Biblioteka



4. Wandeczka



 


4.


Wandeczka



    – Siostra jest proszona do rozmównicy – zakomunikowała siostra furtianka.
    – Kto przyszedł, jeśli wolno spytać? – zapytała Helenka.
    – Jakaś dziewczynka. Mówi, że jest rodzoną siostrą Heleny Kowalskiej.
    – Moja siostra? Któraż to może być? – zapytała bardziej siebie niż furtianki. – Dziewczynka? To chyba Wandeczka. Ale jakim sposobem?
    Te pytania przelatywały jej przez głowę, gdy zasuwała szufladę trzęsącymi się z przejęcia rękami. „Boże drogi, miej nas w swojej opiece”. Biegła korytarzem do furty. „Jakim sposobem się tutaj znalazła. Coś się stało? Jakieś nieszczęście? Czyżby mama, czy ojciec? Nieszczęśliwy wypadek? Mama coś faktycznie ostatnio chorowała”.
    W rozmównicy siedziała przy stole Wandeczka, usmotrana, rozczochrana, z opuszczoną jedną skarpetką aż do samej kostki, w sweterku i w jakiejś sukienczynie. To wszystko zlustrowała w mgnieniu oka. Wandeczka, zobaczywszy ją, natychmiast rzuciła się w jej ramiona, płacząc w głos.
    – Już myślałam, że cię nie znajdę.
    – Aleś znalazła, bo jesteś dzielną dziewczynką. Tak, oczywiście.
    Głaskała po zmierzwionych włosach, tuliła do serca, całowała po buzi, po oczkach.
    – A co się stało? – spytała wreszcie, przygotowana na najgorsze.
    – Uciekłam z domu.
    – Ty uciekłaś z domu. Kiedy to?
    – Wczoraj.
    „Boże, niech Ci będą dzięki, że nic gorszego się nie stało. Niech Ci będą dzięki, że dziecko dotarło szczęśliwie do mnie”.
    A Wandeczka, skucząc jak małe psiątko, opowiadała:
    – Zostawiłam krowy na łące i uciekłam do ciebie. Niech sobie rządzą sami, skoro tacy mądrzy. Oczywiście Lucyna i Staszek.
    – Jak to „oni rządzą w domu”? A tata i mama?
    – Mama i tata już nie mają nic do gadania. Tylko oni są ważni. A ja się w ogóle nie liczę. „Dzieci i ryby nie mają głosu” powtarzają mi w kółko. A ja wcale nie jestem już dzieckiem. Mam trzynaście lat.
    – Jak to „tata i mama nie mają nic do gadania”? – Helenka chciała uporządkować rozmowę.
    – Mama choruje, tata ją dogląda. Na nic innego nie ma czasu. Teraz Staszek jest cały gospodarz. Mówi: „Skończyłem dwadzieścia jeden lat i jestem dorosły”. A Lucyna mówi, że ona ma już osiemnaście lat. Wobec tego mam jej słuchać. A wcale nieprawda, bo ma dopiero siedemnaście.
    I znowu zaczęła płakać.
    – No już dobrze, dobrze – tuliła ją do siebie. – Pogadamy, ale za chwilę. Teraz trzeba coś zjeść. Bo to już popołudnie, a tyś z pewnością obiadu nie jadła. Tylko najpierw pójdziemy do łazienki, umyjemy się, uczeszemy i wtedy do refektarza na obiad.


    Patrzyła, jak Wandeczka pochłania z apetytem obiad, a równocześnie tłumaczyła łagodnie, jak tylko umiała:
    – A nie pomyślałaś o tym, jak się zmartwi tata i mama, gdy zobaczą, że cię nie ma?
    – A niechby się zmartwili Lucyna i Staszek. Niech się zmartwią. Choćby o to, że nie ma kto krów paść. A niech sobie sami pasą, jak tacy mądrzy.
    – Nie mów tak, to twoja siostra i twój brat. Czasem ci dokuczą, ale przecież kochają cię. Też nie mają lekko. Trzeba im pomóc. Ktoś musi krowy paść. Jak byłam w domu, to było dla mnie najmilsze zajęcie. A wiesz, że śpiewałam krowom? I one to lubiły.
    – A coś śpiewała?
    – A miałam tych piosenek, a miałam.
    – To zaśpiewaj.
    – Chcesz?
    – Tak.
    – Raz królewna jasnowłosa śliczny miała sen, 
      że wplatała białe róże w swoich włosów len.
      I przyszedł doń królewicz, na skrzypcach począł grać, 
      „I chodź, królewno, ze mną konwalie białe rwać.
      Pójdź, pójdź, pójdź, pójdź, konwalie białe rwać”.
    Chociaż Józia i Genia śmiały się ze mnie, że fałszuję.
    – Ślicznie śpiewasz. Chociaż może troszkę fałszujesz. Ja też umiem rozmaite piosenki, ale dotąd nie śpiewałam krowom.
    – Dokładnie biorąc, to ja śpiewałam sobie i krowom. Spróbuj tak.
    – Dobrze, spróbuję.
    – Ale ja nie tylko krowom śpiewałam. Tobie też śpiewałam. I śpiewaliśmy wszyscy w domu.
    – A co?
    – Panie Janie, panie Janie,
      rano wstań, rano wstań,
      wszystkie dzwony biją, wszystkie dzwony biją,
      bim bom bam, bim bom bam.
    A teraz, jak ja będę śpiewała „rano wstań”, to ty zaczynasz „panie Janie”.
    – A, to już wiem, o co ci chodzi. Teraz będziemy śpiewać razem.
    – Jakiś pan na furcie czeka na siostrę – powiedziała furtianka przez uchylone drzwi.
    – Co za pan? – zdziwiła się Helenka.
    – Mówi, że jest z Głogowca.
    Helenka zauważyła, że Wanda się zjeżyła.
    – A któż to może być? Już idę. To ty kończ obiad, a ja na chwilę cię przeproszę.
    „Kto to może być?” zadawała sobie pytanie, idąc szybko do furty. Weszła i zdumiała się. Przy oknie stał Romek.
    – Romek, a skąd ty tutaj?! – wykrzyknęła, widząc swojego starego przyjaciela.
    – Jestem w poszukiwaniu zguby.
    – No toś zgadł idealnie. Nie mogłeś lepiej. Kto ci to podsunął?
    – Tak sobie pomyślałem: gdybym to ja uciekał na miejscu Wandeczki, to do kogo bym uciekł? Oczywiście do ciebie. A powiem ci prawdę, że gdy nie mogę wytrzymać w robocie i najchętniej bym gdzieś uciekł, to zawsze uciekam do ciebie – powiedział, uśmiechając się.
    – No to chodźmy do refektarza, bo tam Wandeczka jest przy obiedzie.
    Weszli, ale Wandeczki nie było. Na stole niedokończony obiad i odsunięte krzesło, na którym przed chwilą siedziała Wandeczka.
    – Wandeczka, gdzieś ty się podziała. No popatrz, Romku, tylko na chwilę odeszłam i już się gdzieś zapodziała.
    Helenka bezradnie rozglądała się po wszystkich kątach. Wreszcie poruszyła się kotara i odezwał się głos:
    – Jakby to był Staszek, to bym nie wyszła. Ale pana Romka bardzo lubię. Tak jak cała wieś. A nawet bardziej. Bo jak mówią na wsi: Takiego wójta jak świat światem to drugiego nie ma.
    – No to wracamy do Głogowca, Wandeczko, prawda?
    – Zaraz zaraz, najpierw coś zjesz, napijesz się, przynajmniej kawy, potem możecie wracać.