9
*
Siedzieli na skraju łąki. Wszyscy. Cała rodzina. Dopiero co skończyli przewracanie siana. Była umordowana tak, że rąk nie czuła. Tłukło się jej serce. Płonęły policzki. Strużki potu czuła na skroniach, tylko sukienka spocona przywarła chłodnym plackiem do rozgrzanych pleców. Słońce stało już wysoko na bezchmurnym niebie.
– Dawno nie było takiej pogody.
– I telo casu sie trzymo.
Już się spodziewała, że teraz ojciec powie: Pan Bóg nam daje dobrą pogodę, żebyśmy mogli zebrać drugie siana, żeby nam zboże dojrzało, zanim wojna wybuchnie. Ale nie. Odkąd zaczęli sianokosy, przestało się w domu mówić o wojnie. Jakby się zmówili. Ani słowa. I ta cicha umowa była przestrzegana przez wszystkich. Jakby znaleźli wreszcie sposób na odżegnanie jej. Nie mówić, nie myśleć, zapomnieć o niej – to nie przyjdzie. Ale faktycznie upały były tego roku nad podziw. W polu wszystko rosło i dojrzewało prawie w oczach. No i to siano takie dorodne. Będą mieli krowa i koń co jeść. Byle… nie, nic. Żadne byle. Nie wolno o tym myśleć! Byli zmęczeni. Nie tylko ona. W milczeniu pili zimne mleko i jedli chleb razowy. Nie mieli siły nawet słowa przemówić.
– Dolać tacie jeszcze mleka? – spytała, widząc, że przestał pić.
– A dolej jesce krzynę.
Podniosła się z trudem. Wzięła dzbanek, nalewała mleko i spostrzegła, jak drżą jej ręce ze zmęczenia.
– Cosik my bez tom niedziele odwykli od roboty. Bo mnie kości bolą. Nojgorsy poniedziałek. Jutro bedzie lepi.
– O, jastrząb! – któryś z braci wykrzyknął.
Podniosła głowę. Nad polami stał na wyciągnietych skrzydłach duży ptak. Nagle zwinął skrzydła i rzucił się w dół. Patrzyła na to spadanie i życzyła mu, żeby się nie udało, żeby myszka uciekła, żeby pisklę zdążyło się schować, żeby uciekło to, co było atakowane. Ptak znikł, ale za moment już się wzbijał ciężko w powietrze, trzymając coś w szponach.
– Chwycił, chwycił. Zbój. Złodziej. Tylko jaki: pruski, ruski czy austriacki. – Dosłyszała głosy na ścieżce.
Szedł wuj Franciszek szybkim krokiem.
– A, witojcie, Francisku – zagadnął ojciec. – Jakiez wieści nom przynosicie? Bele dobre. Mogą być nawet nieprowdziwe – zażartował.
Ale żart nie pomógł. Na twarzy wujka trwało zasępienie.
– Wczoraj, a więc 28 czerwca, w Sarajewie – zaczął wujek bez wstępu, jak tylko doszedł – został zastrzelony przez zamachowca arcyksiążę austriacki Ferdynand i jego żona.
– Rany Boskie. A ktoz to zrobił? – spytał ojciec.
– Właśnie.I tu jest to najgorsze. Serb.
– Skąd to wisz.
– Byłem w Bochni. Wyjechałem do dnia, żeby tu być na południe, i to się dowiedziałem.
– Od kogoś pewnego?
– Z gazety. W gazecie stoi, możesz se przeczytać.
Wyciągnął zza pazuchy złożony umiejętnie egzemplarz gazety, który teraz delikatnie rozkładał. Na pierwszej stronie wielkimi, krzyczącymi literami było napisane to, co przed chwilą wujek opowiadał: „Arcyksiążę Ferdynand wraz z małżonką – zamordowany”.
– Jakze sie tyn bandyta nazywoł?
– Mój Boże, gdyby to był bandyta, to pół biedy. To nie był bandyta, ale spiskowiec polityczny, student bośniacki, nazwiskiem Gawriło Princip. A ten, kto zginął, to następca tronu – podkreślił wujek, tak jakby tego wszyscy nie wiedzieli.
– I co teroz? – spytał ojciec.
– Żeby kto mógł wymyśleć. Medytowałem nad tym wszystkim, gdy wracałem z Bochni.
– I cos wymyśliłeś? – ojciec się niecierpliwił.
