wszystkie sprawy krajowe i światowe.
Z czasem przyzwyczaił się do tych nocnych gości. I gdy zdarzyła się noc bez żadnych odwiedzin, było mu jakoś niewyraźnie. „Zapomnieli o mnie, stracili zaufanie, potraktowałem kogoś zbyt surowo, byłem za szorstki?” – pytał sam siebie.
Usłyszał stukanie.
– Wejdźcie, proszę.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – zaskrzypiało od drzwi.
Poczuł jakby ukłucie przy sercu.
– Na wieki wieków.
Nie spodziewał się tej wizyty i nie chciał jej.
– Cóż księdza kanonika o tak późnej porze sprowadza?
– Zrozumienie, zrozumienie. Wiem, że wasza miłość zajęty cały dzień i pomyślałem: najbardziej stosowny będzie późny wieczór na spokojną rozmowę.
Już szybkimi posunięciami wtargnął przed sam stół.
– Pozwolicie, że przysiądę, o choćby na tym zydelku.
– Proszę, proszę. Czymże mogę być wam pomocny.
– Przyszedłem tak od siebie. Choć to, co będę mówił, zgadza się z opinią większości moich konfratrów od Świętego Floriana. My nie rezygnujemy i chcemy was mieć w swoim gronie.
Przymknął oczy. Już nie chciał tego słuchać. A wielebny kanonik kolegiaty Świętego Floriana już rozpoczął swą mowę.
Nie chciał do tego powracać. Skończył przecież tę sprawę przed paru laty definitywnie. Oświadczył po prostu, że ze względu na swoje obowiązki magistra teologii przy Akademii Krakowskiej nie jest w stanie pełnić obowiązków proboszcza parafii Świętego Andrzeja w Olkuszu. A więc rezygnuje z godności kanonika kolegiaty Świętego Floriana, która to godność jest związana z tym probostwem. I odtąd nie zmienił swojego stanowiska. Wtedy nawet mu przez myśl nie przeszło, że ta drobna sprawa spowoduje taką burzę w środowisku uniwersyteckim i biskupim. I że tak długo będzie trwać. Posypały się zarzuty. Nikt mu nie mówił nic wprost, ale bez przerwy od mniej lub bardziej życzliwych osób dochodziło do niego to, co mówiono o nim „na mieście”, „wśród profesorów” albo „wśród księży”. Nawet nie było wielu argumentów, tylko czyste, święte oburzenie. Jak mógł tak zrobić, jak mógł tak postąpić. Wreszcie przyszło do oficjalnego upomnienia. Na razie wystąpił dziekan kolegiaty, opierając się „na uzgodnionym stanowisku z samym księdzem biskupem”. Zaznaczył, że w tym, co będzie mówił, jest troska o przyszłość, o precedens, a także o teraźniejszość: o innych kanoników, którzy przecież podobnie jak on, magister Jan z Kęt, mają parafie, i to nawet większe, znaczniejsze parafie. Nie jest ważne, dlaczego chce zrezygnować, czy kierując się nawet pragnieniem ubóstwa, czy uczciwości: niemożnością wywiązywania się ze swoich obowiązków proboszczowskich, braniem zapłaty za pracę, której nie wykonuje, a którą wykonują za niego wikariusze. Dziekan mówił dalej, że dla niego nie jest ważne, gdyby nawet ta decyzja była podjęta z niższych pobudek: żeby sobie zyskać pospólstwo, żeby zajaśnieć nad innymi, żeby jak faryzeusz okazać swoją wyższość. W każdym razie nie godzi się tak postąpić. Padło jeszcze wiele innych, bolesnych zdań, rzuconych w trybie przypuszczającym, a wszystkie miały jedno na celu: skłonić go, by ustąpił, by wycofał swoją rezygnację, by było wszystko tak jak dotąd.
Przypominał sobie tę mowę, choć już tyle czasu upłynęło, choć to było na przełomie lat 1439 i 1440, bo to, co teraz usłyszał od nocnego gościa, było podobne jak dwie krople wody do tamtego przemówienia. Ale wtedy nie ustąpił. Choć doceniał to, co zostało powiedziane, choć przyznawał, że jego krok postawi w trudnej sytuacji jego wielebnych braci kanoników. Nie, nigdy nie miał intencji, podejmując tę decyzję, by być dla innych przykładem i światłem, by innych zachęcić do takiego postąpienia. To był jego osobisty dylemat i chciał go uczciwie rozwiązać. Po prostu nie mógł inaczej. W przemówieniu dziekana było jeszcze dużo żalu i wyrzutów. Mowa była o godności kolegiaty Floriańskiej, o jej wielkich tradycjach i zasługach. O wielu dawnych poprzednikach, zacnych i sławnych luminarzach, którzy błyszczeli w poczcie kanoników jako ludzie nieposzlakowani, świątobliwi, a przecież nie mieli oporów. Byli profesorami Akademii Krakowskiej, nosili godność kanoników kolegiaty Floriańskiej i posiadali parafie. Na koniec dziekan prosił go, aby jeszcze raz zastanowił się nad swoją decyzją. Sprawa stała się zbyt głośna.
