Biblioteka



s. 5.



 


 


 Tak, to tu. Niewielki, ale zgrabny, nawet można by powiedzieć pałacyk. W zacisznym kącie. W dużym ogrodzie. Nie spodziewał się, że można w Warszawie wynaleźć takie spokojne miejsce. Prawie jak gdzieś na wsi. Nie była mu ta wizyta miła. Chciał ją mieć jak najrychlej za sobą. Ale trudno. Stało się, przyrzekł Fabianowi Wrześniowskiemu, że wstąpi do jego brata, opowie, co słychać w rodzinie, w Brześciu i nawróci Alfa na „wiarę chrześcijańską”. Przed tym ostatnim bronił się ze śmiechem: „Jeżeli Alf zajmuje stanowisko szefa głównej kwatery – kwatermistrza księcia Konstantego, to go już nikt na nic nie nawróci”.
Ciężka brama. Hall. Schody z balustradą kutą w wymyślne desenie. Drzwi z wypucowanymi mosiądzami. Lokaj. Antykamera.
– Kogo mam zameldować?
I już za chwilę prawie biegiem wpadający Alf. Jeszcze większy niż zawsze, świetnie wyglądający.
– Słyszałeś?! – wołał z daleka, jakby się wczoraj ostatni raz widzieli.
– O czym?
– O Sierakowskim.
– Co się z nim stało? Jeżeli się nie mylę, był do ostatka pułkownikiem sztabu generalnego w Petersburgu. Ożenił się z panną z domu Dalewską. Na tym się kończy moja znajomość rzeczy.
– I co, i co! I wiesz, co te dranie zrobili?
– Kto dranie?
– Rząd Narodowy wezwał go do objęcia dowództwa nad jakąś partią na Żmudzi. Przecież to się w głowie nie mieści, jak można było z czymś podobnym wystąpić. Wszyscy znamy Zygmunta i kochaliśmy go wszyscy. Gorąca pała, utopista, fantasta. Wychowaliśmy się w jego kółku, jakie w szkole założył, kolega najmilszy. I te dranie wiedziały, że on gotów na wszystko dla Polski. Zdezerterował. Żona w ciąży, a on poszedł do lasu. Samobójstwo. Nawet gdyby powstanie zakończyło się jakąś autonomią Królestwa – co już wiemy, że się nie stanie, bo to już koniec – to co z Litwą i Żmudzią?
Czuł się jak pod lawiną, zasypywany falą informacji o koledze ze szkoły petersburskiej. Ale przecież przez Alfa! A więc człowieka po drugiej stronie bariery, który teraz mówił przejęty losem kolegi jak swojego rodzonego brata. Do zwariowania! Do zwariowania! Alf prawie płakał:
– Mój Boże. Dla niego śmierć. I nie pomyliłem się. Rozbili go pod Birżami, ciężko go raniąc w piersi. Już nie wiem, czy od szrapnela, czy szedł na bagnety. On na bagnety. Przecież był zawsze filigranowy. Kochany Zygmunt. Ukryto go gdzieś w jakimś domu w głębi lasu. Ale czy ktoś zdradził, czy przypadek, dość że go zaaresztowali. Teraz śledztwo w Wilnie. Ale właściwie i po co. Najwyżej chcą wyciągnąć jakieś informacje. Wyrok jest pewien. Śmierć. I czy on jeden. To jest szaleństwo powstania. Tacy ludzie giną, którzy mogliby się przydać Polsce w innej pracy. Rady sobie dać nie mogę, odkąd o tym się dowiedziałem. Najzdolniejszy wśród nas. Błyskawiczna kariera. W pełni zasłużona. Genialny chłopak. I koniec. Ale chodź, Józek, co za niespodzianka. Jak dobrze, żeś przyszedł. Dziękuję ci. Jakeś tu trafił?
– Twój brat, którego, jak może wiesz, dziecko przed dwoma laty trzymałem do chrztu, przymusił mnie, żebym do ciebie wstąpił.
– A tak to byś nie wstąpił, ot, przyjaciel – wyrzucał mu.
– Tego nie powiedziałem.
– No chodźże dalej. Ale nie będziesz miał nic naprzeciwko, że będzie z nami mój kolega, syn margrabiego Wielopolskiego.
– Dlaczego nie. Też człowiek, jak każdy z nas.
