Biblioteka



s. 7.



 


 


     Chociaż od wyruszenia z Krakowa upłynęło już parę dni, wciąż jeszcze zaprzątały jego umysł sprawy tamtejsze. Ukoił go mijany krajobraz – drzewa sterczące na miedzach, świergot ptaków, mgły snujące się rankiem nad dolinami. Wybrał się w drogę, bo zdawało mu się, że już nie wytrzyma, że wszystko z zewnątrz tak weszło w niego, tak go szczelnie wypełniło, że się rozleci jak stara beczka piwa. W końcu wyszedł wbrew sobie, bo przecież było wciąż jeszcze tyle spraw do załatwienia, tyle rzeczy do zrobienia i upływał dzień za dniem i ich wcale nie ubywało, ale rosły jak pergaminy na stole, a wciąż trzeba było brać się za te, które dzień przynosił, które były na wczoraj, na przedwczoraj, a te stare zalegały coraz bardziej przysypane kurzem, aż się bał do nich zaglądać, bo wtedy odsłaniały mu się jego zaniedbania, niewykonane obowiązki, niewypełnione powinności – jak grzechy w mrocznym sumieniu dawno nieprzekopywanym przez rachunek sumienia. A przecież był w biegu od rana do wieczora. A przecież kradł z nocy coraz więcej, coraz mniej zostawiał sobie czasu na spanie. Bo też dopiero wieczór pozwalał mu na to, by usiąść spokojnie nad przygotowaniem wykładów na dzień następny. A starał się to robić jak najbardziej uczciwie, jak najbardziej starannie, bo uważał to za swój pierwszy obowiązek, strzegł go i nie pozwalał sobie na niedbalstwo. Nawet nie dlatego tylko, że wstyd mu było stawać przed swoimi słuchaczami i powtarzać to, co już mówił, pozorując wyjaśnianie, rozszerzanie czy pogłębianie. Jeszcze raz to samo opowiadać. Tak bywało i na samo wspomnienie tego oblałby się rumieńcem wstydu, gdyby jeszcze potrafił, gdyby to można było zobaczyć na jego zarośniętej gęstą brodą twarzy. Przyrzekł sobie wtedy, że to już nigdy się nie powtórzy. I to nawet nie z powodu wstydu, ale z poczucia, że powinien nieść prawdę, że jego uczniom należy się prawda, że jest odpowiedzialny za prawdę, że jak nie będzie głosić prawdy, to dopuszcza się świętokradztwa tej świątyni, która nazywa się Akademią Krakowską. A przy tym przepisywanie. Brał się za nie codziennie. Wtedy, gdy był zmęczony, gdy na co innego już go nie było stać, gdy głowa była jak pusty czerep, w którym grzechoczą zeschłe liście. To było dla niego źródło żywej wody. Codzienna rozmowa z tymi, których uważał za swoich niedościgłych mistrzów. Prowadził z nimi dialog, zadawał im pytania, czekał na odpowiedź, stawiał im zarzuty, chciał, by się bronili. Przepisywał, choć niektórzy podśmiechiwali się z tego, albo wprost ganili, że siły niepotrzebnie traci na to nocne ślęczenie. Dla nich miał jeszcze inny argument, tłumaczył im: „Z czego te biedne żaki mają się uczyć. Wciąż za mało jest przepisywaczy, wciąż są za drogie manuskrypty na kieszeń żaków”.
     Zbliżał się do szczytu wzgórza. Spodziewał się zobaczyć z niego góry w całej okazałości. Dzień był pogodny, powietrze przejrzyste. Droga nie była bardzo stroma, ale na tyle, żeby go zmęczyć. Podniósł głowę, bo chciał zobaczyć, jak daleko ma jeszcze. Wtedy zdało mu się, że ktoś siedzi za grubym świerkiem na skraju lasu. Ale jakoś go to nie zainteresowało. Był zbyt zajęty pokonywaniem wzniesienia. Dopiero już prawie przy samym szczycie spojrzał w stronę świerka. Na pieńku siedział potężny mężczyzna w średnim wieku. Głowę miał przesłoniętą czymś w rodzaju kapelusza z szerokim rondem, spod którego widać było krótką, gęstą brodę. Był zajęty struganiem patyka, chyba na strzałę do swego łuku, przełożonego przez ramię. Myśliwy albo… albo bandyta. „A ostrzegano mnie w Krakowie, żebym się samotnie nie udawał w tak daleką drogę. Tylko czy by to pomogło, gdyby nas było dwóch”. Jeszcze pomyślał, czy nie należałoby zawrócić. Tak, ale nie teraz. Teraz na wszystko było za późno. Można było tylko iść naprzód. Będzie, co Bóg da. Jak pielgrzymka, to pielgrzymka. Przechodził możliwie najspokojniej. Prawie wyglądało na to, że chce, by go tamten nie zauważył. Choć siedzący, jak dotąd, wciąż go jakoś nie zauważał, zajęty obkorowywaniem patyka.