– Na mój rozum, wszystko zależy od interpretacji tego morderstwa. Pierwsza możliwość: Serbowie potępią tę zbrodnię, przeproszą Austrię. A ta się da przeprosić. I po jakichś sankcjach sprawa ucichnie. Druga możliwość: Austriacy udowodnią, albo tylko uznają, że za tym zamachem stały władze serbskie, stwierdzą, że to była świadoma prowokacja i wypowiedzą wojnę Serbii. Wkroczą, pokonają i przyłączą – wcielą do cesarstwa.
– A jako ty myślis?
– Poczekaj. Jeszcze nie skończyłem. Jest jeszcze trzecia możliwość: Austria uzna, że za spiskowcem stoi Rosja, że zamach jest dziełem Rosji.
– Rany Boskie, to momy wojne! – ojciec wykrzyknął.
– Albo nawet inaczej. Rosja zgłosi pretensje i oświadczy, że Serbia musi zostać niepodległym państwem, nie zgodzi się na wcielenie jej do cesarstwa austro-węgierskiego. I w każdym z tych wypadków mamy wojnę pomiędzy Austrią a Rosją.
– Rany Boskie Święte! – wykrzyknął po raz któryś ojciec. – A wtedy co?
– Poczekaj, jeszcze nie skończyłem. Austria zwróci się z prośbą o poparcie. No, do kogo? – wujek spytał.
– Do kogozby jak nie do Prusoków. Oni tylko na to cekają.
– Tak, oczywiście, bo to jest ich Drang nach Osten: parcie na wschód. A wtedy Rosja do kogo się zwróci o pomoc przeciwko Prusakom?
– Rosja obejdzie się bez pomocy.
– Tego nie wiem. Myślę, że będzie bardzo jej potrzebowała. No, do kogo? – spytał wujek powtórnie.
– A cy jo to wiem.
– Do Francji – podpowiedziała.
– Dobrze, Karolka: do Francji i do Anglików. Między Rosją a Anglią ostatnio dobre stosunki panują. I wtedy mamy całą Europę w ogniu wojny.
– Skróś tego jednego śtudenta.
– Macie coś się napić, bom zdrożony.
Zerwała się, wzięła czysty garnuszek.
– Czego się wujek napije? Jest kwaśne mleko, jest woda.
– Daj mleko, bo idę do was prosto z drogi. Nie, nie. Pamiętacie, co na jesieni ten mój gość z Krakowa – pan Wiktor – opowiadał? Beczka prochu stała od dawna. A to byłaby tylko ta jedna iskra potrzebna do jej wybuchu.
– A ty, Francisku, jako myślis, jakom drogom póńdzie miłościwie panujący nom cysorz, Francisek Józef?
– Z tego, com powiedział, ty wiesz, co bym chciał: żeby cesarz prędko zapomniał o tym, co się stało. Ale nasze przysłowie mówi: Kogo Pan Bóg chce skarać, to mu rozum odbierze. A temu, jakeś to powiedział, miłościwie panującemu cesarzowi należy się kara. Choćby za krzywdy, które naszemu narodowi w ciągu swojego „miłościwego” panowania wyrządził. No, ale nie uprzedzajmy faktów. Najbliższe dni pokażą, którą drogą pójdzie Europa.
A potem trwał czas oczekiwania: jaką drogę wybierze „miłościwie panujący” cesarz Franciszek Józef. A równocześnie to był czas żniw – wczesnych w tym roku. Żniw milczących. Każdy się zasłaniał zmęczeniem, a jak mówił, to mówił o żniwach, ale wszyscy myśleli tylko o tym jedynie: jak zadecyduje rząd austriacki. Szarpani byli nadzieją i rozpaczą. Coraz dochodziły wiadomości zapowiadające wybuch wojny albo zażegnanie konfliktu. Tylko wieczorami, po ciężkiej pracy na polu, zamiast iść spać, jak to dawniej bywało, ludzie teraz schodzili się pod domami i gadali, gadali bez końca w te długie jasne noce, pod wielką kopułą gwiazd.
Przysłuchiwała się. I stwierdzała, że nie wszyscy są jednego ducha. Byli ludzie, a może nawet większość, któ®zy uważali, że Serbom należy się kara, którzy oburzali się na zamordowanie arcyksięcia, jakby to przynajmniej o następcę tronu polskiego chodziło. Powtarzało się to, co ją już wtedy, przy ognisku jesiennym, przy wizycie pana z TSL-u zabolało. Wielu identyfikowało się z Austrią. Zdawało jej się to wprost nie do uwierzenia. Ale tak było. Ni mniej ni więcej, uważali siebie za Austriaków.