– No to ci dziękuję, chodźmy dalej.
W salonie z białymi, pozłacanymi meblami młody mężczyzna wyciągnął rękę na powitanie. Miał nawet i z postury coś z ojca. Niski, krępy, z głową osadzoną na krótkiej szyi.
– Choć pan mnie nie zna, to ja pana znam doskonale – witał go.
Kusiło go, by mu dopowiedzieć: „ Z kartotek policyjnych”. Ale ten go uprzedził, mówiąc:
– Ile razy Alf chce zaznaczyć, jak się powinno albo jak się nie powinno postępować, powołuje się na pana, mówiąc: Tak Józef Kalinowski by nie zezwolił, sprzeciwił się, zaprotestował, nie dozwolił.
– No, co ja to też słyszę. Żeby człowiekowi nie dawać spokoju. Ale mi nie zaszkodziło. Chyba nawet nie miałem czkawki – śmiejąc się, obrócił komplement w żart.
– Siadajcie, panowie.
Już lokaj przynosił dla niego na tacy kieliszek do koniaku, stawiał przed nim, nalewał.
– No, to na to nasze spotkanie po wiekach. Zdrowie.
Stuknęli się kieliszkami. Obrócił płynem parę razy, przyjrzał mu się pod światło. Dobry koniak, francuski – zostawiał na szkle cieniutką smugę.
– No, ale opowiadaj, co na szerokim świecie słychać.
– Szeroki świat to tu, w Warszawie. U nas, w Brześciu – no, jakie przejęzyczenie. Mówię: „u nas, w Brześciu”.
– Jak słyszałem, prosiłeś o dymisję.
– Tak, otrzymałem ją przed kilku dniami, 25 maja.
– A teraz co dalej?
– Jadę najpierw do Wilna, by odwiedzić rodzinę, a potem zobaczymy.
– Przeżyliśmy razem z Józkiem nasze najpiękniejsze lata – powiedział Alf do Wielopolskiego.
– Wszystkie lata powinny być najpiękniejsze.
– Słyszysz go, słyszysz?. Nic się nie zmienił. Jaki był, taki jest. A więc najpiękniejsze, najpiękniejsze – upierał się. – Przynajmniej dla mnie. Pamiętasz stancję w Petersburgu u Iwanowa, gdzie przygotowywaliśmy się do drugiej klasy. Tam było jeszcze dwóch innych kolegów. Wicek Gortkiewicz. On gdzieś jest na Kaukazie. Drugim był Karol Jelski. Był najpierw w Rydze, a potem wzięli go do Petersburga do Komendy Inżynierii Petersburskiej. Ja, to wiesz, najpierw budowałem w firmie francuskiej kolej z Petersburga do Warszawy. Potem, w 61, generał Lambert jako namiestnik Warszawy wziął mnie na oficera przybocznego, a wreszcie jestem teraz od zeszłego roku przy wielkim księciu Konstantym w Urzędzie Naczelnika Głównej Kwatery.
– Ale masz jeszcze jedną ważną posadę – dorzucił Wielopolski. – Jesteś profesorem języka polskiego wielkiej księżny Aleksandry Józefownej.
– Miałem, miałem. Ty się nie śmiej. To wcale nie była taka łatwa praca. A jedyna satysfakcja, że wielka księżna uczyła się chętnie i czyniła postępy.
– A ja z tego mam tę jedyną satysfakcję, że Pamiętniki Kilińskiego, któreś dla niej ode mnie pożyczył, wsiąkły na amen. A to nie była moja książka.
– Józek, tłumaczyłem ci już jak komu dobremu, że większy pożytek będzie, jeżeli ona będzie leżała u wielkiej księżnej niż u ciebie, bo przynajmniej w ten sposób rosnąć będzie jej miłość do naszej ojczyzny, a u ciebie nie musi, bo i tak jest wielka.
– U niej chyba też nie musi, bo ona jest zarażona Polską zupełnie niemożebnie. Ale nie bardziej chyba niż sam wielki książę – dorzucił Wielopolski.
– A szaleńcy potrafili targnąć się na jego życie – podchwycił Alf. – To było 3 lipca 62 roku. A już 7 sierpnia i 15 sierpnia na margrabiego. Z pewnością doszły do ciebie w Brześciu te wiadomości.
