Biblioteka



10. Walendów w roku 1936



 


10.


Walendów w roku 1936



    Usłyszała trzask otwieranych drzwi. Spojrzała. Siostra furtianka weszła do szklarni.
    – Matka przełożona wzywa siostrę do siebie.
    – Już idę. Dziękuję za wiadomość.
    Zastała matkę Borgia pogodną. Na jej widok wzięła z biurka list i powiedziała, łagodnie uśmiechnięta:
    – Przyszła wiadomość z Warszawy od matki generalnej. – Zrobiła w tym momencie znaczącą przerwę. – Siostra otrzymuje obediencję do Walendowa.
    – O, do Walendowa – wymknęło się Helence z ust.
    – Nie mam zwyczaju pytać, czy ktoś jest z decyzji przełożonych zadowolony, czy nie. Ale w drodze wyjątku zapytam. Czy siostrze ta decyzja się podoba?
    – Przyjmuję w duchu posłuszeństwa. A gdy matka tak pyta, to powiem, że nie.
    – Dlaczego?
    – Tu zostawiam mojego kierownika duchowego, świątobliwego księdza Michała Sopoćkę. Tu zostawiam Obraz namalowany przez pana Kazimirskiego. Tu wreszcie – czy może powinnam wymienić na pierwszym miejscu – zostawiam klasztor z siostrami, z którymi zdążyłam się serdecznie zaprzyjaźnić.
    – Ja też zdążyłam się do siostry przyzwyczaić i będzie nam na pewno siostry brakować w klasztorze. Ale na pociechę powiem, że Walendów powinien siostrze dobrze zrobić. To prawdziwa wieś, a siostrze potrzeba świeżego powietrza.


    – Spodziewałam się rzepy, a tu widzę zwiędłą lebiodę – przywitała Helenkę matka Kukulska, która nigdy nie owijała w bawełnę tego, co myśli.
    – Ale czasem zwiędła lebioda też się może na coś przydać – Helenka uśmiechnęła się.
    – Gdy mówiłam o rzepie, to nie żartowałam. Tu w Walendowie ciężka robota przy krowach, świniach, na polu, w ogrodzie, w kuchni. Potrzeba mi dziewcząt ze wsi, co znają taką robotę i nie boją się jej, a nawet ją lubią.
    – Ja też jestem ze wsi. Też znam robotę na gospodarstwie. Może się przydam.
    – Ale do czego takie chuchro może się przydać. Zresztą, pożyjemy, zobaczymy.


    I Helenka znowu się przeliczyła. Matka Kukulska miała rację. Nie wystarczyły dobre, a nawet najlepsze chęci. Brakowało siły do wyrzucania gnoju, do dojenia, do noszenia paszy, aby zadawać bydłu. Zalewała się potem, zataczała się jak pijana. Łapczywie wdychała powietrze. Kaszlała. Czuła na sobie wzrok przełożonej.
    – Dość tego – powiedziała w którymś momencie matka Kukulska i wyjęła jej widły z rąk. – To robota nie na twoje siły.
    – Przecież nie będę z założonymi rękami stała i patrzyła, jak inne pracują – broniła się.
    – Może coś znajdę.
    Znalazła:
    – Robimy remont magazynu. Odsuszamy ściany, bo woda dostała się do fundamentów i pokazał się grzyb. Trzeba zeskrobać ściany, przygotować pod powtórne malowanie.
    Więc skrobała. Pył sypał się, otaczał ją, wirował wokół niej. Był wszędzie. Na fartuchu, na rękach, na twarzy. Oddychała nim. Kaszlała nim. Zachłystywała się nim. Wytrzymała do obiadu. Po obiedzie zwróciła się do przełożonej:
    – Poprosiłabym o inną pracę, bo w tej nie daję rady.
    – Innej pracy nie mam dla siostry.
    To skrobała dalej. Do godziny trzeciej. Wtedy przerwała. Skuliła się wewnętrznie. Ujrzała Jezusa na krzyżu, umarłego, z tą najpiękniejszą twarzą świata człowieka bezgranicznie szczęśliwego, który już jest w objęciach Boga.
    Potem dalej skrobała po kolacji. Wreszcie zupełnie nieprzytomna ze zmęczenia tylko się umyła i runęła w łóżko.
    Obudziła się w środku nocy. Mokra, jakby zlana wiadrem wody. Zerwał ją kaszel, dusiła się. Usiadła, żeby zaczerpnąć powietrza. Czarne płaty latały jej przed oczami. Jeszcze miała na tyle sił, żeby przebrać się w suchą bieliznę. Zmieniła mokre prześcieradło. Wreszcie położyła się. Oddychała ciężko. Już nie mogła zasnąć.