Obserwowała z napięciem kolejne posunięcia polityczne; uczyła się rozmaitych nowych słów. Choćby tego słowa: ultimatum. Gazety szalały. Dzień za dniem przynosiły nowości. Oświadczenia ministrów, wybitnych mężów stanu, wywiady z dyplomatami, naukowcami, podróże polityków, wywiady prasowe, konferencje prasowe. Co odpowie Serbia? Ukorzy się, padnie na kolana, czy też hardo odrzuci ultimatum. Innymi słowy: stoi za nią Rosja, czy działa samotnie.
– A dyć Serby, jak zostaną same, to ich Austryjoki copkami przykryją.
– Pocekomy, to ujrzymy.
Odpowiedź Serbii przyszła w miarę szybko. Nie było to błaganie o litość, ale też nie dawało podstaw do wypowiedzenia wojny przez Austrię. Komentarzom w gazetach i wśród ludzi na wsi nie było końca:
– No, teroz sie chybnie abo w jednom, abo w drugom strone. Jest po równo.
– Przekonomy sie, chto tu mo chętke do wojny.
– A przecie to jasne jak w dzień: Prusoki. Przecie „miłościwie nom panujoncy” cysorz niewiele mo do godanio. Przecie to uni kcą robić nowy porzondek w Europie i na świecie. Taki, coby ich było na wirzchu.
Zebrali już żyta, owies. Zaczęły się orki. Pogoda ich goniła. Nie dawała wytchnienia. Zapowiadały się trzecie siana. Tata miał być w pilnej sprawie w Tarnowie. Pojechał tam wczesnym rankiem. Czy to była sprawa, czy też chciał zasięgnąć języka w mieście. A może jedno i drugie. Wykorzystały tę jego nieobecność, żeby urządzić wreszcie pranie.
Właśnie po południu zbierała w sadzie bieliznę rozwieszoną przed południem na sznurach – aż pachniała słońcem i wiatrem. Posłyszała gwałtowny turkot wozu. Ktoś pędził, co koń wyskoczy. „Komu znowu tak spieszno?”. Zwróciła się w stronę drogi z całym naręczem pościeli. Wysuszyła się na pieprz przy takim słońcu. „Mój Boże. Jakie to nam Pan Bóg dał lato w tym roku”. Zobaczyła z przerażeniem na drodze pędzący wóz powożony przez ojca. Zakręcił gwałtownie na dróżkę wiodącą do ich domu. Myślała, że się wóz wywróci, bo przez moment jechał już tylko na dwóch zewnętrznych kołach. Wpadł na podwórze z takim impetem, że zdawało się, że rozbije się o ścianę domu. Ale ojciec zadarł konia, aż ten stanął dęba i zatrzymał się, wznosząc tuman kurzu. Ojciec był bez czapki, z rozwianymi włosami. Teraz wstał z siedziska, wyrwał w górę do nieba oba ramiona i wykrzyknął:
– Wojna!
I opadł. Matka, która na to dziwowisko, tak jak ona, patrzała, w drzwiach stojąc, najwidoczniej wywołana turkotem wozu, już leciała do wozu, ale nie do taty, tylko do konia.
– Jezusie Nazareński! Zajeździł Gniadego na śmierć.
Teraz dopiero sama popatrzyła na konia. Stał na drżących nogach, zdawało się, że upadnie, wdychał gwałtownie powietrze, wydając jakieś rzężenie. Był mokruteńki, znać było na nim uderzenia bata. Pysk cały w pianie. Pianę widać było po jego bokach aż po sam zad. Podbiegła do ojca, który wpadł między półkoszek a siedzenie. Spał. Wionęła od niego wódka.
– Mamo, pomóżcie, bo sama nie wyciągnę taty.
– Na onego momy cas. Jemu nic nie bedzie. Kuń pilniejsy – odpowiedziała mama, wyraźnie zła jak chrzan. – Łojciec dzieciom a schloł sie jak prosie.
Wzięła siano i wycierała spocone boki konia, potem przywlekła derkę z komórki i położyła mu na grzbiet, wciąż jeszcze narzekając:
– No widział to kto, tak sie z kuniem obejść. Cheba mu rozum odjeno. Dom Gniademu ciepłą wode do picio, bo sie boje, ze jesce go chyci zapolenie.
– Mamo, a co z tatą?
– Dejze ty mi świenty spokój. Jak se pościeloł, niech sie i tak wyśpi. Nie umi pić, to niech nie pije. A nie zeby potem, za przeproseniem, jakby prosie abo jakie bydle lezoł bez pamieńci.