– A, tak. Ewidentna zbrodnia – potwierdził. – Ale szkoda, że pański ojciec, jeśli mi wolno coś na ten temat powiedzieć…
– Ależ proszę.
– Szkoda, że pański ojciec nie skorzystał z prawa łaski.
– Rozmawialiśmy o tym. Mój ojciec upierał się, że jedyny sposób rządzenia Polakami jest stanowczość i konsekwencja.
– To był błąd. tym razem drobny, ale błąd.
– A jakie, pańskim zdaniem – spytał go Wielopolski – mój ojciec popełnił wielkie błędy? – Mówił to spokojnie, ale najwyraźniej już podenerwowany.
– Jest ich cały szereg. Ale wśród ważnych wymieniłbym dwa pierwsze.
– Zapalisz? Alf podsunął mu skrzyneczkę pełną cygar równiutko poukładanych, ze złoconymi opaseczkami na połowie długości. – Proszę cię bardzo, kubańskie.
– O, skąd je wziąłeś?
– Prezent jeszcze od wielkiego księcia.
– Nie, dziękuję, nie palę.
– Pozwolisz, że zapalimy.
Dopiero teraz się spostrzegł, że Alf chce przerwać mu jego wywód, odwrócić uwagę na inny tor.
– Tyś chyba palił, jeżeli dobrze pamiętam. Skąd taka zmiana? Coś z płucami?
– Nie, tylko spostrzegłem, że mi nie służą. Ale dobrze, niech będzie. Takie święto. – I prawie na tym samym oddechu mówił dalej: – Wracając do zaczętej odpowiedzi. Po pierwsze, sprawa potraktowania Królestwa. Pański ojciec uważał, że Królestwo jest końcem naszych możliwości, podczas gdy cały naród tego nigdy nie mógł przyjąć.
Przycinał cygaro. Szło mu to niesporo i spostrzegł leciutkie drżenie rąk.
– Myślę, że powinien pan powiedzieć: Czerwoni. A nie: naród – usłyszał.
– Nie. Nie tylko Czerwoni. Również i Biali – cały naród. Możemy to traktować tak jak chcemy, jako brak realistycznego spojrzenia, ale tak to jest. I proszę ten naród zrozumieć. Przecież jeszcze nawet nie ma stu lat, jak byliśmy potęgą, prawie od morza do morza. My mamy to w świadomości, że dokonała się na naszym państwie zbrodnia i od tego nie ma odwołania, musimy do tego wracać, gdy chcemy pozostać sobą.
– Mój ojciec jest realistą i wiedział, że na to nie ma żadnych szans…
– Już skończyliście. Dobrze. W ogóle o czym my rozmawiamy. Przecież teraz mamy koniec maja. 6 kwietnia margrabia się podał do dymisji. Choć dymisji mu nie udzielono, to przecież od 11 kwietnia przyszedł generał Fiodor Berg. Zdjęto również wielkiego księcia.
Wielopolski nawet nie zwrócił uwagi na to, co mówił Alf:
– …Mój ojciec stał na stanowisku ugody z Rosją.
– Proszę pana, tego słowa nawet nie wolno głośno w Polsce wypowiadać. Ugoda znaczy w tym kraju zaprzedanie się. Może gdzie indziej znaczy co innego, ale tutaj tyle. Gdyby margrabia Wielopolski dodał zdanie: „Na tym etapie celem naszym jest Królestwo Polskie”. Uratowałby sprawę. Gdyby powiedział: „Na tym etapie chodzi nam o autonomię Królestwa, o obsadzenie wszystkich władz administracji Polakami, o zbudowanie szkolnictwa, o parlament, o własne wojsko i co tam jeszcze by pozostało. A potem pójdziemy dalej”. Tak byłby przyjęty. Inaczej, w tej wersji, którą prezentował, został sam.
– Powtarzam, mój ojciec jest realistą i od tego nie odstąpi. Uważa, że Polska może istnieć w oparciu o Rosję. Pan zna jego powiedzenie: „Nie chcę, aby Newa zalała kraj nad Wisłą, ale pragnę, aby Wisła wpłynęła do Newy”.
– Otóż nie. My tego nie przyjmiemy. My nie chcemy wpływać do Newy, bo wiemy, co to znaczy. Dla przykładu. Pański ojciec w adresie wystosowanym do cara potępił przecież powstanie listopadowe z 1831 roku i rezygnował z niepodległości: tego nie możemy przyjąć.
