s. 23.
Wracała do Danii, gdy śnieg pokrył kraj. Pod jego białym płaszczem znikły rany zadane tej ziemi. Tylko tak samo straszyły czarne kikuty drzew, rumowiska domów, zwęglałe resztki chat.
Siostry w Aalborgu, dzieci, młodzież przyjęły ją tak, jakby wracała z zaświatów. Radości nie było końca. A właściwie nie, koniec był bardzo wyraźny. Gdy powiedziała, co postanowiła. Reakcja zaskoczyła ją. Rozległ się płacz, w domu zapanowała żałoba. Nie spodziewała się takiej reakcji. Zaniepokoiła ją ona: „Musiałam popełnić jakiś błąd. Albo je źle ukształtowałam”.
– Bo sobie nie wyobrażamy, że będziemy miały inną przełożoną. Bo porozrzucają nas po rozmaitych kątach Polski. Pogubimy się. Zatracimy naszą specyfikę, naszą indywidualność. Matka w swojej dobroci i prostoduszności może sobie nie zdaje sprawy, czym to grozi – tłumaczyły się przed nią, gdy im wyrzucała, że nie ma w nich dosyć poddania się woli Bożej, ducha posłuszeństwa. Ale najwyraźniej to ich nie przekonywało.
Równocześnie nadsłuchiwała tego wszystkiego, co się działo w Polsce – już uczulona na sprawy wschodnie. Doszła do niej publiczna deklaracja rządu radzieckiego, a dokładniej: Rady Komisarzy Ludowych, do rządu i narodu polskiego, z 29 stycznia 1920 roku. Strona radziecka deklarowała: 1 – uznanie bez zastrzeżeń niepodległości i suwerenności Polski. 2 – gotowość nieprzekroczenia przez wojska radzieckie linii Dryssa, Połock, Borysów, Cudnów, Bar. 3 – wyrażała pogląd, że nie ma takiej sprawy, której by się nie dało załatwić w drodze pertraktacji.
Prawie równocześnie przyszedł list od matki Ignacji Szydłowskiej, przełożonej generalnej Unii Polskich Urszulanek. Spojrzała na datę. Mocno spóźniony. Napisany 3 stycznia 1920 roku. Ani się spostrzegła, jak została otoczona wiankiem swoich współpracownic.
– O, jak jesteście, to poczytamy wspólnie. Może któraś z was przeczyta, macie lepsze oczy niż ja.
– Nie, nie, to list do matuchny. Proszę, słuchamy, jeżeli tylko matuchna pozwoli.
– „Wczoraj wysłałam depeszę wstrzymującą przyjazd Aliny” – pamiętacie tę depeszę sprzed prawie miesiąca. Zdziwiłyśmy się wszystkie, co to ma znaczyć; ale czytam dalej: – „chociaż tego jej przyjazdu bardzo pragnę, bo uważam to za obowiązek sumienia. Matuchna obiecała nam pomoc Aliny i innych swoich sióstr myśląc, że plan zjednoczenia z nami przyjdzie do skutku” – czytała z coraz większym niepokojem. Rój pytań opadł ją. Ale usiłowała skupić się nad tekstem. – „Tymczasem teraz, gdy zjechały się wszystkie doradczynie, zastanawiając się nad tą ważną dla nas sprawą, uznałyśmy, że takie zupełne zjednoczenie nie byłoby możliwe”.
Odłożyła list, przetarła czoło – miała mokre. „Przecież wszystko ustaliłyśmy, co się stało”. Znowu podjęła czytanie:
– „Że władza naszej przełożonej generalnej nad gałęzią urszulanek, którymi Matuś kieruje, musiałaby być zupełnie fikcyjna, że lepiej będzie, gdy będziemy istniały obok siebie, nie zlewając się w jedną całość”.
Znowu przerwała. Właściwie dalsze czytanie tej ogromnej epistoły nie ma sensu. Co miało być powiedziane – zostało powiedziane w tym zdaniu. Nie, ale przecież przyzwoitość nakazuje przeczytać cały list. Dopiero teraz spostrzegła reakcję swoich słuchaczek. Były rozdarte pomiędzy radością, że złączenie ze Starowiślną nie zagraża, a pomiędzy współczuciem dla niej, która tak pragnęła tego złączenia.
– „Bo próba takiego zlania się mogłaby wytworzyć różne niemiłe sytuacje, osłabiając naszego ducha, mogłaby wprowadzić niepokój z jednej i z drugiej strony, niezdrowe pragnienie zmiany itp.”
Czuła, jak po policzkach płyną jej łzy.