Dopiero po długiej chwili dobudziła się go. Odpowiadał na jej wołanie byle co albo coś bajdurzył o Serbach, z czego wywnioskowała, że to wojna z Serbami wybuchła. Było też o wujku Franciszku, że „syćko jest tak, jak un przepowiadoł”. Pomogła matce wyprzęgnąć konia, zdjęła mokruteńkie chomąto, odpięła od dyszla, wyjęła z zaślinionego pyska uzdę, zaprowadziła go, jeszcze trzęsącego się, do komórki.
Matka dopiero gdy oporządziła konia, zlitowała się nad tatą. W dwójkę dźwignęły go – pomogły mu wygramolić się z wozu, z pomocą stołka, który przyniosła z domu. Położyły go na kocu pod jabłonką. Przyrzuciły drugim kocem, bo już słońce się miało ku zachodowi i od trawy szedł chłód.
– A dobrze by mu zrobiło, kieby zmorz. Oprzytomniołby prendzy.
Ale to był ostatni czas, bo już sie schodzili ludzie na wieczorne posiady. Pierwszy był wujek Franciszek. Bo to on prawie że za płotem. A potem i inni – os Zaleśnych, Brodów, Szwieców, Kuligów, Kurtyków, Pająków, Machalskich, Łazarzów, Sowów. Przyszli młodzi i starzy. Mężczyźni, kobiety. Już wiedzieli, że to tylko przeciw Serbom. Wiedzieli już więcej, niż potrafiła wyciągnąć od pijanego ojca: że jest ogłoszona mobilizacja. Najpierw wykrzyczeli to, co każdy musiał wykrzyczeć, a potem już spokojnie radzili, coraz wybuchając gejzerami to oburzenia, to strachu.
Przysłuchując się temu, stwierdzała, że wiele się nie zmieniło. Że jest tak samo, jak było od początku tego sarajewskiego nieszczęścia: dominowały głosy, że najwyższy czas, aby Serbów nauczyć rozumu, że najjaśniejszy pan i cesarz Franciszek Józef i tak okazał dostatecznie dużo cierpliwości i wyrozumiałości, czekając cały miesiąc na przyjście po rozum do głowy durnych Serbów, że za zamordowanie następcy tronu należało się ich ukarać w pierwszym dniu – wojną. I że my im pokażemy. Widziała, wciąż z tym samym zdumieniem, jak „Austriacy” przemieniali się łatwo w „my” i że Polska i jej niepodległość zupełnie znikła z myślenia w ciągu dwu godzin i argumentacji. Byli już tacy, którzy chcieli na ochotnika wstępować do wojska austriackiego. Choć chwilami miała wrażenie, że dla wielu wojna weszła w ich nieciekawe, monotonne i nudne życie jako wielka przygoda i cieszą się nią jak dziecko zabawką, nie domyślając się, że ona może wybuchnąć w rękach i zniszczyć. Że chcą iść do wojska, żeby sobie postrzelać, poawanturować się bezkarnie, żeby być ważnym, wielkim, wejść nagle w zaczarowany świat baśniowy, gdzie się może wszystko jeszcze wydarzyć. Wujka Borzęckiego słuchali przyświadczali, przytakiwali, przyznawali rację, a potem na nowo swoje, to samo, w koło Macieju, aż do znudzenia.
Tylko to wcale nie był koniec sprawy – jak to niektórzy się spodziewali. Jeszcze wiadomość o wypowiedzeniu wojny Serbii przez Austrię dobrze nie przebrzmiała, gdy na drugi dzień, to jest 29 lipca, wstrząsnęła światem całym i Wał-Rudą ogłoszona mobilizacja w Rosji. Zdania były podzielone. Jedni byli oburzeni i oświadczali, że wreszcie „szydło wyszło z worka”. Drudzy bronili Rosjan i siebie pocieszali, mówiąc, że wolno im mobilizację robić, bo przecież Austria też zrobiła. Ale to było raczej pocieszanie siebie po to, „aby nie umrzeć ze strachu” – jak to mówił wujek. Bo przecież Rosjanie są tuż tuż za Wisłą, mogą być w Śmietanie.