– Jest pan więc za powstaniem? Należy pan do Czerwonych?
– Otóż to. Ależ panowie – przerwał Alf. – Dajcie spokój takim rozmowom. To już głowa od tego boli, wałkowanie bez końca spraw, na które nie ma odpowiedzi. Czy nie ma naprawdę innych tematów – Alf za wszelką cenę chciał skończyć tę rozmowę.- Ja się jeszcze od ciebie nic nie dowiedziałem, co u mojego brata, czy to prawda, że on ma też ciągoty powstaniowe, bo takie niepokojące wieści mnie doszły.
– Nie, pozwól, że skończymy ten temat. Czyż jest coś ważniejszego na świecie – powiedział Wielopolski.
– Otóż jestem przeciwny powstaniu.
– A więc jest pan jednym z Białych, którzy na czele z hrabią Andrzejem Zamoyskim chcą na drodze dyplomatycznej doprowadzić do Polski w granicach z roku 1771.
– Nie należę ani do Czerwonych, ani do Białych, jestem przeciwko powstaniu. Wiem, że powstanie od samego początku było skazane na niepowodzenie. Niemniej, jeżeli tylko mógłbym powstańcom w czymś pomóc, to oddam się do ich dyspozycji.
– A więc już dobrze. Skończyliście, panowie.
– Ja bym chciał jeszcze jedną sprawę podnieść, gdy mówimy o błędach pańskiego ojca.
– Nie chcę, żeby pan tak nazywał polityczną działalność mojego ojca – zastrzegł się Wielopolski.
– Przepraszam. Wobec tego drugim punktem, który odsunął pańskiego ojca od reszty narodu, jest branka. Kiedy pan margrabia objął władzę? – zwrócił się do Wielopolskiego.
– Wiosną w Petersburgu został mianowany na stanowisko szefa zarządu cywilnego Królestwa, a wielki książę namiestnikiem. 14 czerwca 62 objął urząd.
– Otóż to. Przecież już się nastroje uspokajały. 1 października nastąpiło otwarcie Rady Stanu, wielki książę Konstanty przemawiał po polsku. Jeszcze wcześniej, bo 15 września zaczęła funkcjonować Szkoła Główna. Pracowały już rady powiatowe i rady miejskie. Po co było robić brankę.
Alf zrezygnował. Stanął przy otwartym oknie i palił cygaro, wypuszczając dym w kształcie pierścieni, które na pozór spokojnie obserwował, jak powoli rozpływają się w powietrzu.
– Pański ojciec powiedział: „Wrzód wezbrał i rozciąć go należy, powstanie stłumię w ciągu tygodnia i wtedy będę mógł rządzić”. Gdzie ten realizm, o którym pan wciąż wspomina. Miał być tydzień, a mamy za sobą pięć miesięcy. Tłumaczono mu, że branka jest bezprawiem. Odpowiedział: „Tu nie chodzi o zasadę prawną, ale o spokój. A gdy spokój mieć będę, wtedy obaczą, co potrafię zrobić dla kraju”. Przecież interweniował hrabia Orłow, ambasador rosyjski w Brukseli. Specjalnie przyjechał do Warszawy w tym celu, aby wykazać, że powstanie spowoduje zerwanie przymierza między Francją a Rosją. Nic nie pomogło.
Wielopolski, do którego mówił, zajmował się piciem koniaku – dolewanego wciąż przez lokaja – i patrzeniem w ścianę, gdzie wisiał stary obraz, portret jakiegoś szlachcica w stroju polskim. Ale się uparł. I chciał wszystko powiedzieć do końca. Jak pogrzeb, to niech będzie i testament:
– Warto sobie przypomnieć, jakie były reperkusje na arenie międzynarodowej. Otto Bismarck skoncentrował znaczne siły na granicy z Królestwem. Wysłał do Petersburga generała Alvenslebena, który z początkiem lutego zawarł konwencję, na mocy której oba państwa zapewniły sobie wzajemną pomoc przeciw powstańcom oraz wymianę informacji. Napoleon III uznał ten akt za wrogi. Stosunki francusko-rosyjskie uległy zamrożeniu. Co, wobec rosnącej potęgi Prus, może mieć znaczenie bardzo groźne dla Europy. Wtedy dopiero Hotel Lambert wezwał Białych w Polsce do poparcia powstania. 17 kwietnia Francja, Austria i Anglia wręczyły notę wzywającą Rosję do zapewnienia Polakom warunków trwałego pokoju. Ale na tym się skończyło. Rosja odczekała stan niepewności, a gdy się wszystko rozeszło po kościach, przystąpiła do represji wobec polskiej ludności.