– Przecież wszyscy wiedzą, jak liche są uposażenia profesorów uniwersytetu – tłumaczył mu teraz nocny gość.
Odpowiadał uparcie, że on wiele potrzeb nie ma, że jemu ta pensja skromna wystarcza, tym bardziej, że mieszka w budynku Collegium i posiłki spożywa w refektarzu profesorskim. Ale poseł nie dał się zbić z pantałyku, przygotowany najwyraźniej na taką odpowiedź. Kontynuował cierpliwie:
– Przecież wszyscy to wiedzą, że parafie, jakie otrzymują profesorowie, stanowią czyste synekury, ale są na to, by profesorowie mogli pracować nad młodzieżą, aby mogli poświęcać czas nauce, nie martwiąc się o przyziemne sprawy. A nauka, niestety, wymaga pieniędzy – wy lepiej wiecie o tym niż ja. Bo to i pergamin kosztuje. Ale co najważniejsze: kosztują manuskrypty, kosztują skrybowie, którzy je przepisują. A cóż to za naukowiec, który nie ma swojej biblioteki.
– Ja sam przepisuję – odpowiedział krótko.
– Wiemy o tym, wiemy. Znana jest wasza pracowitość – dodał z uśmiechem, że może mu sprawić przyjemność. – Ale i tak musicie kupować. Wszystkiego nie przepiszecie.
– Dużo już przepisałem – upierał się.
Rozmówca nie chciał zatrzymywać się i zdążał do tego, co zamierzył:
– Powołując was do naszego grona, chcieliśmy wprowadzić między nas człowieka sławnego, męża wielkich cnót, ale i wielkiego umysłu, wytrawnego sentencjonistę, znawcę pism Stagiryty, Piotra Lombarda i świętego Tomasza Akwinaty, niedoścignionego dysputanta, znakomitego kazuistę…
– Och, nie mówcie facecji – przerwał mu niecierpliwie, ale rozmówca nie ustawał.
– …a przy tym wielkiego czciciela Matki Najświętszej, która w naszej kolegiacie od lat doznaje czci. A więc tego zaszczytu oczekiwaliśmy. Ale po drugie, wiedzieliśmy i wiemy, że jesteście nazywani przez gawiedź żakowską magister bonus – i nie tylko przez gawiedź żakowską – bo się opiekujecie żakami jak dobry ojciec. Stąd też wciąż jesteście w kłopotach pieniężnych, bo wciąż potrzebujecie pieniędzy dla waszych najbiedniejszych, by nie głodowali, by mieli jakie takie nocne schronienie.
Tak, cios był wymierzony trafnie. Och, gdyby jego gość wiedział, jak trafnie. To była największa pokusa, tej się opierał najdłużej. Nikt lepiej niż on nie wiedział, jaka bieda panuje wśród żaków. Niektórych głód zmusza do życia żebraczego, do chodzenia od drzwi do drzwi. Już nie za groszem, ale za łyżką strawy. Wiedział dobrze, jakie choroby wśród nich grasują, których powód najłatwiej było upatrywać – i słusznie – w głodowaniu, a przy tym nie mają kąta, gdzie by mogli rozłożyć swoje kajety i spokojnie czytać i pisać. Jeszcze w lecie – pół biedy, bo to można było ich widzieć przy murach miejskich albo już za murami, na łąkach, uczących się zapamiętale. Ale w zimie? Boże jedyny. Ileż to bractwo żakowe się nacierpi, ileż się namarznie. Ileż się nagłoduje. Już nie chciał o tym wszystkim słyszeć. A docierało do niego:
– Przecież tych pieniędzy nie będziecie używać dla siebie, ale dla biedaków, którzy chcą studiować. To też braliśmy pod uwagę, gdyśmy rozważali waszą kandydaturę. Z tym liczyliśmy się. A wy to wciąż odrzucacie.
