Biblioteka



1




PATRONKA POLSKICH CHŁOPÓW



*


    Kiedym orał tam pod lasem, cyngi dudy gajdy basem,
    przyszło do mnie dziewczę czasem, cyngi dudy gajdy basem.
    Przyszło do mnie, zapytało, cyngi dudy gajdy basem,
    czy się dobrze zaorało, cyngi dudy gajdy basem.


   Śpiewała kolejny raz tę nowo poznaną piosenkę z wszystkimi, już pełnym głosem, nie tak jak na początku po cichu, nieśmiało. Śpiewała i śmiała się z tych jakichś cyngów, dud, gajdów i basów, które nie wiadomo dlaczego i po co stanowiły refren tej piosenki. Ale się coraz bardziej do nich przekonywała i już przyznawała, że bez tego refrenu nic by ta piosenka nie wartała. Śpiewała maszerując zapamiętale do jej taktu, na wzór gościa, który tak nieoczekiwanie pojawił się u jej wujka i spowodował ten wicher, oko cyklonu, któremu i ona dała się nieoczekiwanie porwać. Wszystkiemu on był winien. To dzięki niemu teraz szła przez wieś – nie szła a maszerowała – środkiem drogi i śpiewała wraz z całą grupą jego idiotyczną piosenkę, dookoła, dookoła. Nie wstydząc się zupełnie. Czego by jeszcze godzinę temu nie zrobiła za skarby świata i nikomu by nie uwierzyła, gdyby ją przekonywał, że to zrobi, nawet gdyby jej nie wiadomo kto wmawiał. I znowu od początku: „Kiedym orał tam pod lasem”. Śpiewała kolejny raz.
   – Naciągaj nogi, naciągaj – upominała braciszka, który maszerował obok niej, wydzierając się cienkim głosikiem. – Nie drób, nie drób, maszeruj do taktu.
   Tak, wszystko to spowodował gość wujkowy. To on sprawił jej metamorfozę i całego jej świata, że szła radosna, rozpędzona, śpiewająca. On też wymyślił, żeby palić dziś ognisko. Niby nic nadzwyczajnego. Palili prawie codziennie. Ale to teraz będzie inne ognisko. Czarowne. Nadzwyczajne. Jak wszystko, co było, odkąd się pojawił. Nieśmiało, ale i uważnie go lustrowała, gdy tylko on na nią nie patrzył. Był trochę chyba młodszy od wujka. A może tylko tak wyglądał. Ubrany oczywiście po miastowemu i po miastowemu uczesany. Na nogach miał czarne buty sięgające ponad kostkę, nie sznurowane, z elastycznymi ściągaczami po obu stronach, teraz już od dawna okurzone wapiennym prochem drogi, po której maszerowali, na co on zupełnie nie zwracał uwagi – i to byłą kolejna rzecz, która ją tak zachwycała u niego. Ona też maszerowała po zakurzonej drodze, ale przecież taplała po kurzu bosymi stopami. Nie było tej drogi za wiele i nie było też wsi za wiele. Już zaraz był jej koniec. Już wykręcili w stronę jej chaty. Przemaszerowali na oczach roześmianej, ale zarówno zdumionej mamy, taty i rodzeństwa, którzy wylegli przed dom wywołani głośnym śpiewem. Tylko mała Róża – jej przylepka, najwyraźniej zaniepokojona tym, co się dzieje: jej metamorfozą – z nieodłącznym palcem w buzi, jakby się chciała upewnić, czy to naprawdę jej Lolka, jak ją w skrócie nazywała, oderwała się od ściany, do której stała przywarta, podbiegła i wyciągnęła do niej rękę. Wobec tego ujęła jej ciepłą łapkę i maszerowała dalej, ciągnąc siostrzyczkę truchtającą obok niej. Tak jak przypuszczała, wujek prowadził procesję pod „jej” gruszę, gdzie był plac na ognisko. Skończył się ciepły, mechaty kurz. Teraz pod stopami była twarda darń ścieżki.
   – Kiedym orał tam pod lasem…
   Jeszcze śpiewali, ale piosenka przygasła, bo marsz się skończył. Byli na miejscu.
   – Karolciu, to twoje królestwo. Tyś tu gospodyni, my twoi podwładni – oświadczył wujek.
   Wpadła natychmiast w ton tej zabawy.
   – No to prosimy, niech król zaprzyjaźnionego królestwa krakowskiego zajmie główne miejsce na tym oto tronie. – Tu wskazywała miejsce z oparciem o pień gruszy. – A my w międzyczasie przygotujemy ucztę. Ale najpierw, słudzy moi, udajcie się na poszukiwanie suchych badyli, a przy okazji, kto natrafi na pięknego ziemniaka, niech przyniesie i złoży u stóp naszego dostojnego gościa.
   Zabrała się do przygotowywania ogniska. Zagarnęła trochę suchych jak pieprz badyli, które zostały z ostatniego ogniska, zmięła je w dłoniach, stanęła przed gościem, który już zdążył usiąść pod gruszą, złożyła mu głęboki pokłon, aż warkocz przeleciał jej przez głowę i dotknął ziemi.
   – Miłościwy panie, prosimy was pokornie o rozpalenie ognia albo piorunem, albo chociażby lichą zapałką produkowaną przez monopol austriacki.
   Sama nie wiedziała, skąd się wzięła u niej ta odwaga. Sama się sobie dziwiła, że zdobyła się na taką śmiałość wobec człowieka, którego spotkała pierwszy raz w życiu.
   – Dziękuję ci, Wiewiórko, za twoją uprzejmość. Ja, smok wawelski, mógłbym zapalić to ognisko jednym ognistym oddechem. Ale ponieważ przy tej okazji mógłbym ci krzywdę zrobić, spalić kawałek twojego ogonka, wobec tego lepiej będzie, gdy posłużę się zapałkami cesarza austriackiego, który to cesarz zresztą wykorzystuje nas na wszelakie sposoby, również sprzedając nam drogo byle jakie zapałki. Nazywał cię już kto Wiewiórką? – spytał nieoczekiwanie.
   – Nie, najwyżej rudzielcem, piegusem.
   – No, to raczej przezywał niż nazywał. Wiewiórka to nie przezwisko. A jak ci jeszcze mówią?
   – Lolka, Karolka, Koza, Kózka – odpowiadała wciąż lekko zawstydzona.
   Teraz, gdy ona trudziła się, by nie zgasł płomyczek, gdy podsuwała pod niego coraz to inne suche badyle, gość już rozpoczął z wujkiem rozmowę:
   – Myślisz, że ludzie się zejdą?
   – A zejdą się, zejdą. Na to szliśmy przez całą wieś, wyśpiewując. Usłyszeli nas, to się i zejdą, choćby dlatego, że w taki niedzielny wieczór niewiele jest co do roboty. Kto był na nieszporach w Zabawie, już dawno wrócił.
   – No, to zanim ludzie się zejdą, powiedz, co nowego w Wał-Rudzie?
   – Cóż tu może być nowego. Nowe dzieje się u was, w Krakowie, we Lwowie, w Warszawie. To my tutaj czekamy na wiadomości, które wy przywozicie.
   – Myślałby kto – słuchając tego, co mówisz – że tu świat zabity deskami. A przecież tuż obok Wierzchosławice, a w nich ni mniej ni więcej, tylko Wincenty Witos.
   – Tak, co prawda to prawda. Jest i Witos, który co raz do ans zagląda. Niemniej co gość z Krakowa, to gość z Krakowa. A więc, co tam u was nowego?
   – Całkiem poważnie?
   – Całkiem poważnie.
   – No to ci powiem, że moim zdaniem, sytuacja polityczna ulega gwałtownemu zaostrzeniu.
   – Co się dzieje? Żyjemy w swojego rodzaju erze pokoju. Dawno nie było takiego i tak długo ciągnącego się zawieszenia broni w Europie. Trwa Święte Przymierze. Pokoju strzegą trzej cesarze. Cóż może Europie zagrozić – mówił wujek na wpół poważnie, na wpół ironicznie.
   – Podpuszczasz mnie, jak widzę.
   – A podpuszczam cię.
   – Bo przecież naród nas słucha. Czy tak?
   Uznała, że to znowu do niej pije krakowski gość. Ona sama była tym narodem, nie licząc paru mężczyzn, którzy pojawili się na ścieżce między domami, w odświętnych, przeważnie czarnych, garniturach, w butach z cholewami wyglansowanymi, że się świeciły z daleka „jak psu pysk” – tak to tato nazywał. On pilnie ją obserwował. Ale faktycznie śledziła rozkręcającą się rozmowę z najwyższą uwagą. Zajęta pozornie jedynie płonącym już ogniskiem, nie chciała uronić niczego, co ten gość z dalekiego świata przekazywał wujowi. Nie oddalała się też od ogniska. Dokładała do niego tylko to, co jej inne dzieci przynosiły. Mówiła do nich półgłosem, prawie szeptem, żeby nie przeszkadzać rozmawiającym i żeby sama nic nie traciła. Gość to spostrzegł i zaraz od początku nasilił głos. Gdy przymuszona sytuacją oddalała się na chwilę, przeczekiwał, żeby zasadniczego wątku nie zgubiła.
