KOŚCIÓŁ PO SOBORZE WATYKAŃSKIM II
W czasie moich studiów zagranicznych, z końcem lat sześćdziesiątych, przyjaźniłem się z czterema holenderskimi zakonnikami. Mieszkali wspólnie. Wynajęli piętro jakiejś willi, cztery pokoje z kuchnią, i prowadzili tam swoje zakonne życie. Nasz teologiczny wydział huczał wtedy nowatorskimi ideami odnowy posoborowej. Dyskusje z sal wykładowych przenosiły się do domów prywatnych. Niejedną godzinę spędziłem w małym konwencie moich kolegów. Po skończeniu doktoratu wróciłem do kraju. W jakiś czas później dowiedziałem się, że wszyscy czterej odeszli z kapłaństwa.
Moich kolegów holenderskich spotkałem po paru latach. Jednego na jakimś międzynarodowym kongresie teologicznym w Brukseli. Pracował tam w charakterze dziennikarza. Był bardzo na „nie” wobec wszystkiego, co dotyczy Kościoła. Drugi zaprosił mnie do siebie. Mieszka wraz ze swoją żoną i dzieckiem z jej pierwszego małżeństwa. Jest zresztą jedynym z tej czwórki, który się ożenił. Pracuje w radio. Jadłem czarne małże, które wybierałem z wielkiego garnka, a on opowiadał z zapałem o swojej pracy, o swoich planach i zamiarach. Usiłowałem wierzyć w to, co mówił, cieszyć się jego radościami, ale wciąż nie miałem pewności, czy on jest w pełni przekonany o tym, co mówi – czy to, co zrobił, było naprawdę słuszne i konieczne. Spytałem, gdzie są pozostali dwaj nasi koledzy. Pojechali do Afryki w ramach pomocy krajom nierozwiniętym. „I wiesz – nagle przygasł – ja też tam chyba pojadę, tylko na razie żona nie bardzo się na to zgadza”.
Okres posoborowy to czas swoistego kryzysu w Kościele, porównywany nieraz do epoki schizmy wschodniej czy reformacji. Dotknął zwłaszcza Stany Zjednoczone i Europę Zachodnią. Przejawem kryzysu były liczne wystąpienia księży, zakonników i zakonnic ze stanu duchownego. Gwałtownie spadła liczba wiernych uczestniczących w niedzielnej Mszy świętej. Prawie zanikło przystępowanie do sakramentu pokuty. Zakwestionowano nie tylko szereg praktyk pobożnych, ale tez podstawowe zasady etyczne dotyczące małżeństwa. To niektóre objawy tego fermentu, który objął Kościół.
Dlaczego tak się stało? Na to pytanie można łatwiej odpowiedzieć, gdy się przypatrzymy tendencjom, które charakteryzują współczesną kulturę. Nazwać je można antyinstytucjonalizmem.
Współczesny człowiek coraz bardziej czuje się sterowany, popychany, szturchany przez rozmaite bodźce jak automat, przesuwany jak pionek na szachownicy; wciąż ktoś na niego pokrzykuje, wciąż ktoś mu coś sugeruje, rozkazuje. Do tego dochodzi zalew codziennych gazet, tygodników, miesięczników, które go instruują, ustawiają, pouczają, ostrzegają. Do tego jeszcze radio, które skrzeczy nad uchem, ale które go też wabi sensacjami, dobrą muzyką, piosenkami, kształtując go na swój sposób. Radio w domu, w samochodzie, na spacerze. Do tego jeszcze telewizja, która wkracza do jego prywatnego domu i kształtuje jego myślenie, odruchy, zwyczaje… Człowiek współczesny nie tylko nie ma czasu, ale i miejsca, by być sobą, by jakoś spokojnie pomyśleć, zastanowić się, podjąć decyzję. Stąd i obojętność na sprawy ostateczne. Bo instytucjonalizacja oznacza również skupienie całej uwagi człowieka na sprawach naskórkowych bytu. Na tym wszystkim, co jest doraźne – koniecznie potrzebne do tego, by utrzymać się na powierzchni: aby zdążyć kupić, sprzedać, wynająć, uzyskać, załatwić, nie dać się wyprzedzić. W takim zinstytucjonalizowanym życiu nie ma czasu ani miejsca na siebie czy na Boga. Stąd też rośnie zobojętnienie religijne w społeczeństwach „wyżej rozwiniętych”.