    Znowu zamknęła oczy. „Chcesz mnie, Boże, już zabrać z tego świata? Dobrze. Ale żebyś nie miał do mnie pretensji. Bo wszystkiego nie załatwiłam, coś mi zlecił. Poleciłeś mi, abym szanowała w każdym dniu trzecią godzinę po południu. Godzinę śmierci Twojego Syna na krzyżu”.
    Zatrzymała się nad tym, co powiedziała. „To powinna być ważna godzina w każdym naszym dniu. Bo to była ważna godzina w Twoim, Jezu, życiu. Koniec Twojego ziemskiego bytowania i początek niebiańskiego bytowania. I dlatego Obraz, który poleciłeś mi namalować, przedstawia Cię nie jako umarłego na krzyżu, ale jako Zmartwychwstałego”. Poczuła się zaskoczona tym odkryciem. „Czyżby, Jezu, na tym również polegała Twoja rewolucja?”.
    Zapadła w nieprzytomność. W Ciszę, w Pokój, w Boga samego.
    Po jakiejś chwili obudziła się. „O czym to ja myślałam? Aha, że o trzeciej godzinie powinniśmy zatrzymać się. My, rozbiegani, powinniśmy przystanąć przy Tobie. Chociażby na moment”. Zastanowiła się: „Jak najlepiej tego dokonać? Chociażby odmówić jeden dziesiątek Koronki do Miłosierdzia Bożego.
    Rozproszeni na sprawy ważne i błahe, powinniśmy skupić się przy Tobie, któryś przyszedł przez śmierć do nowego życia, przez cierpienie do radości, przez osamotnienie do swojego Ojca.
    Podoba Ci się, Jezu, że to mówię? Mimo że jestem słaba, potrafiłam to sformułować. Bo i nasze życie jest takie samo jak Twoje. I nasza droga prowadzi przez śmierć fizycznego ciała do piękna ciała uwielbionego. Przez cierpienie do radości. Przez samotność do Boga, który nas kocha”.
    Znowu straciła wątek. Tym razem myśli snuły się jej luźno, jak w jesieni na polu nitki babiego lata – to tu, to tam zaczepiają się na gałęziach drzew czy krzewów, żeby zerwane wiatrem dalej lecieć. Przypomniał jej się Wielki Piątek w Głogowcu. Zobaczyła Józię i Genię. Mówią do niej, tak blisko, że czuje ich twarze przy swojej twarzy: „Dlaczego ty taka wesoła? Zapomniałaś, że dzisiaj Wielki Piątek i Pan Jezus umarł na krzyżu?” „Nie, nie zapomniałam – słyszała siebie jak odpowiada. – Cieszę się, że przestał cierpieć, że umarł. I jest już znowu z swoim Ojcem. Z Miłością. Złączony w radości”. I widzi zdziwione oczy obu sióstr, podenerwowanie Józi: „Myślałam, że jesteś mądrzejsza”.
    Widok Głogowca gdzieś utonął. Pojawił się Jezus – z Płocka – z promieniami płynącymi z serca. „Uznałeś, że ludzkość potrzebuje Ciebie w innej postaci – nie jako ukrzyżowanego, ale jako Zmartwychwstałego”. Zaniepokoiła się, że mówi coś niedorzecznego. Poprawiła to: „Nie żebyś wypierał się krzyża – na dłoniach masz ślady przebicia gwoździ. Ale te rany nie spływają krwią, ale promieniują światłem, jaśnieją światłem. Tak będzie i z nami. Nasze zmęczenie życiem, nasze steranie trudami, służbą ludziom, pracą zawodową”.