   – Bardzo wiele na rozmaitych płaszczyznach. Można by zacząć od pozornie najmniej ważnej, od kolonii. Trwa rywalizacja pomiędzy mocarstwami o posiadanie jak najwięcej i jak najbogatszych kolonii. U boku dotychczasowych rywali pojawia się nowa potęga: Prusy. Rozbudowują na gwałt flotę i zgłaszają pretensje o kolonie, jako równorzędny partner. To się nie podoba przede wszystkim Anglii, nie mówiąc o Francji, Portugalii czy Hiszpanii.
   – No, widzę, że zaczynamy powtórkę historii współczesnej.
   – Niech tak będzie. Słucha nas młodzież i dorośli. Niechże się coś więcej dowiedzą nad to, że w najbliższą niedzielę będzie wesele w Zabawie albo chrzciny w Rudnej.
   Faktycznie już od dobrej chwili poczęli ściągać ludzie po dwoje, po troje albo i pojedynczo, przychodzili, chwalili Boga i siadali na trawie wokół ogniska czy też zostawali w pozycji stojącej, przysłuchując się rozmowie. Wśród nich spostrzegła swojego ojca.
   – A co na to Rosja?
   – Rosja pozostaje przy swych zdobyczach na kontynencie azjatyckim  i europejskim, ale dąży do umocnienia tych pozycji. Teraz aktualnie bardzo pilnuje Bałkanów. Tym bardziej, że ma silnego konkurenta w postaci Austrii, która Bałkany traktuje jako sferę swoich wpływów. Austria sama nie byłaby tak pewna siebie w tym sporze. Ale czuje poparcie Prus. A nawet można się poważyć na tezę, że jest to sterowane przez Prusy.
   – Skąd ta niechęć Prus do Rosji.
   – Znowu mnie podpuszczasz. Dobrze już, dobrze. Też z rozmaitych powodów. Ale między innymi, nie zapominajmy, że Rosja jest w przyjaźni z Francją. A ta przyjaźń jest skierowana przeciw Prusom.
   Coraz przychodzili nowi ludzie. Gospodarze, parobki, młodzież. Przychodziły i co odważniejsze kobiety, dziewczyny. Dookoła ogniska tworzyli krąg podwójny, a nawet w niektórych miejscach potrójny.
   – Wy cięgiem ino Rosja, Austria, Prusy. A gdzie mocie Polske? – spytał jej ojciec.
   – O właśnie. Na pozór jest nieobecna, a naprawdę, wojna, ku której idziemy, będzie również wojną o Polskę. Powiedzmy całkiem po prostu. Rozbiory Polski, zniknięcie Polski z karty Europy niczego nie załatwiło, a wprost przeciwnie: stworzyło napięcie, które w sposób naturalny musi doprowadzić do jej ponownego powstania. Od rozbiorów upłynęło około 120 lat. Państwa zaborcze liczyły na to, że uporają się z nami na tej zasadzie, że nas wchłoną, zrusyfikują czy zgermanizują.
   – Częściowo im się to udało.
   – Oczywiście, nie można sobie wyobrażać, żeby mogło być przeciwnie. Nas traktowali i traktują jak tereny kolonizacyjne i eksploatowali bezwzględnie, nie inwestując prawie nic. Państwa zaborcze są atrakcyjne i bogate. Ludzie nasi tam chętnie jechali i jeżdżą na zarobek, na studia. Jechali prości i inteligencja. Jechali i zostawali w Rosji, w Austrii, w Prusach.
   – Wieś zwłaszcza do Stanów. Zwłaszcza wieś galicyjska – wtrącił wujek. – Tu prawie każda rodzina ma kogoś w Stanach. Mówią, że w Chicago nie potrzeba się uczyć po angielsku. Wszędzie można się dogadać po polsku.
   – Nie potrza, coby nase ludzie jechały do Hameryki. Niechby sie śnimi podzieliły ziemią nase pany. I tak mają ji zadość – odezwał się gospodarz z fajką w zębach.
   – Macie rację. Potrzebna jest reforma rolna. Przeprowadzimy ją, jak tylko powstanie państwo polskie.
   – W ten sposób – podjął pan z Krakowa – utraciliśmy olbrzymi potencjał ludnościowy. Ale pomimo to i tak stanowimy ogromną masę biologiczną mającą poczucie swej odrębności narodowościowej. Stanowimy problem europejski, z którym coś trzeba zrobić. Innymi słowy, Europa jest świadoma, że narodowi polskiemu trzeba przywrócić byt państwowy.
   – To oni już wiedzą. Pozostaje dla nich otwarte pytanie: w jakich granicach.
   – Ale jak dotąd, żadne z mocarstw nie chce podjąć jakiegoś decydującego rozstrzygnięcia, ogląda się na pozostałych dwóch współtwórców rozbiorów. Każde z trzech mocarstw wie, że musi powstać Polska, ale każde chce jak najmniej oddać z tego, co zagarnęło. Najbardziej zgodliwa jest Austria.
   – Bo by kciała nos zaharapcyć i zrobić Austro-Węgro-Polske.
   – Tys prowde godocie – powiedział chłop z fajką – tylko Madziary nos nie kcom. Mamy porzykadło: „Węgier Polak dwa bratanki”. Ale to tylko my tak myślimy. Oni – nie.
   – Prusy nie chcą oddać ani Śląska, ani Poznańskiego, ani Prus Królewskich. Najtrudniej jest z Rosją, bo ona byłaby skłonna najwyżej do oddania terenów w granicach dawnego Księstwa Warszawskiego czy późniejszego Królestwa Polskiego, ale nie chce oddać terenów dawnego Księstwa Litewskiego, które sięgało od Bałtyku aż do Morza Czarnego, wraz z Połockiem i Kijowem.
   – No to ni momy nikogusieńko, co by nom pomógł. A Francuzy, a Angliki?
   – Oni trzymają z Rosją, bo ta im jest potrzebna przeciwko Prusakom. Rosja z Anglikami się już ugadała, że wschodnia granica Polski będzie przebiegać mniej więcej na linii Sanu i Bugu.
   – Widzioł to kto, jakie spicyfindry. A locego to tak.
   – Bo mówią, że dotąd sięga język polski.
   – Gówno prowda. Przeprosom wos piknie. Ale jesce mi rzeknijcie, dzie bedzie rosyjsko granica.
   – Na wschód od naszej.
   – Jo sie tam nie znom na polityce, ale na wschód ni ma żodnych Rosjan, tylko Białorusiny i Ukraińce. Kiej oni godają: Rosja, to niech bedzie Rosja, a Ukraina swoim porządkiem, Białoruś swoim porządkiem, Gruzja swoim porządkiem. Byłem na Krymie, to wim, jak tam Rusków kochają. Nie lepi niż u nos.
   – Trzeba, żebyście pojechał do Moskwy i wytłumaczył to wszystko carowi.
   – Jo mu nie muse tłumacyć. Un to syćko wi lepi ode mnie. Tylko un złodziej, co biere, dzie sie tylko do. Nazreć sie ni moze. Syćko mu mało.
   – Nic sie nie bój, Józuś. Bedzie śnim jak z wawelskim smokiem. Wreście cosik takiego zezre, ze mu od tego brzusysko pęknie i ozleci sie na kawołki – powiedział jej ojciec.
   Rozległy się śmiechy serdeczne. Była dumna, że jej tata taki dowcipny.
   – No to ni momy żodnego poratowanio od nikogo – odezwał się chłop z fajką.
   – Niejaki ratunek dla nas jest w Stanach Zjednoczonych.
   – A co my ich obchodzimy, telo co zesłorocny śnieg.
   – No, nie jest to całkiem tak, ale składa się tu nadzwyczajnie, że mamy tam u boku prezydenta najlepszego ambasadora polskości, jakim jest Ignacy Paderewski.
   – Tyn, co brzdonko na forteklapie? – odezwały się śmiechy.
   – Nie godołbyś, Józuś, belecego. A dyć to za jego piniondze postawili przed trzema rokami, w 1910, dokładniusieńko w pińcetlecie bitwy pod Grunwaldem, pomnik grunwaldzki w Krakowie na placu Matejki. Jageś nie widzioł, to worto do Krakowa pojechać i mu sie przyglądnąć. Jak un sie musioł wykostować, coby taki pomnik z zjelaza i kamienia postawić.