Zamilkł, zmęczony. Zabrał głos Wielopolski. Powinien być pijany, sądząc po ilości wypitego koniaku. A on trzeźwiuteńki powiedział, jakby nagle usprawiedliwiając swego ojca:
– Nie było w kraju polityków, mężów stanu, choćby na miarę mojego ojca. I może dlatego on był taki, jaki był. I może dlatego stało się to, co się stało. Jedynym był książę Andrzej Zamoyski, ale ten, oprócz tego, że nie był precyzyjny, to miał fatalny stosunek do swych rozmówców, nawet na najwyższym szczeblu. Miał sposób bycia tak jaśniepański, że zrażał sobie nawet ludzi Polsce oddanych. Nie darmo w towarzystwie generał Berg powiedział: „Si le comte Zamoyski avait tenu, une autre maniere d’etre avec S.M. l’Empereur, lors de son entrevue au palais imperial a Petersburg, rien ne sevait perdu”.
 Alf odczekał jeszcze chwilę przy oknie, potem wrócił na fotel i przycinając kolejne cygaro powiedział obojętnym głosem:
– Teraz już jest po pogrzebie. Możemy tylko kłócić się, co by było, gdyby było. Wielki książę w Rosji. Z jego pałacu kończą wynosić meble. Margrabia, jak słyszę od ciebie – tu zwrócił się do Wielopolskiego – szykuje się do Drezna. A teraz faktycznie Rosjanie zabiorą się do likwidacji powstania w sposób bezwzględny. Na zachód od Dźwiny skoncentrowano 300 tysięcy żołnierzy, a na Litwę przyszedł Michał Murawiew. Co to znaczy, łatwo sobie wyobrazić. Nazywają go „wieszatiel”.
Jeszcze roztrzęsiony powiedział do Alfa matowym głosem:
– A co z tobą dalej wobec tego? Jakie masz plany?
– Odchodzę wreszcie do cywila. Wyjeżdżam do Petersburga.
– A więc jednak.
– No jednak. Ciągnie mnie wielki książę. Tam mam objąć posadę radcy stanu w Sekretariacie Królestwa Polskiego. A więc to już moje ostatnie dnie pobytu tutaj. Zostaniesz na obiedzie?
– Nie, dziękuję. Muszę już iść.
– Daleko? To każę cię podwieźć.
– Nie, tu blisko, na Krakowskim Przedmieściu.
Pożegnali się raczej chłodno. Nic z tego entuzjazmu, jakim nacechowane było powitanie.
– Jak będziesz w Petersburgu, wpadnij do mnie, serdecznie zapraszam – usłyszał od Alfa, ale wiedział, że to już tylko zdawkowe gadanie.
– Myślę, że nieprędko tam będę. W każdym razie dziękuję za zaproszenie – odpowiedział, nie deklarując nic.
Jeszcze gdy się ubierał w przedpokoju, towarzyszyła mu ta myśl. „To już po pogrzebie i po stypie – po wszystkim, a ja zabieram się do zaczynania. No trudno. Spróbujemy. Chociaż szkoda, że bez większego towarzystwa”.
Szedł Krakowskim Przedmieściem. Dziwił się, że taki zwyczajny ruch, dorożki, powozy, przechodnie, chłopskie wozy, wytworne damy i eleganccy panowie, kobiety wiejskie i wieśniacy, posłańcy. Wszystko tak, jakby się nic nie działo. Może tylko dużo żołnierzy. Ale to i tak przeważnie szarże: oficerowie, podoficerowie. Nagle tuż przy uchu prawie usłyszał:
– Cześć, Józef.
Skierował się w stronę głosu. Obok niego szedł jego gwardzista. Kolega z czasów studiów, który miał go zaprowadzić do Gałęzowskiego. Odruchowo chciał przystanąć, żeby się z nim przywitać, ten jednak wyczuł jego zamiar i uprzedził go, mówiąc:
– Nie witaj się ze mną. Idziemy jakby nigdy nic.