     Gdy był już prawie na jego wysokości, pozdrowił go:
     – Pochwalony Jezus Chrystus.
     Odpowiedzi nie było, ani nawet podniesienia głowy, tylko:
     – A dokąd to droga prowadzi?
     Zatrzymał się. Nie wypadało inaczej.
     – Do Rzymu – odpowiedział.
     – O, do Rzymu. Czekają tam na was?
     – Czekać nie czekają. Ale to rok jubileuszowy narodzin Chrystusa Pana i godzi się uczcić Jego namiestnika na ziemi.
     Mówił to wszystko, patrząc na zatrzymującego go człowieka, który bez przerwy, nie podnosząc głowy, strugał, jakby po to, aby można mu było się przyjrzeć. Zobaczył, że ten jest uzbrojony od stóp do głów, bo nawet w cholewie buta tkwił nóż, a poza tym było na nim wszystko – i krzywa szabla, i sztylet za pasem, i pałka nabijana ćwiekami z boku.
     – A wyście jakiś ślub złożyli, żeby się w taką daleką drogę wybierać?
     – Ślub nie, ale jestem księdzem, to sobie umyśliłem raz w życiu do Rzymu powędrować, za swoje grzechy pokutę odprawić.
     – No, to niesiecie trochę srebra ze sobą na taką długą drogę.
     Teraz dopiero wyczuł dym ogniska, spostrzegł malutką smużkę dymu snującą się pomiędzy drzewami.
     – Jakeście ksiądz to chyba i proboszcz – bo w tym wieku wikarzy nie bywają. A jakeście proboszcz, to czemu nie jedziecie wozem, gdzie byłoby wszystko na taką daleką drogę. Tacyście skąpi? Proboszczom w Polsce grosza ludzie nie żałują.
     Teraz zobaczył jakieś cienie pomiędzy drzewami i pobłyskujące w świetle słońca postaci. Było ich kilku. Zbliżali się powoli, nie spiesząc się. Gadali między sobą. Wszyscy podobni do siedzącego wciąż – chyba wartownika – i niepodobni, poubierani w skóry albo w wełnianki, w wysokich butach albo łapciach przymocowanych łykiem wzdłuż łydki. Podobni w jednym – uzbrojeniu potężnym. Chyba wstali od posiłku, bo prawie każdy jeszcze coś miał w ręce i dojadał – a to jeden obgryzał udziec barani, a to kawał chleba, a to gomółkę sera, a to butelkę z miodem czy piwem. Najwyraźniej widzieli go od samego początku. Pijani nie byli, ale podochoceni.
     – A kogóż to zatrzymałeś?
     – Proboszcza, co idzie do Rzymu.
     – Pieszo?
     – Mówi, że tak.
     – Na proboszcza to on nie wygląda.
     – Nie jestem proboszczem. Jestem profesorem Uniwersytetu Krakowskiego.
     – Profesorem! – paru wykrzyknęło. – Jeszcze takiego tośmy nie mieli. To nie stać cię na powóz albo przynajmniej na brykę?
     Podśmiewywali się z niego, pewni swego. Ale on nie miał z czego żartować.
     – Pensje u nas niewielkie, a wydatków dużo.
     – A jakież to wielebny ma wydatki, piwa nie pije, żony nie ma, do dziewek nie chadza.
     – Biednych jest wszędzie dość. A wśród żaków zatrzęsienie.
     – Dość tych żartów. Oddaj pieniądze i puszczamy cię w zdrowiu. Rozwiąż sakwy.
     Zrobił, jak mu kazano. Grzebali, rozrzucali, szukali, żeby zabrać, co wartościowe. Natrafili na woreczek ze srebrem.
     – Resztę możesz sobie wziąć. Masz jeszcze?
     – Mam.
     Wyciągnął z kieszeni mieszek z miedziakami i srebrem.
     – Wszystko?
     – Wszystko.
     – Słowo?
     – Słowo.
     Przepytywał go ten, co siedział. Teraz dźwignął się. Był większy, niż się dotąd zdawało. Nie tylko wysoki, ale i tęgi, masywny jak góra.