    Nagle coś się jej przypomniało. Stanął przed jej oczami obraz: Żydówka przy beczce z rybami. „Gdzieś to wyczytałam. Ktoś to opowiadanie napisał. Sienkiewicz? Czy Prus? Czy któryś inny z naszych wielkich pisarzy. Najpiękniejsze opowiadanie o niebie, jakie jest w polskiej literaturze. To na targu się działo czy na jarmarku. Sprzedawała handlarka ryby. To chyba tak było? I przychodziły biedne dzieci. A ona coraz obdarowywała je swoimi rybami. I to każdy z niebian mógł widzieć w niej. Jak na filmie. Ją obdarowującą dzieci. Jej miłosierdzie, z jakim zwracała się ku biednym. Kto to napisał? Jak to było dokładnie?” Obrazy zlewały się jej, zachodziły na siebie, przenikały się nawzajem. Znikały i znowu pojawiały się.
    Słyszała jakieś głosy. Czy to były głosy z jarmarku? Śpiewy. Z kaplicy? Nie wiedziała czy to dawne, czy obecne.
    Poczuła dotyk na swoim nadgarstku. „Czy to anioł dotyka mnie, czy jakieś biedne dziecko?”
    – Siostro Faustyno, siostro Faustyno, przyniosłam obiad.
    – O, obiad – wymamrotała, nie wiedząc sama, co mówi.
    – Tak, obiad. Proszę się zbudzić.
    – Przecież ja chyba nie śpię. – Usiłowała to wypowiedzieć, ale jej się nie udało.
    – Proszę otworzyć oczy.
    Spróbowała dostosować się do polecenia, ale jej to szło z najwyższym trudem. Jakby powieki były obciążone monetą. Przypomniało jej się zasłyszane kiedyś zdanie, że Rzymianie kładli nieboszczykowi na powieki grosz. Czy denar? Czy jakąś inną monetę? Wreszcie udało jej się uchylić jakby zlepione powieki i zobaczyła nachyloną twarz siostry kucharki.
    – No wreszcie.
    – Dlaczego siostra mówi „wreszcie”? – wymamlała.
    Język nie chciał być posłuszny. Tkwił nieruchomo, niezdolny do precyzyjnego wyartykułowania żadnego słowa.
    – Jak weszłam, to zdawało mi się, że siostra umarła. Tym bardziej, że siostra ledwo oddycha. I puls prawie niewyczuwalny.
    – Ale przecież żyję – starała się uśmiechnąć, ale chyba zamiast uśmiechu pojawił się na jej ustach sztuczny grymas.
    – Boli coś siostrę?
    – Brzuch.
    – Jak siostra zje obiad, to powinno przejść.
    – Będzie jeszcze bardziej bolało – odpowiedziała drewnianym szeptem.
    – Trudno i darmo. Coś trzeba jeść – upierała się siostra kucharka. – Lepiej trochę pocierpieć niż umrzeć z głodu.
    – Czy ja wiem? – nie była przekonana.


    Wieczorem przyszła do niej matka Kukulska. Usiadła przy łóżku.
    – Już lepiej?
    – Lepiej.
    – No to całe szczęście. Przepraszam siostrę. Nie doczytałam listu matki generalnej. A ona napisała mi, że siostra jest chora na gruźlicę. Czemu siostra mi tego sama nie powiedziała?
    – Byłam przekonana, że matka to wie.
    – Ma siostra rację, powinnam to wiedzieć. Teraz już wiem. Rozmawiałam telefonicznie z matką generalną. Uzgodniłyśmy, że siostra, jak wydobrzeje, przejdzie do Derd. Sądzę, że to jest miejsce właściwe dla siostry. Tam siostra odpocznie, tam nie mają gospodarstwa, tam jest inna praca.