   – Po pierwsze, jest to arcymistrz fortepianu – pan z Krakowa uciął do reszty śmiechy poważnym oświadczeniem. – Po drugie, kompozytor, ale, co najważniejsze, przyjaciel prezydenta Wilsona. Prezydent czuje się nawet zaszczycony tą przyjaźnią. Bo Paderewski jest człowiekiem o najwyższym autorytecie światowym. Przed nim stoją otwarte wszystkie salony największych i najbogatszych ludzi. Jakby wam to powiedzieć. On jest dla tych ludzi jak prorok w Starym Testamencie. Tak go szanują, poważają i słuchają. A przy tym jest człowiekiem, który ukochał Polskę ponad wszystko, słyszałem.
   Zrobiło się jakoś cicho przy ognisku. A gość po chwili namysłu opowiadał dalej:
   – Mówią, nie wiem czy to anegdota, czy też fakt historyczny, ale gdy anegdota, to jest bliska prawdy, że razu pewnego do Białego Domu w Waszyngtonie podjechał w nocy powozem Paderewski, zastukał laską o szybę, zbudził służbę, polecił obudzić prezydenta z prośbą, że chce z nim natychmiast rozmawiać. I tak się to wszystko stało. Na drugi dzień, kiedy zapytano prezydenta Wilsona, jakie to pilne sprawy przyprowadziły do niego wielkiego Paderewskiego z tą nocną wizytą, odpowiedział: rozmawialiśmy do rana o Polsce.
   Zapadła jeszcze głębsza cisza. Słuchacze najwyraźniej byli wstrząśnięci tym opowiadaniem. I ona sama również. Dopiero po chwili znowu zajęła się ogniskiem. Dzieci, które przyszły razem, jak i te, które ściągnął ogień, zachowywały się niezwyczajnie. Z respektem obserwowały gościa pogrążonego w rozmowie z ludźmi ze wsi. Jeżeli jeszcze na kartoflisku pokrzykiwały przy zbieraniu badyli i szukaniu ziemniaków, to gdy się zbliżały do ogniska, milkły, porozumiewały się szeptem.
   Zachodziło słońce. Ogromna pomarańczowa kula wisiała tuż nad granatową smugą lasu. Natężone żółcizny rozlewały się po niebie, przechodząc w błękit nad jej głową. Trwała rozmowa.
   – I szczęście od Boga, żę mamy tylu znakomitych polityków również w Polsce. Bo tych będzie nam trzeba najbardziej. Losy Europy będą się w końcu rozrywały przy zielonym stole, nie tylko na polu bitwy.
   – Nie na polu bitwy?
   – Oczywiście przede wszystkim, ale w końcu przy zielonym stole. Jedno jest pewne, niezależnie od tego, jaki będzie ostateczny koniec wojny, Polska musi powstać, a wtedy jest konieczna obecność naszych dobrych polityków.
   – Jakiez to polityki, co pon ich nazywo wielgimi? – spytał chłop z fajką.
   – W Warszawie, w obozie narodowców, Dmowski. Zresztą wciąż pojawiają się nowe nazwiska. Choćby rosnący w znaczenie Piłsudski. Socjalista, człowiek, który nigdy nie był oficerem, mówi o konieczności utworzenia polskiej siły zbrojnej w ramach austriackiej armii. Spotyka się z ogromną opozycją. Ale ja go chyba rozumiem. Chce stworzyć kartę, która by mógł zagrać, gdy dojdzie do jakichś rozgrywek. Chce w ten sposób doprowadzić do tego, by naród polski nie był przedmiotem w rękach wielkich mocarstw, ale by się stał podmiotem mogącym rozstrzygać o własnym losie. Piłsudski już od 1893 wysunął się na czoło PPS-u. On stoi na stanowisku, że granica zachodnia Polski jest mniej więcej oczywista, a dla niego prawdziwą wielką sprawą jest granica wschodnia. chce przywrócić taką, jaka była przed rozbiorami: granica Polski w unii z Litwą, a wiec granica od morza do morza, od Bałtyku po Morze Czarne.
   – Z jakich stron un sie wywodzi? – rzucił pytanie chłop stojący w cieniu gruszy.
   – Urodzony w 1867 na Wileńszczyźnie, gdy miał lat dwadzieścia, zamieszany w przygotowywanie zamachu na cara Aleksandra II, wysłany na Sybir, wrócił stamtąd po pięciu latach i działał w zaborze rosyjskim. Piłsudski w 1910 utworzył paramilitarną organizację „Strzelec”.
   – Jakich momy jesce?
   – W zaborze austriackim świetny organizator, Ignacy Daszyński, stoi na czele tamtejszych socjalistów.
   – A wyście kto sam? – padło nagle pytanie zza gruszy. – Cyrwony, bioły, corny?
   Pytanie to wywołało konsternację. Ale pan z Krakowa odpowiedział zupełnie swobodnie:
   – Ja jestem z TSL-u: z Towarzystwa Szkoły Ludowej. Założył je Adam Asnyk jeszcze w 1891 roku w Galicji. Jego zadaniem jest oświata ludu. Zakładamy i utrzymujemy szkoły elementarne i średnie, ochronki, seminaria nauczycielskie, domy ludowe, biblioteki, chóry, teatry amatorskie. Stąd też przyjaźnię się z Franciszkiem Borzęckim, no i od dzisiaj z jego pomocnicą, Karoliną.
   Uśmiechnął się i popatrzył na nią. Zawstydziła się i miała mu za złe, że to przy ludziach powiedział. Czuła, że spłonęła jak rak.
   – A tyn Dmoski. Co to za jedyn? – spytał tata, najwyraźniej by odciągnąć uwagę ludzi od ostatniego zdania.
   – Roman Dmowski stoi na czele Ligi Narodowej. Przyrodnik, umysł trzeźwy, wyłożył swoje poglądy w książce „Myśli nowoczesnego Polaka”.
   – To tyn, co przysyło nom „Polaka”?
   – Tak. Liga stara się oddziaływać na chłopów i wydaje „Polaka”, ale również interesuje się robotnikami. Na Śląsku do narodowców należy znakomity polityk Wojciech Korfanty. W ruchu ludowym działa Wysłouch, obok niego Jan Stapiński.
   – Tak. Stapińskiego to znomy. Rozmaicie o nim powiadają: dobrze, ale więcy źle.
   – Stronnictwo Ludowe powstało w 1895. Żąda usunięcia przywilejów ziemian w życiu politycznym, gospodarczym, społecznym. Szerzy znajomość kultury narodowej. Tam jest też Wincenty Witos, z tym, że chyba on chce się oddzielić od Stapińskiego i stworzyć odrębną organizację PSL.
   – A Piłsudski siedział ze swoimi w mieście. Teroz pcho sie ku nom. Kusi chłopoków nasych siabelkom i majnlicherem. Nom kużdą pukafke ziandary zabirają, ze cłowiek ni mo cym odegnoć dzików od kartofliska, a belejakie ciarachy, co spod Moskala do nos sie przywlekły, paradują w mundurkach „Strzelca” i z karabinem.
   Naraz odezwał się chłop siedzący za gruszą, jakby przekreślając wszystko, co było dotąd powiedziane:
   – Panocku, wyście z miasta, a my tu ze wsi. Godomy jak gęś z prosięciem. Wom co inne doskwiro, nom co inne. Wom w głowie wojenka i fiki miki, a my ni momy co do gorka wrazić. Wyście miastowi, trzymocie z panami, a uni nos gnembią.
   – Czego wam potrzeba?
   – Nom potrza ziemi. Panowie ji za dość mają. Nom nic nie popuscą. Rozpirają się łokciami. Nase dzieciska gołe, bose, nieucone. A tamci jedzą, piją, grają w karty, tracą piniondze dziesi za granicom po kasynach, potym siedzą w badach. Ich fornale do nos jak psy. A nom dzieciska z głodu zdychają. Co wy, panocku, o tym wicie.
   – A ja właśnie tego chcę, żeby się zmieniło. Idzie nowe. Trzeba myśleć do przodu: o tym co po wojnie. Nie będzie już tak jak dawniej. Czekaliście, co wam miłościwie panujący cesarz Franciszek Józef podaruje, jakie ulgi otrzymacie. W Polsce, ku której idziemy, będziemy się sami rządzili. Zbudujemy takie państwo, gdzie będzie wszystkim dobrze. Będzie panowała demokracja oparta o parlament. To będzie miejsce, gdzie będą załatwiane wszystkie sprawy całego państwa. W nim muszą być reprezentowani chłopi. I do tego nowego musimy się przygotować, żebyśmy umieli się rządzić w wolnej Polsce.
   Zapadła cisza, jakby wszyscy zapatrzyli się w ten obraz przyszłej Polski. Ciszę przerywał tylko trzask palących się badyli, które wciąż dokładała do ogniska.