     Pieniądze zgarniał z małpią zręcznością suchy drab o rzadkim, jasnym zaroście.
     Patrzył bezradnie na swoje pieniądze z takim trudem odkładane. Wiedział, że nic nie pomoże, że wszelkie słowo jest tu daremne. Nie żal mu było tych pieniędzy, ale jak dalej iść. Jeszcze w Polsce ludzie dobrzy, może go poratują, ale co dalej. Prawie bezwiednie powiedział:
     – To chyba trzeba mi będzie o żebraczym chlebie iść do tego Rzymu. Widać tak Pan Bóg chce.
     – No, idźcie już. Nie macie na co czekać – wartownik pchnął go krótkim rozkazem.
     Ruszył. Nogi miał jakby ścierpnięte. Szedł jak na szczudłach. Całe szczęście, że było z góry, bo pod górkę chyba by nie poradził iść. Jeszcze dobiegło go:
     – Takie same dobre pieniądze klechy jak nie klechy.
     I gromki śmiech, który echo niosło. Napięcie opadało. Zelżał ucisk w karku. I jakaś radość w nim narastała. „Może się i w obcych krajach ulitują nade mną. I to będzie dopiero prawdziwa pielgrzymka pokutna. Wstydu się najem, nieraz głodem przymrę, namarznę się w nocy w kopie siana. Byle tylko zdrowie dopisywało. Ale zobaczymy. Będzie, jak Bóg da”. I nagle sobie przypomniał o paru złotych monetach, które mu rector magnificus, Benedykt Hess, dał na drogę, przestrzegając, aby ich nie rozdał żakom. Aż przystanął z wrażenia. „Jak mogłem o nich zapomnieć. Chyba dlatego, że to nie moje”. Rector, wręczając je, powiedział: „A to zachowajcie na czarną godzinę”. A poza tym wciąż mowa była o srebrze. Poczuł ulgę. A więc nie trzeba będzie głodować. Wystarczy na drogę do Rzymu, a może i na powrót również: „jeżeli skromnie będę ich używał”. Nie trzeba będzie spać po polach, prosić o łyżkę strawy, szukać hispicjum, plebanii albo klasztorów, tłumaczyć nieskończoną ilość razy kim jest i dlaczego idzie o żebraczym chlebie. Patrzeć w niedowierzające, podejrzliwe, ironicznie uśmiechnięte twarze sług i służebnic, braciszków zakonnych na furcie, dostojnych proboszczów, prałatów, którzy potem będą go oprowadzali jak niedźwiedzia na odpuście i pokazywali gawiedzi, jacy to są oni wielkoduszni i dający wiarę, że tego przybłędę, który opowiada, że idzie z Krakowa do Rzymu, przyjęli i nakarmili, i dali nocleg, choć to może zwyczajny złodziej, wilk, który się przebrał w owczą skórę, kłamca, wydrwigrosz, złodziej, który w nocy nakradnie i ucieknie, zbójca, który jeszcze gardło poderżnie, a więc na wszelki wypadek trzeba będzie przed nim wszystko dobrze pozamykać, wyznaczyć stróża nocnego, który będzie dawał pozór, a rano odprawić go. Jeszcze wcześniej przepatrzyć jego sakwy, czy rzeczywiście czego z domu nie wynosi. A więc to wszystko już mu nie grozi, będzie szedł jak zwyczajny pielgrzym, skromnie jadł, skromnie spał, ale nie będzie potrzebował łaski ani upokorzeń, właśnie dzięki tym złotym krążkom za pazuchą. – Ale ogarnął go niepokój, jak czarna chmura na jasnym niebie. „Powiedziałem, że nie mam żadnych innych pieniędzy. Dałem słowo. Kapłańskie”. – Odezwał się w nim kazuista. „- Przysięga pod przymusem nie jest ważna. A po drugie: przysięga powiedziana w dobrej wierze naprawy nie potrzebuje”. Wytaczał kolejne argumenty upewniające go w tym, że może w spokoju kontynuować swoją pielgrzymkę do Rzymu, a już szedł pod górę, nawet przyspieszył, bo zauważył, że grupa zbójców ciągnie do lasu. Spostrzegli go. Zatrzymali się, prawie nie dowierzając, i zaczęli wracać na drogę. Dosłyszał niektóre zdania:
     – No to i księżulo wraca. Zaniechał pielgrzymowania do Rzymu.
     – Wraca, by nas prosić o zwrot swoich skarbów.