– Dobrze. Ale przyznam, że gdybyś mnie nie zaczepił, nie wiem czy poznałbym cię. Odkąd ty nosisz szkła?
– Od czasu do czasu.
– To, jak rozumiem, ta łopaciasta broda też jest od czasu do czasu.
– Jakbyś zgadł.
– Wobec tego dokąd idziemy?
– O właśnie. Nie idziemy do mojego mieszkania, bo po okresie spokoju znowu zaczynają mi deptać po piętach. Jakby zobaczyli ciebie, mogliby się zdenerwować i miałbyś kłopot. Wobec tego wracamy i idziemy wprost do Gałęzowskiego.
Przystanęli na moment i rozpoczęli drogę powrotną.
– Jeszcze dwa zdania i rozdzielamy się, każdy idzie swoją drogą. Adres znasz. On jest uprzedzony. Czeka na nas. Mieszkanie jego jest czyste. Chyba że chcesz coś zjeść, to najpierw wstąpimy do jakiejś restauracji.
– Nie, dziękuję. Obiadu wprawdzie nie jadłem, ale byłem u Alfa, a tam koniak, jakaś przekąska i cygaro, zresztą wszystko to w pierwszym gatunku.
– U Wrześniowskiego? – zdziwił się.
– Tak, przecież pamiętasz go z lat studiów, a poza tym jego brat z Brześcia nalegał, bym się z nim spotkał.
– Jego trzeci brat jest u nas w powstaniu.
– Wiem.
– O do diabła, idzie na nas Alf. Ja się już zmywam – i, nie żegnając się, wykręcił się na pięcie i odszedł w przeciwną stronę.
Jeszcze moment i już Alf stał przy nim.
– Dlaczego on odszedł. Nie chciał się ze mną spotkać. Gardzi mną. Widzisz, tak to wygląda na co dzień. Oni się uważają za świętych, za męczenników, a takich jak ja traktują jak zdrajców. Niestety, mam na ich temat dość określone zdanie. Poza tym, iluż takich, którzy wywołali powstanie albo za nim optowali, szybciutko się zmyli i siedzą za granicą. A myśmy tu zostali i całe piwo, które nagotowali, za nich musimy pić.
– Nie wszyscy, nie wszyscy.
– Zgoda, choćby ten. Gdzieś go znalazł?
– To on mnie znalazł, jak szedłem ulicą – wykręcił się.
– Przepraszam, ale czas na mnie.
– A Wielopolski gdzie?
– Odjechał swoim powozikiem dopiero co. Biegnę. Jeszcze raz przepraszam cię, że nasze spotkanie nie było takie, jakie chciałem, żeby było. Na drugi raz będzie lepiej.
– Jeżeli się jeszcze kiedyś spotkamy.
– Ty! Nie mów głupich żartów. Wiesz, że cię szanuję, niezależnie od tego, że się możemy różnić w niektórych poglądach.
– Czołem.
Przystanął i patrzył za nim jak szedł szybko, zamaszyście, przystojny, elegancki, pewny siebie – samotny w mijanym tłumie.
– Szkoda go. Szkoda, że nie możemy iść razem – westchnął.
Jeszcze parę chwil i był już pod podanym adresem. Drzwi. Instynktem żołnierskim przez kilka sekund wyczekał, starając się wysłuchać, czy za drzwiami nie ma niebezpiecznych szmerów. Ale nie. Zapukał.
– Proszę.
Wszedł. Ten sam pułkownik Gałęzowski, co przed laty wykładał mu w szkole oficerskiej. Witał go już serdecznie:
– Bardzo się cieszę, że się spotykamy w tych nowych okolicznościach. Nie musiał pan brać świadka, który by potwierdzał wiarogodność pańskiej decyzji. Przyjmuję pana z otwartymi rękami. Zawsze miałem o panu wysokie mniemanie. Ale a propos, gdzie pański cicerone?
– Zaraz tu powinien być.
Jakoż i tak się stało. Szybki stukot kroków na schodach i już ex-gwardzista był w pokoju. Podczas gdy tamten opowiadał i tłumaczył, przyglądał się wnętrzu. To tak jak w Petersburgu. Spartański porządek i spartańskie ubóstwo.
– Napijecie się panowie po filiżance herbaty?