   – A ty, Wiewiórko, nie chcesz o nic pytać? – nagle usłyszała do niej skierowane słowa.
   Och, Boże. Nie wiedziała, co powiedzieć. Pytań aż za dużo. Sekundy płynęły. Nie chciała zamilczeć. „Pomyśli, żem obrażona”. Równocześnie nie chciała zbyć go byle czym. Ot, tak, żeby było i już. Zdecydowała się mówić, pomimo obawy, jak zostanie przyjęta jej wypowiedź:
   – Brakuje mi w tym wszystkim Pana Boga. Może nawet nie Pana Boga. Może nawet nie Chrystusa. – Mówiła nieskładnie, potykając się o trudniejsze słowa. – Bo przecież chcecie dobrze i żeby panowała sprawiedliwość, i żeby ludzie żyli w wolności, i żeby jedni drugich nie kłamali. Ale czegoś mi tu brakuje – przerwała na chwilę, szukając w głowie na gwałt słowa, które by oddało to, co czuła. – Może tylko Kościoła, może księży. Przecież to jest jakieś dążenie do sprawiedliwości królestwa Bożego. Przecież to jest wciąż sprawa ludzi i głodnych, i nagich, o których Pan Jezus się upomina. Dlatego tu powinni być chrześcijanie w pierwszej linii. A już przede wszystkim księża.
   Mówiła wbrew sobie. Nigdy o takich sprawach nie chciała wypowiadać się publicznie. Tym bardziej, że wszyscy jej teraz bardzo uważnie słuchali. Najbardziej gość. To wyraźnie czuła. Wreszcie, gdy dobrnęła do ostatniego słowa, czuła się jak pływak na jeziorze, który ostatnim wysiłkiem dosięga zbawczej kępy trawy. Zamilkła nagle i miała w sobie pustkę, jakby wypowiedziała całą swoją duszę – samą siebie. Nawet już nie było dla niej ważne, co usłyszy i czy w ogóle otrzyma jakąś odpowiedź. Tym bardziej zdziwiła się, gdy pan z Krakowa zaczął odpowiadać na kwestię, którą podniosła:
   – W pełni się z tobą zgadzam. Masz rację. Sam jestem człowiekiem wierzącym i praktykującym i chciałbym w imię Chrystusa wprowadzać sprawiedliwość i miłość na ziemię, zwłaszcza w naszym narodzie. Każdy chrześcijanin tego chce i chcieć powinien. Ale odnośnie tego coś poruszyła: Wśród polskiego duchowieństwa dobrych przykładów jest bez liku. I tych, którzy pracują gorliwie na swoich parafiach, znani tylko przez swoje owieczki. Bywają i tacy, którzy wyrastają na proroków. Ale przecież są nie tylko księża. Są i świeccy katolicy, którzy inspirowani przez Ewangelię i powołując się na nią, podejmowali działanie na płaszczyźnie społecznej. Kapitalne znaczenie w tej sprawie odegrała encyklika Leona XIII Rerum novarum z roku 1891, w której papież zajął się prawem człowieka do wolności i sprawiedliwości społecznej.
   – Ale w Polsce.
   – W Polsce na przykład na Górnym Śląsku Adam Napieralski, redaktor „Katolika”, następca Miarki już od 1889 organizował polskie chrześcijańskie związki zawodowe. Na Pomorzu w 1894 Wiktor Kulerski założył „Gazetę Grudziądzką” i miał ambicje tworzenia ruchu katolicko-ludowego. Wcześniej, bo już w latach siedemdziesiątych, podobne zamiary realizował w Galicji ksiądz Stanisław Stojałowski, ale popadł w konflikt z hierarchią i częściowo odszedł od pierwszych swych koncepcji. W zaborze rosyjskim ściśle religijny charakter miały inicjatywy podejmowane przez ojca Honorata Koźmińskiego, kapucyna. Od lat siedemdziesiątych tworzył bezhabitowe zgromadzenia zakonne, najpierw żeńskie, potem również męskie. Z końcem XIX wieku liczba członków tych zgromadzeń dochodziła do 10 tysięcy osób. Rekrutowali się przeważnie z warstw chłopskich i robotniczych i wprowadzili ich problematykę do sfery swojej działalności. Obok ojca Koźmińskiego działał tu – zwłaszcza w Warszawie – ksiądz Jerzy Matulewicz.
   – Po prowdzie, to jesce jest inacy. Ktoz to jak nie biskup przyhaltował księdza Stojałowskiego. Zeby to tylko onego – odpowiedział mu gospodarz z fajką w zębach.
   – Trza pedzieć: są tacy i tacy. Jegomoście tyz są ludzie. Choć my by fcieli, coby byli jako aniołowie Pańscy w niebie albo prorokowie – dodał ten zza gruszy.
   Dzień przygasał. Pochłodniało, jak to bywa przy zachodzie słońca. Zebrani objęli ognisko ciaśniejszym kołem.
   Rzucała ziemniaki w gasnące ognisko – w popiół, który został po badylach – patykiem zagrzebywała je. Dopiero wtedy dorzuciła trochę badyli, żeby ziemniaki się szybciej upiekły, żeby było jaśniej i cieplej. Szarzało. Ginęły kolory, nasycały się czernią. Umilkły ptaki: tylko czasem odezwał się jakiś pojedynczy ich głos.
   Jeszcze zanim zaszło słońce, przyszła jej mama i zabrała Różę. Poderwała się:
   – Ja ją odprowadzę do domu – powiedziała szeptem.
   – Siedź se, siedź, jak ci tu dobrze – mama też jej szeptem odpowiedziała. – Ni mosz rozrywek. Jak chcesz, bądź do kuńca. Tylko nie bedemy na ciebie cekać z wieczerzą. Zostawię ci coś do jedzenia w szabaśniku.
   Jakże jej była wdzięczna za to pozwolenie. Tylko, jak się okazało, były niejakie trudności z Różyczką. Rozryczała się, gdy zobaczyła, że ona sama ma wrócić do domu, bez niej. Nie było wyjścia, mama musiała ją wziąć na ręce i wynieść spod gruszy.
   Zmrok szybko zapadał. Trwała dyskusja. Ludzie wypowiadali swoje kłopoty i troski, może nawet łatwiej niż za dnia.
  – Chłopu ta syćko jedno cy to Austryjok, cy to Rus, Polak cy Prusok. Telo tylko, coby mu beło jako tako. Po co nom jakasi Polsko. Momy cysorza. Krzywdy nom nie robi. Potaniało. Bułkę mozes se kupić za dwa centy. Podotki nie za wysokie. Źle to wom? Pewnikiem jesce nie jest cołkiem dobrze, ale idzie ku dobremu.
   – Nie godołbyś bele cego. Mos przykrótką pamięć. A jak beło w 46 roku, kiej Austryjoki chłopów napuścili na panów, pod dowództwem Szeli ze Smarżowic.
   – Panom sie to nalezało.
   – Wstydziłby się tak bzdurzyć. Przecie teroz kużdy wi, że to Austriakom o powstanie polskie chodziło. Kcieli ukręcić mu łeb rękami chłopów i ukręcili.
   – Jo tam nie godom, co było, ale jak jest. A jest nie tak źle.
   – Nie tak źle? A w dziewiętset pirsym roku we Wrześni katowali dzieciska za to, ze nie kcioły chodzić na religie po germańsku, ale prosiły sie, coby im zostawić po polsku.
   – To przecie Prusoki a nie Austrioki.
   – Tele samo worci jedni co i drudzy. Austryjoki przymilne, ale tak samo nos germanizują.
   Zabrał głos gość z Krakowa.
   – Sami przyznajcie, że w którymś momencie ponosi klęskę takie rozumowanie: wszystko jedno czy Prusak, Austriak czy Polak, byle tylko była kabza nabita groszem. Bo przyjdzie chwila, kiedy każą człowiekowi się wyrzec jego mowy ojczystej. A może nawet i wiary. I wtedy powróci pytanie, kim ja jestem, do kogo należę. Oczywiście, są tacy, którzy właśnie dla pieniędzy są gotowi wyrzec się i jednego, i drugiego. Ale to jest zaprzeczeniem godności człowieka.
   – No to jo wom cosik dopowim. Lo mnie kużdy taki, co to jedzie do Hameryki, to taki ryzyk-fizyk. Mówi se w duszy: syćko ludzie mogą sie Polski zaprzeć, ale jo nie. A potem ani sie oglądnie, a juz wpod jak śliwka w kompot. To, co przystoi człowiekowi, to jechać „na Saksy”. Jadą na miesiąc, poniktórzy na parę miesięcy, zarobią, wracają, dokupują pole, stawiają dom.
   – Zaśpiewamy? Bośmy się chyba już zmęczyli tym gadaniem – przerwał rozmowę wujek Borzęcki.
   – Oczywiście. A co chcecie. Co umiecie.
   Dość nieoczekiwanie poderwał się śpiew, jaki rozpoczęła zgromadzona młodzież:


 Naprzód, drużyno strzelecka, sztandar do góry twój wznieś.
 Żadna nas siła zdradziecka zniszczyć nie zdoła ni zgnieść.
 Czy umrzeć nam przyjdzie wśród boju,
 Czy w tajgach Sybiru nam gnić,
 Z trudu naszego i znoju
 Polska powstanie, by żyć.


   Znowu się włączył gość:
   – Nie spodziewałem się, że tu u was tylu zwolenników ma naczelnik Józef Piłsudski. Bardzo to piękna piosenka. Ale powiem, że to piosenka nie w moim guście. Nie tylko czynem zbrojnym mamy wywalczać Polskę, ale trudem codziennym, mądrą, wielką pracą, oświatą i nauką. Zaśpiewajmy co innego. Co proponuje Wiewiórka?
   Znowu poczuła się zaskoczona, tak jak poprzednim razem. Przez głowę przelatywały jakieś spłoszone myśli. Co jej się nasunęło, to „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Ale to już byłoby zakończenie. „O, której berła ląd i morze słucha” – Powiedzą, że ja tylko pobożne piosenki, wobec tego nie. Co innego: „Orły, sokoły”. Wyskoczyło to w niej nagle. Zaśpiewała swoim altowym, silnym, choć na początku niepewnym trochę głosem:


 Orły, sokoły, dajcie mi skrzydła.
 Brud i popioły, ziemia mi zbrzydła.
 Ja bym tak, ja bym tak chciała pohul  ać, pohulać z wami
 i tam na górze żyć z piorunami.


 W trumnie jak w trumnie, świat niewesoły,
 spuśćcie się ku mnie, orły, sokoły.
 Choć duszę, choć duszę weźcie na swoje, na swoje loty
 I tam zanieście, w marzeń kraj złoty.


   – Widzę, że moja Wiewiórka to też sokolica.
   – Jaka sokolica – zaperzyła się.
   – „Sokół” to jest Polskie Towarzystwo Gimnastyczne – powiedział pojednawczo. – Taki jest pełny tytuł „Sokoła”. Jest to stowarzyszenie społeczno-wychowawcze, założone 7 lutego w 1867 roku we Lwowie. Prowadzi działalność oświatową, szerzy kulturę fizyczną. Bardzo nam bliskie. Nam, czyli TSL-owi.
   – Widzę, że się panu żadne piosenki nie podobają.
   – Ależ podobają, podobają. Już śpiewamy. „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród…” – zaczął.
   Za nim runął śpiew:


 Nie damy pogrześć mowy.
 Polski my naród, polski lud,
 Królewski szczep Piastowy,
 Nie damy, by nas zniemczył wróg…
 – Tak nam dopomóż Bóg!
 Tak nam dopomóż Bóg!