„Och, żeby on wiedział, ile się z tym namęczę. Jak bardzo potrzebuję pieniędzy dla tych moich biedaków. Ile się nachodzę do rektora, do kanclerza koronnego, tłumiąc wstyd, żeby tylko ulżyć głodującym”. To była największa pokusa, bo mająca wszelkie pozory uczciwości. Słuchał tego, co poseł kolegiaty do niego mówi, ale jakby przez sen. Patrzył na niego, nie widząc go prawie.
– Nie. Taka jest moja odpowiedź – przerwał wywody.
– A więc gardzi ksiądz profesor tym groszem, który mógłby posłużyć do poratowania waszych scholarów.
– Ten grosz ma służyć do ratowania olkuskich biedaków, a nie krakowskich. Na to jest to beneficjum. Nie jestem kanonistą, ale chyba się nie mylę, że tak to określa prawo kanoniczne.
Gość zakręcił się jak ugodzony bąk. Znowu zaczął przedkładać jakieś racje, ale Jan już ich nawet nie chciał słuchać. W którymś momencie przerwał mu:
– Wybaczcie mi, ale ja od swego już nie odstąpię i szkoda waszego czasu na tłumaczenie po próżnicy.
Wstał. Gość zerwał się również, pożegnał się pospiesznie i wyszedł.
Niełatwo otrząsnął się ze wspomnień, choć gość niepożądany już odszedł, choć znowu zabrał się do przepisywania. Pamiętał, jak to było potem. Stronili od niego jak od zadżumionego. Pozdrawiali go pospiesznie na korytarzu, półgębkiem, nawet nie dostrzegali go, gdy przechodził obok nich korytarzem, odwracali głowę, przystawali ze studentami i wdawali się w jakąś pilną, zdawałoby się, rozmowę. Byli i tacy, którzy patrzyli na niego niewidzącymi oczami i na jego pozdrowienie nie odpowiadali nawet drgnieniem powiek. Ale z czasem poprawiło się. Choć byli nieugięci ci, którzy nadal go nie widzieli, nie uznawali, chociaż Mszę świętą odprawiali, przystępowali do spowiedzi świętej, chociaż grzmieli na kazaniach o sprawiedliwości, miłości, miłosierdziu, przebaczeniu. Na to jedno sobie pozwalał, że nie słuchał ich kazań.
Podniósł głowę. Za oknem szarzało. „Znowu świt mnie przydybał”. Przetarł przekrwione oczy. Rozglądnął się po izbie. Zobaczył nietknięte łoże. Ledwo mógł się ruszyć z zydla. Zastały mu się wszystkie kości. Kark go bolał. Zgasił kaganek. „Ależ tu pełno swądu”. Otworzył okno. Do izby wtargnął świeży powiew wiatru. Przeciągnął się, aż mu zatrzeszczało w krzyżu. Ziewnął szeroko. Jeszcze raz przyjrzał się swojemu dziełu nocnemu. Nie było to dużo, ale przecież na dzisiejszy wykład starczy. Porządkował karty zapisane drobnymi sznureczkami liter. „No, będzie co moim słuchaczom mówić, a radość im sprawi przepisywanie” – mruczał do siebie. Na dworze szalały ptaki, ich gwar wypełnił całą izbę. Wnet słońce wzejdzie. Wnet będą dzwonić na jutrznię. Obejrzał się za siebie. Ciągnęło go do łoża. Choćby na chwilkę, żeby być przytomnym na wykładach, żeby dotrwać wieczoru. Usprawiedliwiał się przed samym sobą. Przemógł się jednak. „Znowu zaśpię. Jak się położę, nie pomogą dzwony. Już tak bywało”. Ukląkł ciężko przy stole i zaczął się modlić. Swój poranny pacierz. Tak jak go pani matka uczyła. Po kolei. Półgłosem, żeby nie zasnąć. Wyraźnie, słowo po słowie. „Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje”. Głowa mu ciążyła. Oparł ją na splecionych dłoniach, ale wytrwale brnął przez czerwienie, żółcie modlitwy Pańskiej, niebieskości „Zdrowaś Mario” i piętra dziesięciorga Bożych przykazań, choć coraz wolniej i wolniej. Oczy same się zamykały. Powieki ciążyły. Już nie było tego pieczenia, które mu pod koniec nocy tak dokuczało.
Uratowały go przed zaśnięciem dzwony Świętej Anny wołające na jutrznię. Poderwał się jak koń dźgnięty ostrogą. Ochlapał się w zimnej wodzie, która od wczoraj czekała na niego przygotowana w misce. Przygładził włosy i brodę i wyszedł, kierując się ku kościołowi.