– Bardzo chętnie. Przynajmniej, gdy o mnie chodzi – powiedział gwardzista.
– Będzie szybko. Samowar nastawiony.
– To ten sam co w Petersburgu, z Tuły.
– Jak pan pamięta, panie Józefie. Dokładnie ten sam.
Już były filiżanki wyciągnięte z szafeczki.
– Jest chleb, jest kiełbasa.
– Chętnie, bo już trochę wygłodniałem. Ty chyba też – zwrócił się do kolegi.
– Ja zawsze, o każdej porze dnia i nocy.
Herbata była dobra, mocna, pachnąca. Chleb i kiełbasa też. Gdy się posilili nieco, padło pierwsze pytanie Gałęzowskiego:
– Pozwoli pan, że zapytam trochę niekonwencjonalnie. Jakie cele przyświecają pańskiej decyzji przystąpienia do powstania. Co pan chce robić?
– Panie pułkowniku. Żeby nie było nieporozumień. Jestem i byłem przeciw powstaniu. Ale jeżeli trwa, nie mogę pozostać obojętny. Gdy bracia giną, chcę pomóc. Wiem, że powstanie cierpi na brak kadry oficerskiej. Jestem żołnierzem, trochę się znam i od tej strony chciałbym pomóc. Z tego, co zdążyłem zaobserwować, mam takie zastrzeżenia, a równocześnie propozycje. Powstanie nie może być prowadzone na zasadzie, że jakiś ktoś skrzykuje grupę ludzi, uzbraja jak może i umie i idzie „bić Moskala”. Z tego wynikają tragiczne skutki. Giną niepotrzebnie ludzie i nic to, w gruncie rzeczy, nie daje. Jeżeli nawet jakaś grupa podrywa się do walki, to musi się zgłosić i poddać dowództwu. A ono powinno zweryfikować tych ludzi od strony wojskowej. Przeszkolić, pogrupować, dać odpowiednich dowódców. Operacje wojenne powinny być kierowane przez wspomniane dowództwo, a nie być wynikiem czyjejś zachcianki. Nie może być partii ani band, jak niektórzy nazywają, ale oddziały wojskowe.
– Bardzo dziękuję za tę szczerą wypowiedź. Bo, przyznam, nie przypominam sobie, żeby ktoś z wstępujących tak ostro zaznaczył swoje stanowisko. Nie to jest najważniejsze. Ale plan, który chce pan realizować. Tutaj spotkaliśmy się myślami. Taką sobie wyobraziłem rolę dla pana. Proszę objąć stanowisko szefa Wydziału Wojny na Litwie. Z siedzibą w Wilnie. Z tego, co do nas dochodzi, sytuacja, jaka tam zaistniała, domaga się uzdrowienia właśnie dokładnie po tej linii, którą pan nam tutaj prezentował. Ale chciałbym rozszerzyć pańską agendę – mamy wciąż za mało ludzi. Proszę zająć się propagandą powstania i wykonywaniem wyroków śmierci na tych, którzy zostaną skazani przez nasze sądy.
– Nie. Mogę się zająć wyłącznie sprawami czysto wojskowymi. Na tym się znam i to będę starał się wykonywać jak tylko mnie na to będzie stać.
– To nie żebyś się sam tym zajmował. Pan pułkownik chce ci zlecić tylko kierownictwo tymi sprawami – włączył się kolega.
– Stanowczo nie. Zresztą, jeżeli będę chciał dobrze wykonać powierzone mi zadanie, na nic innego czasu mi nie pozostanie.
– Dobrze, przyjmuję pańskie racje – skwitował pułkownik. – Proszę tylko o kontakty ze mną, który, jak pan wie, odpowiadam za całość tego resortu. Chciałbym, by pan systematycznie dosyłał mi sprawozdania. Jeżeli chodzi o dokumentację dotychczasową Litwy, mam tu dla pana przygotowane materiały. Może je pan wziąć do siebie na parę dni i przestudiować. Może pan również to zrobić w sąsiednim pokoju. Nawet wolałbym tak, bo każde wyjście na ulicę z takim materiałem jest ryzykiem.
– Dobrze. Mam czas i mogę to robić już dziś. Jutro również czy nawet pojutrze, bo potem chciałbym już jechać do Wilna. Nie mam nic więcej w Warszawie do roboty.