   Potem były jeszcze inne piosenki. Ale już w nich nie uczestniczyła. Wygrzebywała z gorącego popiołu upieczone ziemniaki. Czyściła je z węgla o trawę i dawała uczestnikom. Pierwszy, najpiękniejszy wręczyła gościowi. Wystarczyło wszystkim. Zaczęła drugą kolejkę. I ta obeszła całą grupę. Dopiero przy trzeciej zabrakło dla niektórych, dla niej też. Jeszcze przegrzebywała skrupulatnie stos tlejącego popiołu. Rozgarniała go patykiem, wzbudzając kaskady iskier. Wynajdywała z radością na wpół zwęglone ziemniaki, podawała tym pokrzywdzonym, choć niewiele mieli z nich pożytku, aż wreszcie zamknęła sprawę stwierdzeniem:
   – Więcej już nie ma.
   Rozdała wszystkie, dla siebie nie zatrzymując żadnego. Myślała, że nikt nie zauważy. Ale zauważył to gość i podrzucił jej jeden ziemniak. Zawstydzona i wdzięczna łamała ziemniak jeszcze wciąż gorący, parujący, pachnący. Dopiero teraz poczuła, jak jest głodna.
   Wracała do domu odprowadzana przez wujka i przez pana Wiktora. Bo w końcu okazało się, że tak on ma na imię. Ojciec odszedł wcześniej. Jutro, skoro świt, miał jechać na forszpan. Już przed domem pan Wiktor zapytał ją nieoczekiwanie:
   – A co ty teraz, Wiewiórko, czytasz? Czy czegoś nie potrzebujesz do swojej pracy. Powiedz, może będę ci mógł być w czymś pomocny.
   – A skąd pan wie o mnie? – spytała, zaskoczona tym, że mówi o jej pracy.
   – Twój wujek wciąż mi o tobie opowiada, co ty wyprawiasz z dziećmi i z młodzieżą.
   Nie chciała przeciągać swojego tematu. Powiedziała pospiesznie:
   – Na jasełka mam tekst zeszłoroczny. Prościutki, bo prościutki, czasem nawet aż naiwny, ale dzieci to lubią, graliśmy go dopiero jeden raz, to powtórzymy i w tym roku.
   – Czyj to jest utwór?
   – Nawet nie wiem, zaczyna się jakoś tak – bo to jest przeważnie śpiewany:
 Jesce jo nie bacem, zeby moje łocy
 oglądały kiedy takie ślicne nocy
 jak dzisiejsa nocka. Nie wiem, co sie dzieje,
 jesce gwiazdy świcom, a tu jakby dnieje –
zaśpiewała mu cichutko. – A więc jasełka mam. Ale pilnie potrzebuję czegoś, dobrego, na Misterium Męki Pańskiej. Oczywiście, mogłabym się opierać na tym, co robią w Kalwarii Zebrzydowskiej. Ale tam jest inna zasada: zresztą cudowna – wędrowanie po terenie przypominającym Jerozolimę, czyli, jak to mówią, po „dróżkach”. I oni sobie mogą pozwolić na to, by to trwało całymi godzinami: przecież naprawdę tam u nich zaczyna się to niebywałe misterium w Wielki Czwartek wieczorem, a kończy się w Wielki Piątek koło trzeciej po południu. Moja mama jest tak bardzo zachwycona Kalwarią! Chodziłaby tam co rok. Gdy tylko zejdzie na ten temat, mogłaby opowiadać cały dzień o tym, co tam się dzieje. Zresztą nie tylko ona. Świadczą o tym tłumy, które co roku tam ciągną i to nie tylko z najbliższych okolic. – Nagle połapała się, że plecie niepotrzebnie. Zawstydzona przerwała: – Przepraszam, że się tak rozgadałam.
   – Nie, nie, podzielam twój zachwyt. Faktycznie. Czegoś tak autentycznego jak w Kalwarii Zebrzydowskiej, nie wiem, czy spotkać można gdzieś na świecie. Porównują ją do Oberamergau w Niemczech, ale to nieporozumienie. Tam jest scena, tu teren.
   – Tak, ja też mam scenę. Przepraszam – znowu się zawstydziła – ja nic nie mam. Na plebanii jest scena i ja muszę się dostosować do tych warunków. A wiec gdyby pan znalazł coś, co by się dla nas nadawało…
   – Dobrze, dobrze, będę pamiętał. Jak natrafię na coś, to przyślę.
   Weszła po cichu do izby. Nie podkręcała lampy, która świeciła ledwo, ledwo. Wszyscy już spali. Cichutko otworzyła szabaśnik. Na blaszanym talerzu, przykryte drugim talerzem, były dla niej zostawione ziemniaki. Na stole stał garnuszek z kwaśnym mlekiem. Jadła pospiesznie, po cichutku, żeby nikogo nie zbudzić. Spałaszowała wszystko: letnie ziemniaki popijając zimnym zsiadłym mlekiem. Umyła się pospiesznie. Najpierw ręce i twarz, potem nogi – już cała zapatrzona w to najtrudniejsze dla niej wieczorne zadanie: w pacierz. Zawsze wolała się wspólnie modlić. Jakoś wtedy ginęła w zbiorowości: wtedy tata był najważniejszy – albo jak jego nie było to mama. Wtedy jakoś uwaga Pana Boga rozkładała się na poszczególne osoby. Ale trwać tak samej przed Nim? Samej stanąć przed Bogiem? Czuć na sobie tylko skupione Boże spojrzenie? – To było dla niej zawsze trudne do udźwignięcia. Dzisiaj już nie było rady.
   Uklękła na chłodnej polepie. Wyciągnęła ręce w górę, tak jak tata uczył, tak jak wszyscy w domu robili, podniosła oczy na rząd obrazów zawieszonych na ścianie pod samą powałą. Wyszukała Matkę Boską Nieustającej Pomocy, żeby ją wsparła, przecież Ona też nie miała lekko. Ale chyba przy modlitwie było Jej łatwiej – poprawiła się. Przymknęła oczy i zaczęła szeptem odmawiać pacierz w takim rytmie, jaki nadawał zawsze ojciec: powoli, wyraźnie, nie spiesząc się „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”, „Zdrowaś Maria”, „Wierzę w Boga”, „Dziesięcioro Bożych Przykazań”, „Aniele Boży”. Ale choć już słowami szła w ten ogród wieczorny codziennego pacierza, to przecież wciąż trwała przy tym zawołaniu „Ojcze”. Jakby je po raz pierwszy odkryła. „Ojcze, ratuj nas od niewoli. Daj nam Polskę wolną. Spraw, by wszystkim było w niej dobrze. Błogosław wszystkim działaczom. Niech wszystkie organizacje sobie wzajemnie pomagają w świętej zgodzie”.
   Oprzytomniała dopiero wtedy, gdy skończył się jej tekst pacierza wyuczony na pamięć. A teraz swoimi słowami. Już jej było łatwo. Czuła bliskość Bożą. Wobec tego dziękowała za dzień, który minął. Swoim zwyczajem przeglądała go po kolei od rana do wieczora, przepraszała za potknięcia, za to, co nie było tak, jak być powinno. Dziękowała za ten wieczór przy ognisku, który ją tyle nauczył, który jej na tyle spraw otworzył oczy. Ale już niecierpliwie czekała na ostatni odcinek: na prośby. Bo miała ją dziś tylko jedną: tę, która się nazywa Polska. „Daj, żeby była jak najprędzej wolna. Niech spełni marzenia wszystkich. Tylko żeby przyszła bez wojny, żeby nie było wojny, rozlewu krwi. Żeby się nie spełniły przewidywania polityków”. Opuściła ręce, przeżegnała się, wstała z klęczek ze ścierpniętymi kolanami. Przebrała się do spania, wyszła z izby do stajni, wdrapała się na wyrko, gdzie już spała siostra. Położyła się obok niej, przykryła się kocem i usiłowała zasnąć. Powoli uciszały się kury i gęsi, które zerwały się gdakaniem i gęganiem, zbudzone jej wejściem. Dopiero teraz poczuła, jaka jest zmęczona i zmarznięta. Nogi miała jak sople lodu, ale i ręce takie. Jeszcze chciała wrócić do tego cudownego wieczoru, jaki jej było danym przeżyć, ale znała się i wiedziała, że gdy tak zrobi, będzie miała noc z głowy i zaśnie nad ranem. Wobec tego zaczęła odmawiać różaniec. „To już chyba jest po północy, a więc poniedziałek”. Ucieszyła się, bo bardzo lubiła tajemnice radosne. Wobec tego zaczęła półgłosem:
   – Część pierwsza, radosna, tajemnica pierwsza: Zwiastowanie. Ojcze nasz…
   Nie spiesząc się doszła do Nazaretu, który znała na pamięć z opowiadań księdza proboszcza, wyszukała na stoku domek Najświętszej Marii, zastała Ją akurat przy modlitwie i tak sobie naraz pomyślała, że duże podobieństwo istnieje pomiędzy nią a Najświętszą Panną. Przecież obie mają piętnaście lat. Aż się uśmiechnęła do siebie, bo sobie wyobraziła, że to ona klęczy w domku nazaretańskim i modli się, a za chwilę przyjdzie anioł z polecenia Bożego, by ją spytać o zgodę. A gdy ona powie: fiat mihi secundum verbum tuum, wtedy Duch Święty zstąpi na nią i ona pocznie Syna Bożego. Tylko dlaczego Bóg nie posłał anioła, żeby uprzedzić świętego Józefa o tym, co się stało z jego ukochaną małżonką. Przyszło jej do głowy pytanie, które sobie już nieraz stawiała: dlaczego Matka Boska nie powiedziała świętemu Józefowi, że poczęła z Ducha Świętego. Jak Ona musiała cierpieć, gdy Jej ukochany Józef podejrzewał Ją o zdradę. Odpowiedziała sobie i teraz, jak zawsze dotąd: Nie uwierzyłby Jej. Jak mógł ktokolwiek na świecie w to uwierzyć. Ale na pewno to cierpienie ofiarowała za swojego Syna, którego w łonie nosiła, żeby wyrósł na mądrego, dobrego, świętego człowieka.
   Zasnęła nieoczekiwanie. We śnie nadal wędrowała zielonymi górami Nazaretu.
   Nad ranem zbudził ją deszcz. Ale znowu zasnęła, zadowolona, że to nie ona dzisiaj rano pasie krowę. Tuż za chwilę – przynajmniej takie miała wrażenie, że niewiele czasu upłynęło – poczuła, że mama budzi jej siostrę. Coś jej się to budzenie wydawało zbyt długie. Zaniepokojona podniosła się, w ciemnościach namacała jej głowę, przyłożyła dłoń do czoła. Było gorące.
   – Mamo, Kasia chyba jest chora. Ja pójdę za nią.
   – Jesteś zmęcona po wcorajsym.
   – Nie, nie. Już wstaję.
   Na wpół przytomna zeskoczyła z wyrka. Otworzyła okienko. Było jeszcze ciemno. Powiało chłodem. Wzięła widły i zaczęła wyrzucać gnój za oborę.
   – Nastąp się, Krasula – poklepała krowę po grzbiecie. Uprzątnęła do czysta, przyniosła słomy, podścieliłą krowie.
   Weszła do izby. Wszyscy jeszcze spali, ale pod blachą już się paliło. Umyła ręce, nabrała trochę ciepłej wody do wiadra. Wróciła do stajni, siadła na zydelku obok krowy. Umyła jej wymię i zabrała się do dojenia. Dopiero ta praca przywróciła ją do przytomności.
   – Trzymoj je na powrózku. Uwazoj na jałówke, bo lubi sie gzić. Przyśle ci śniodanie, jak dzieci wstanom. Weź na siebie worek, bo zmoknies – mama dawała jej ostatnie polecenia.
   Zdjęła z kołka, wsadziła sobie worek na głowę. Naciągnęła na ramiona. Sięgał prawie aż do ziemi.
   – No, teraz już się deszczu nie boję.
   – Jesce nogi. Zmorzniesz. Weź jakie onuce, to owinies se nogi na pastwisku.
   Robiło się widno, gdy wyganiała krowę i jałówkę. Nawet nie doczekała, aż się znajdzie na miejscu, jak zaczęła śpiewać „Godzinki”. Trochę dla dodania sobie otuchy, bo było zimniej niż się tego spodziewała. Wiał wiatr i ciął gęstym deszczem. Szła bosymi nogami po lodowatej mokrej trawie, po kałużach, szarpiąc się z krową i jałówką.


