5. Pisanie „Dzienniczka”
5.
Pisanie „Dzienniczka”
Wszystko zaczęło się od tego, że Helenka odkryła w księdzu Sopoćce prawdziwego swojego ojca duchownego, a zarazem stałego spowiednika. I chciała mu przekazać wszystko, „co jej w duszy grało”. Skutki były konkretne. Przedłużające się w nieskończoność jej spowiedzi, zniecierpliwiony ogonek sióstr czekających na swoją kolejkę. I zaburzenia w programie dnia. Benedykcja powinna się rozpocząć o zwykłej porze – a tu sznur niewyspowiadanych sióstr. To i pomysł przedobrej i wyrozumiałej matki przełożonej: Przenieść konfesjonał na czas spowiedzi do rozmównicy.
– Czyste fanaberie. Kto to widział, żeby spowiadać siostry w rozmównicy – skomentowała siostra zakrystianka.
Ale i ksiądz Profesor miał tego dość.
– Ja nie mam czasu na takie długie spowiedzi.
– Jeżeli ksiądz Profesor ma być moim kierownikiem duchownym, to sądzę, że Ksiądz powinien wiedzieć, co się ze mną dzieje, a nawet co się ze mną działo.
– Spowiedź nie jest od tego, żeby wysłuchiwać wszystkich przeżyć, nawet mistycznych. Ja mam również inne obowiązki.
No i męska decyzja:
– Niech sobie siostra sprawi zeszyt i spisuje wszystkie swoje duchowe przeżycia.
– Jaki zeszyt?
– Taki zwyczajny, jak dzieci używają w szkole.
– I co mam w nim pisać?
– To, co siostra chce mi powiedzieć na spowiedzi, a co do sakramentu pokuty ex definitione nie należy, bo to nie są siostry grzechy.
– To rozumiem. A po co mam to pisać?
– Dla mnie. Ja jestem adresatem siostry wynurzeń.
– Jak to zrobić? – Helenka chciała wszystko wiedzieć dokładnie.
– Pisać codziennie.
– Codziennie?
– Codziennie czy nie codziennie. Jak siostra będzie czuła, że powinna mnie o czymś poinformować, to siostra napisze.
– I mam przynieść to Księdzu?
– Ja od czasu do czasu poproszę o wypożyczenie tego zeszytu i poczytam sobie.
– Dobrze.
– Względnie, gdy siostra uzna, że coś jest bardzo pilne, to siostra, nie czekając, przyniesie mi ten zeszyt i wręczy mi, żebym natychmiast to przeczytał.
No i tak zrobiła. Kupiła zeszyt, taki jak dzieci mają do pisania swoich wypracowań, zaopatrzyła się w pióro i atrament i przystąpiła do pracy.
„Ale trzeba jakoś zatytułować. Jak mam zatytułować? A może tak: Miłosierdzie Boże w duszy mojej. Dobre to zbyt nie jest, ale nie mam lepszego tytułu”.
I zdecydowała pisać kaligraficznie. Najpiękniej jak umie.
„Bo to przecież ma być o Tobie, Boże, którego spotykam na modlitwie w szczególny sposób, ale który jesteś we mnie bez przerwy i którego czuję i noszę w sobie jak skarb najdroższy. Przecież mam pisać o wszystkich rozmowach, które prowadzę z Tobą. To, co ja mówię do Ciebie i to, co Ty mówisz do mnie. I jeszcze mam pisać o Tobie, Synu Boży, a mój Przyjacielu, Jezusie Chrystusie, który mi się tyle razy ukazałeś”.
Już usiadła, już wzięła pióro w rękę, już zamaczała, już się nachyliła, aby postawić pierwszą literkę – i okazało się, że nie wie, co napisać. A była taka przepełniona Bogiem. A zdawało się jej, że to nic prostszego, jak pisać o Bogu.
„Ale jak pisać? Jak ująć w słowa to, co nie jest do ujęcia? Jak opisać to, co nie jest do opisania? Jak wyrazić słowami ludzkimi to, co jest wyrażone słowami Bożymi? Czy można natchnienie opowiedzieć? A przecież z tych natchnień składają się przede wszystkim nasze kontakty”.
Dopiero teraz sobie uświadomiła skalę trudności. Ogrom zadania, przed którym stanęła.
„Jak napisać Twoje piękno? Jak napisać Twoją mądrość? Jak napisać Twoją miłość ku ludziom, również ku mnie niegodnej. Na to potrzeba by poety. I to poety najwyższego lotu. A nawet czy taki by sprostał temu wyzwaniu?”
Wciąż siedziała nad otwartym zeszytem, wisiała piórem nad pustą kartką.