Ale są ludzie, którzy w jakimś zdrowym odruchu usiłują bronić się, zachować naturalny rytm życia.
Charakterystyczną reakcją na ten stan rzeczy, na to tzw. nowoczesne życie, stał się w swoim czasie ruch hipisowski, tych, którzy odeszli ze społeczeństwa w tym celu, aby być normalnymi ludźmi – wyjeżdżali na miejsca w miarę bezludne i tam, z dala od gazet, telewizji, radia, urzędów zaczynali żyć od nowa. Uprawiali rolę środkami najprostszymi, hodowali zwierzęta. Tworzyli nieformalne wspólnoty.
Wszelkie tendencje, które płyną przez kulturę, zaznaczają się szczególnie w życiu religijnym ludzkości, ponieważ religia dotyka najgłębszych pokładów przeżyć ludzkich. Antyinstytucjonalizm w wydaniu chrześcijańskim zabrzmiał: Jezus uczy, abyśmy kochali Boga i naszego bliźniego. I na tym fakcie, na tej prawdzie należy się maksymalnie skupić. Stare instytucje kościelne, takie jak sakramentalne kapłaństwo celibatowe, spowiedź, nabożeństwa różnego typu zatrzymują nas w starych strukturach myślowych, przeżyciowych. Należy je odrzucić. W miarę potrzeb stwarzać instytucje zupełnie nowe, odpowiadające mentalności współczesnego człowieka, które zresztą nigdy nie powinny osiągnąć rangi konieczności czy nieodzowności.
I tu był błąd. Bo, po pierwsze, Kościół nigdy inaczej nie nauczał jak tylko tak, że miłość Boga i bliźniego jest i s t o t ą Ewangelii. A po drugie, wszystkie instytucje Kościoła, choć konieczne, nie mają celu same w sobie, tylko pełnią rolę służebną. Wyrosły z wiary w Chrystusa i służą tym, którzy w nich uczestniczą, do wzbudzania wiary. Przekaz tej wiary dokonuje się nie tylko przez same teksty Ewangelii, ale poprzez liturgię, modlitwy, pieśni, praktyki pobożne. Owszem, to, co jest tu tylko tworem ludzkim, możemy przekształcać, adaptować według nowych potrzeb, które niosą nowe czasy. Ale dokonywać tego należy z najwyższą ostrożnością, by nie naruszyć tych wartości, które kryją w sobie tradycje chrześcijańskie. A przede wszystkim nie wolno nam naruszyć tego, co jest z ustanowienia samego Boga.
Kardynałowie zebrani na konklawe po śmierci Pawła VI, który zmarł 6 VIII 1978 r., zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie grozi Kościołowi. Stąd zdecydowana większość chciała jako następcę Pawła wybrać przede wszystkim duszpasterza – człowieka, który by utrzymał Kościół na torach prawdziwych tradycji chrześcijańskich. Stąd wybór kardynała Luciani, arcybiskupa Wenecji, który przyjął imię Jana Pawła I. Duszpasterz, pracujący kolejno na stanowiskach wikarego, profesora seminarium, kierownika wydziału katechetycznego diecezji, potem biskupa. Umiarkowane poglądy teologiczne, choć nie konserwatysta. Nazwany papieżem uśmiechu. Umarł 29 IX po 33-dniowym pontyfikacie.
Kolejne konklawe utrzymało dotychczasowe żądania: papieżem musi być człowiek nie tylko mądry i świątobliwy, ale związany głęboko z tradycją Kościoła i doświadczony duszpasterz. Ponieważ nie znalazło odpowiedniego człowieka spośród Włochów, zdecydowało się wybrać kardynała Wojtyłę, co stało się dla całego Kościoła, a nawet dla całego świata, totalnym zaskoczeniem. Po kilkuset latach na tron papieski wchodzi nie-Włoch, i to Polak.