Jeszcze nikt nie wiedział, co się stanie jutro. A wypadki potoczyły się błyskawicznie: w następnym dniu, 30 lipca, Prusy skierowały do Rosji ultimatum domagające się odwołania mobilizacji. We wsi zawrzało. Ludzie odrywali się od roboty. Czy to byli na polu, czy to w swoim obejściu. Biegli jedni do drugich, zwiastując tę hiobową nowinę, domosząc o tym, czego się dowiedzieli, upewniając się, czy dobrze słyszeli, czy to nie pomyłka, pytając jedni drugich, co to ma znaczyć, do czego to może doprowadzić. Niektórzy nic z tego nie rozumieli i pytali, dlaczego Prusy tego żądają. Jeżeli kto, to Austria mogłaby zaprotestować. Ale żeby zrozumieć to, co się zaczęło dziać na świecie, potrzeba było innej logiki.
Zachowywała dobrze w pamięci to, co wujek powiedział jeszcze zanim cokolwiek się zaczęło. Stwierdzała ze zdumieniem, że – jak dotąd – wszystko się sprawdza. Drżała, by nie spełniły się dalsze jego przewidywania. Do wujka teraz z rzadka zachodziła. Był oblężony przez ludzi. O każdej porze byli u niego, i to nie tylko ze wsi. Przyjeżdżali jacyś goście. Spodziewała się, że i kiedyś pan Wiktor się pojawi, ale nie było go. Sama nie śmiała pytać, co się z nim dzieje. Teraz wszyscy czekali, co będzie, gdy Rosja odrzuci ultimatum Prusaków – bo że odrzuci, nikt nie miał wątpliwości. I tak się też stało.
W następny dzień Rosja odrzuciła ultimatum. W tę noc mało kto poszedł spać przed północą. Rozhowory trwały i trwały. Chłopy najchętniej nie szliby spać wcale, gdyby kobiety nie zagnały ich do domów.
W kolejnym dniu, 1 sierpnia, przyszła odpowiedź na zagadkę. Prusy wypowiedziały wojnę Rosji. Jakby pękł wrzód.
– Lepiej znać nawet najgorszą prawdę, niż trwać w niepewności.
– Teroz wicie, kto jest kto. Teroz wicie, kto tu kce wojny. I teroz ujrzycie, co to jest wojna.
– Bo faktycznie, to nikt austriackiej wojny nie brał zbyt poważnie, ale gdy się Prusy wmieszały, to będzie prawdziwa wojna.
Już 2 sierpnia Prusy zażądały od Belgii zezwolenia na przemarsz swych wojsk. Zdziwienie, zaskoczenie i oburzenie przetoczyło się przez świat i przez Wał-Rudę. Stało się dla wszystkich oczywiste, że zastrzelenie następcy tronu w Sarajewie było drobnym kamyczkiem, który uruchomił lawinę drzemiącą i czekającą od wielu już lat. Stało się jasne, że Prusy przygotowały swoje siły i są w stanie rozprawić się ze wszystkimi swoimi przeciwnikami.
– Ale co kcą od Belgów?
– A jak se ty myślis. Przecie inacy nie wlezą do Francyji. Przez linie francuskich twierdz nawet wróbel nie przeleci, jak jest niemiecki.
3 sierpnia Prusy wypowiedziały wojnę Francji. Ludziom od napływu wiadomości w głowie się mieszało. Co bardziej rozgarnięci mówili:
– Wiis, jakie psiekrwie prendkie. Zanim sie Francuzy połapią, ci im juz siedzą na karku i bedą w try miga w Paryzu.
I faktycznie jakoś to tak było. 4 sierpnia, mimo sprzeciwu Belgii, wojska pruskie przekroczyły jej granicę. I wtedy nadeszła wiadomość, która była kolejnym wstrząsem dla całej wsi. W odpowiedzi na zaatakowanie Belgii Wielka Brytania wypowiedziała Prusom wojnę. To zmieniło całkowicie obraz wojny.
– Prusoki z Francuzami by se poradziły, ale z Anglikami nie dadzo rady.
Ostatnią tajemnicą dla wszystkich jeszcze niewyjaśnioną, ale równocześnie pociechą największą, był fakt, że Austria nie wypowiedziała wojny Rosji. Czyżby Austria potrafiła się uwolnić od dominacji pruskiej i zachować własną linię polityczną? Zupełnie rzecz niepojęta.
– A może Austria wreszcie opamiętała się, widząc, co wyrabiają Prusacy. Przecież ona nie ma żadnego interesu w wojnie z Francją? – pytała wujka, gdy go kiedyś samego dopadła.
– Owszem, masz rację. Ale wymknąć się Austrii z łap pruskich? Nie, to jest po prostu niemożliwe. Austria jest zbyt uzależniona od Prus. Zresztą widzisz, co się dzieje. Idą wciąż transporty wojskowe na granicę: ku Wiśle.