     – Zwrócimy mu, jak nas grzecznie poprosi. Połowę. Dla niego pół, dla nas pół. Jak upadnie przed nami na twarz. Jak nam stopy ucałuje, tak jakby ucałował namiestnikowi Chrystusowemu. A my co, gorsi od papieża?
     – Nie stopy, ale buty, bo stopy to masz zbyt brudne.
     Stanął przed tą rozzuchwaloną gromadą. Sięgnął za pazuchę i zaczął wyjaśniać:
     – Powiedziałem wam, że już więcej nic nie mam. Dałem kapłańskie słowo. A przypomniałem sobie w drodze, że mam jeszcze to – wyszarpnął garść z zanadrza, otworzył dłoń, na której ukazało się kilka złotych monet.
     Cisza zapadła jak na Podniesienie w kościele. Pierwszy opamiętał się rudzielec. Jeszcze niepewnym ruchem, jakby próbował, czy nie zniknie mu to złoto jak widziadło, czy to jest prawda, czy mu wolno. Wyciągnął rękę ostrożnie, a potem już zgrabnie zwinął monety ruchem zawodowego kieszonkowca, tak że nawet nie zabrzęczały. Nagle zagrzmiał głos wartownika:
     – Oddaj mu to. Oddaj mu wszystkie pieniądze.
     Rudy zjeżył się jak zaatakowana wiewiórka. I, zwracając się do reszty, zapytał:
     – A dlaczegóż to, kamraci, mam zwracać temu klesze pieniążki?
     – Bośmy spotkali świętego – odpowiedział wielkolud. – Jak długo żyję, czegoś podobnego nie widziałem, ani wy, bracia. Świętość trzeba uszanować, bo to grzech.
     – Pieniążki świętego czy nie świętego są takie same, byleby były – zarechotał rudy.
     Paru uśmiechnęło się.
     – Oddaj mu wszystko, mówię ci – powtórzył czarny.
     – Cóżeś ty, król, że mi rozkazujesz? – zapiszczał rudy. Ale już odsunął się, aby być poza zasięgiem jego ręki.
     Twarz czarnego zdawała się szarzeć. Szczęki mu skurczyły się, tak że prawie nie mógł mówić. Z największym trudem warknął:
     – Oddaj, bo cię zabiję.
     Zbóje rozsunęli się, tworząc wyraźny krąg, w którym pozostał czarny i rudy. Ten jeszcze bardziej oddalił się od czarnego.
     – Ty mnie zabijesz. Ejże, dość ludzi nazabijałeś, ale może wreszcie trafi kosa na kamień.
     Od pojedynku dzieliły sekundy. Rzucił się na czarnego.
     – Bracie, zostaw. Ma się krew przelewać dla tych pieniędzy? Ja już ich nie chcę, weźcie je sobie. Jakoś dojdę do Rzymu.
     Olbrzym odsunął go łagodnie.
     – Bracia, to moje ostatnie słowo – zaczął mówić urywanymi zdaniami, łapiąc z trudem oddech, jakby miał dychawicę. – Dla mnie zawsze, całe życie, nie było obojętne, czy grosz jest biedaka, czy bogacza. I zdawało mi się, że i wy tak uważaliście. Jeżeli się zmieniło… Jeżeli dla was ważny jest tylko grosz? No, powiedzcie.
     Panowało milczenie. Nikt się nie odezwał, tylko trwający w wyczekiwaniu rudzielec uśmiechał się złośliwie. Czarny odczekał jeszcze chwilę, a potem zdjął kapelusz, z zamachem cisnął go na ziemię, wlazł na niego obiema nogami, wytarł o niego buty i powiedział:
     – Odchodzę. Nic tu po mnie. On mówi, że idzie pokutować do Rzymu za swoje grzechy o żebraczym chlebie. Nie wiem, jakie są jego, znam swoje. Pójdę i ja pokutować za swoje.
     Jan obserwował to, co się dzieje. A że jak zwykle myślał logicznie, wtrącił czym prędzej:
     – Ale chyba nie pójdziesz na pielgrzymkę z narzędziami mordu?
     Czarny jakby zawahał się, ale trwało to tylko moment, bo już wyciągał mizerykordię, odpinał pas z szablą, zdejmował kołczan pełen strzał i łuk, rzucał to jedno po drugim na ziemię.
     – To wszystko.
     – Wszystko? To możemy iść. Zostańcie z Bogiem.
     – Bywajcie – dorzucił czarny.
     I poszli w dół, w stronę gór, drogą, która prowadziła do Rzymu.