 Zacznijcie, wargi nasze, chwalić Pannę Świętą,
 zacznijcie opowiadać cześć Jej niepojętą.
 Przybądź nam, miłościwa Pani, ku pomocy,
 a wyrwij nas z rąk potężnych nieprzyjaciół mocy.
 Chwała bądź Bogu w Trójcy Jedynemu,
 Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu.
 Jak było na początku, tak zawsze i ninie,
 i na wiek wieków niechaj zawsze słynie.


   Doszła na pastwisko, stanęła plecami do wiatru, poczuła ulgę.


 Zawitaj, Panno Święta, Niebieska Królowo.
 Witaj, Panno nad panny, Gwiazdo Porankowa.


   Deszcz się nasilił. Worek chronił ją jeszcze wytrwale, tylko powoli namakał i ciężył. Drętwiały jej z zimna dłonie trzymające powrózki. Uparcie śpiewała, choć wstrząsały nią dreszcze. I usta nie były już takie sprawne. Zacinała się, wymawiała niewyraźnie poszczególne słowa.
   Obracając się za krową, która systematycznie skubiąc trawę wciąż posuwała się naprzód, nagle znalazła się twarzą w twarz z gruszą stojącą nieopodal, pod którą czerniał plac wypalony po wczorajszym ognisku. Stanęła twarzą w twarz z tym, co wczoraj tu się działo: z cała bogatą tematyką rozmów, którą jeszcze wczoraj potrafiła sobie uprościć do jednego stwierdzenia: że każdy na swój sposób musi Polskę zbudować, że każdy swoją cegłę musi wnieść do tej budowli, która się Polska nazywa. I tak wróciła do tego, co już od wczoraj za nią chodziło: co może sama ze siebie dać.
   Po chwili worek zaczął przeciekać. Czuła zimne strugi wody płynące jej po głowie, po szyi, po plecach. Było jej zimno, mokro i gdy była zdecydowana wracać do domu, pomyślała – „A gdybym ja to swoje cierpienie ofiarowała za Polskę, żeby powstała jak najprędzej: za Polskę, w której wszystkim będzie dobrze, zwłaszcza tym najbiedniejszym, małorolnym. Za tych ludzi, którzy taką Polskę chcą zbudować”. Zawstydziła się przed sobą. Taki wielki cel i taka mała ofiara: „Cóż przyrównać moje marznięcie na deszczu z Polską”. Ale jeżeliby to miała być jedna kropla w deszczu próśb skierowanych do Boga, to już by było coś. „No, a gdyby całe życie swoje ofiarować Bogu w tej intencji?”. Aż jej się zrobiło gorąco na tę myśl. Tak ksiądz mówił na przygotowaniu do bierzmowania, że można swoje cierpienie, swoje życie Bogu ofiarować za kogoś. Ale wtedy to już nie ma żartów, Panu Bogu nie można ofiarowywać czego bądź, gdy się chce wyprosić taką wielką sprawę jak Polska. „Wtedy moje życie powinno być takie, by Bóg mógł je przyjąć” – myślała gorączkowo. „Tylko co ja wielkiego mogę Bogu dać: „Godzinki” poranne, Różaniec wieczorny, Mszę świętą niedzielną. Uczenie dzieci katechizmu przed Pierwszą Spowiedzią i Komunią świętą. Co jeszcze. Może być pielgrzymka do Kalwarii z mamą w tej intencji. A reszta? Pasienie krów. Robota w polu. Skończyło się kopanie ziemniaków, teraz przyjdą podorywki. No, jeszcze takie drobne rzeczy, jak łuszczenie grochu, skubanie pierza, mielenie na żarnach. Opieka nad młodszym rodzeństwem. Wszystkiego też nie mogę robić. Nie zdążę, a poza tym trzeba się dzielić robotą z siostrami i braćmi”. Gasły jej w oczach te codzienne zajęcia, szarzały. Tylko tyle. Takie byle jakie. „Ale przecież Matka Boska też nie miała więcej. Też miała podobne” – odkryła nagle. Byle je wypełniać jak najlepiej, z sercem. Tak była zatopiona w swoich myślach, że nawet nie zauważyła, jak przestał padać deszcz. Mżyło tylko i nad polami podnosiły się mgły. Nagle ktoś ją z tyłu objął ramionami, zasłonił jej dłońmi oczy.
   – Kto to?! – wykrzyknęła zaskoczona.
   Nie było odpowiedzi. W pierwszej chwili pomyślała, że to ten pan z Krakowa. Ale przecież on pojechał już do domu. Chyba żeby został? Próbowała się wyszarpnąć.
   – Kto to? – zapytała po raz drugi.
   – Zgadnij – usłyszała wreszcie odpowiedź.
   – Magda, aleś mnie przestraszyła.
   – Wiewiórko, czemuś ty jeszcze w worku na sobie, przecież już przestało padać.
   – Zimno mi – odpowiedziała wymijająco.
   – Mama twoja przysyła ci śniadanie i swój koc, żebyś się nim odziała. A jak chcesz, to mogę cię zastąpić. A ty wracaj do domu.
   – A skąd ty mnie nazwałaś Wiewiórką?
   – Franuś opowiadał, że ten gość z Krakowa tak cię wołał. Opowiedz, jak to wczoraj było. O czym rozmawialiście aż do późnej nocy.
   – Boże, o czym. Żeby to tak pokrótce można było powiedzieć.
   – No wiem, że to długo trwało. Franuś mówił, żeście śpiewali i żeś ty śpiewała. Ale o czym to było.
   – O Polsce, która wkrótce powstanie, ale najpierw, że będzie wojna. Ja chcę Polski, ale ja nie chcę wojny. Najchętniej, żeby jedno obyło się bez drugiego.
   – E, ja to bym chciała, żeby się coś zaczęło wreszcie dziać. A nie tak wciąż to samo i to samo. Najwyżej jakieś wesele, jakieś chrzciny, jakiś pogrzeb. Najlepiej, jakbym pojechała do Ameryki, tak jak ludzie jadą z naszej wsi i z innych wsi. A tak to co. Wobec tego niechby przynajmniej była wojna.
   – Oj, Magda, Magda. Takaś duża, a głupstwa ci chodzą po głowie. Wojna to nie zabawa, ale śmierć. Śmierć wszystkiego. Ludzi. Zwierząt, drzew, pól, domów, zagród. Śmierć wszystkiego.
   – Skąd wiesz. Nie widziałaś wojny.
   – Nieraz myślałam o niej. A przecież i historii się uczyłam, tak jak i ty. Zresztą, wiesz, jak o wojnie opowiadał dziadek. Przecież pamięta Powstanie Styczniowe. A to, co się działo na wojnie japońskiej. Chciałabyś tego?
   – Idźze, idźze. To będzie nie u nas. Cóż wart nasz przysiółek. Komu by na nim zależało. Wojna będzie o Kraków, Tarnów, Bochnię, Wieliczkę. A nie o jakieś Wał-Rudy, gdzie najgorsza ziemia.