„Może wyśpiewać byłoby łatwiej. Ale nie słowami, tylko melodią. Może wymalować by ktoś potrafił? Tylko czy da się wymalować Twoją ciszę? Czy da się wymalować Twoje ciepło? Czy da się wymalować Twoje miłosierdzie? A mnie pozostaje pióro, atrament i zeszyt w linijki. Ale będę pisała, boś mi rozkazał. To nic, że to spowiednik mi polecił. Ty przez niego działasz. Kazałeś mi być posłuszną spowiednikowi, no to muszę pisać”.
– A co to siostra pisze? Przepisy kuchenne na dobrą zupę?
Poczuła się jak przyłapana na gorącym uczynku. Zamknęła energicznie zeszyt.
– E, nic takiego.
– Niech siostra pokaże – droczyła się z Helenką.
– To tajemnica.
– Tajemnica kucharska?
– Tajemnica kucharki.
Nikt jej tego nie doradzał, ale czuła, że nie wolno jej się zdradzać z tym pisaniem przed nikim.
– Tylko jeżeli mam coś o siostrze wiedzieć, to proszę pisać nie tylko o przeżyciach bieżących, ale sięgnąć pamięcią wstecz.
– Aż do lat przed wstąpieniem do klasztoru?
– Tak, a nawet proszę napisać o domu rodzinnym w latach dziecięcych.
No to pisała, bo to już było łatwiej. Tylko naprawdę nie miała kiedy. Program dnia klasztornego jest precyzyjnie zaplanowany od rannego dzwonka na wstawanie aż po wieczorne kładzenie się do łóżka. Nie ma wyznaczonego czasu na pisanie. A równocześnie trzeba było spełniać żądanie spowiednika.
Wobec tego wykorzystywała każdą wolną chwilkę. Nawet urywała się z ogrodu czy z kuchni, gdy uznała, że może na to sobie pozwolić. I biegła do swojej przegródki. I pisała. Siedząc na ziemi albo klęcząc przy szafce, na której kładła zeszyt. Bywało, że brakło jej porządnego pióra i gryzmoliła jak kura pazurem.
Ale wszystko jakoś szło. Do chwili, gdy ksiądz Sopoćko wyjechał do Egiptu na kilka tygodni. Brakło opiekuna, a nadeszły wątpliwości. Przeglądała to, co dotychczas napisała, strona po stronie czarne równiusieńkie linijki spisanych wspomnień.
I usłyszała siebie, anioła czy szatana: „Chwalisz się. Pycha cię rozpiera, jaka jesteś wybrana przez Boga. Taka świątobliwa. Taka pchająca się na ołtarze. Tak pięknie się modlisz. Takaś mądra. Mądrzejsza od Józi i Geni, nawet od mamy i taty. Imponujesz księdzu proboszczowi. A do tego obmawiasz – nie wstyd cię? – swoich chlebodawców w Aleksandrowie Łódzkim. Wyśmiewasz się z dewotek w Łodzi. Wynosisz się nad panią Libszycową. Pan Jezus ci się pokazał na zabawie w Łodzi. A jakże, Bóg posyła swojego Syna, abyś ty wstąpiła do klasztoru. Tego brakowało. A ksiądz Sopoćko będzie tobą zachwycony. I może opublikuje w książce twoje wyznania. Będą drugie Dzieje duszy. A ty święta jak święta Teresa od Dzieciątka Jezus z Lisieux”.
Wpadła w taką rozpacz, że porwała zeszyt i wsadziła do pieca. Wszystko, co z takim trudem zapisała, poszło z dymem. Patrzyła obojętnie, jak płonie jej zeszyt, jak kartka po kartce przewraca się w ogniu i zamienia się w popiół.
Po powrocie z Egiptu ksiądz Sopoćko poprosił ją o zeszyt.
– Nie było mnie kilka tygodni. Zobaczymy, co się w międzyczasie wydarzyło. I jak się siostra wywiązała ze swoich obowiązków pisania dziennika.
– Nie mam go.
– Jak to „nie mam”? Siostra go komuś pożyczyła?
– Nie.
– A gdzie jest?
– Spaliłam.
– Siostra spaliła dziennik? Siostra sobie ze mnie żartuje.
– Nie żartuję. Naprawdę. Spaliłam.
Nie widziała jeszcze dotąd księdza Profesora w gniewie. Teraz zobaczyła. Zamilkł, zbladł, ścisnął szczęki, potem zrobił kilka energicznych spacerów po rozmównicy tam i z powrotem, wreszcie stanął przed Helenką i zapytał:
– Dlaczego to siostra zrobiła?
– Anioł mi rozkazał. Albo wyrzuty sumienia – poprawiła się.
– A prosiłem, że wszystkie sprawy, których siostra się podejmuje, należy uzgadniać ze spowiednikiem. Tak ustaliliśmy?
– Tak.
– To dlaczego siostra nie spełniła obietnicy?
– To może szatan mi podsunął takie myśli.
– Za pokutę siostra postara się odtworzyć to, co siostra spaliła.
– A sprawy bieżące pominąć?
– Nie, trzeba jedno i drugie pisać. I niech siostra wie, że wyrządziła mi siostra dużą przykrość.