Tak, to był argument najbardziej przekonywający. Wojsko, wyładowywane najczęściej w Bogumiłowicach albo Tarnowie, szło ku Wiśle drogami przez Wierzchosławice, Niwkę, Radłów albo dalej – na Niedomice i Żabno, albo przez Wał-Rudę na Mokre i Wietrzychowice.
Wiadomości te uderzały w nią taranem. Nie nadążała z rozpaczą, z przerażeniem. Kataklizm przybierał wymiary końca świata. Szaleństwo ogarniało Europę. Najwięksi wiejscy politykierzy przycichli. Bo pogubili się w swych rachubach. Jedynym, który wytrwał, był wuj Franciszek. Nie triumfował, nie obwoływał swojej racji. Jeszcze bardziej przycichł, posmutniał, jakby spodziewał się czegoś jeszcze gorszego. I tak się też stało.
6 sierpnia cesarstwo austro-węgierskie przystąpiło do wojny z Rosją. Wieś przywarła do ziemi. Czekała uderzenia. Spodziewano się lada chwila, że Moskale przeprawią się przez Wisłę i wejdą do Galicji. A więc i do nich. „Przecież do Wisły nie ma więcej jak 15 kilometrów”. Ale nie. Owszem, gdzieś za horyzontem pojawiły się jakieś małe łuny, doszły pomruki armat, ale już na drugi dzień wszystko to ustało i przyszły triumfalne wiadomości, że wojska austriackie przekroczyły Wisłę i prą na Kielce, Radom, a na północnym wschodzie przekroczyły San i są w marszu na Lublin. Euforia zapanowała we wsi całkowita. Nawet najwięksi sceptycy ulegli jej. A wiec jednak! W oparciu o Austrię będzie można myśleć o przyszłości Polski. Już nawet na Prusaków przystawali: że może jednak również oni potrafią się przekonać do sprawy polskiej.
– Na jakie jesce niescęście cekocie? – pytał tata zatroskanego wciąż wujka.
– Na wojnę. Choć ja nie czekam, ona sama przyjdzie.
– Do nos nie przyńdzie. Przecie nase wojska idą w Rosje jak nóż w masło. Nie cytocie gazet?
– Czytam, czytam.
– Generał Danel już pod Lublinem. Generałowie Auffenberg i Brudermann pchają sie na Kamieniec Podolski, a wnet na Kijów.
– A zauważyliście, Janie, że nie było ani jednej bitwy?
– Bo Rosjanie uciekają na łeb na syje.
Popatrzyła na wujka, który nic nie mówił, tylko po swojemu smutno się uśmiechał.
– Serbia bedzie zgniecona za pare dni. Belgia całkiem zajento. Z Francyjom Niemcy sie uprzontnom za pare tydźni.
W odpowiedzi był ten sam smutny uśmiech:
– Módlcie się, żeby wojna do nas nie przyszła naprawdę.
– Et, bo wy, Francisku, syćko zawdy widzicie w cornych kolorak.
Potwierdzeniem ich racji były wojska austriackie wciąż przeciągające drogą przez Wał-Rudy – artyleria, piechota, konnica. Czyści, wyprasowani, objedzeni, pewni siebie, śpiewający. Po niemiecku. Ale przecież były i polskie grupy, witane szczególnie radośnie. Obdarowywano ich kwiatami, kwaśnym mlekiem, chlebem, gdy wstępowali do chałup.
Któregoś dnia powiedziała matka:
– Witos był taki prendki i godoł, coby syćko chować przed wojskiem. A ci jadą, nikomu krzywdy zodny nie robią, dobrze za syćko płacą, nie targują sie. Nie trza na jarmark ani na targ chodzić, możno na miejscu sprzedać mliko, masło, syr, żyto, łowies, siano.
– Ej, Maryśka, Maryśka. Jakbyś nie była moją siostrą, tobym ci tego nie powiedział. Ale tak, to ci powiem. Głupio gadasz, aże mi wstyd. Wojna dla nas się jeszcze nie zaczęła – powiedział wujek.
– Jakze to nie zacena sie. To nie jo głupio godom a ty.
– Naprawdę wojna zacznie się dla nas wtedy, kiedy posłyszysz strzały karabinowe albo armatnie.
– A uchowoj nos od tego Panie Boże. A niedocekanie nase. Niech se ta strzylają za siedmioma górami, za siedmioma rzykami, ale nie u nos.