ŚWIĘTY MIKOŁAJ
ŚWIĘTY MIKOŁAJ
– Co teraz z nim będzie. Jak on sobie poradzi z tym wielkim majątkiem, który odziedziczył po śmierci swoich rodziców. Należy mu pomóc. Zająć się jego sprawami.
Tak mówiono na przyjęciu, jakie odbyło się po pogrzebie rodziców Mikołaja. Zebrani krewni i przyjaciele domu mieli swoje racje. Mikołaj, chłopiec jedynak, syn bogatych rodziców, utalentowany, zdolny, pilny, pracowity, był bardzo nieśmiały. Całe dnie spędzał ze swoimi nauczycielami. Nie wychodził z domu, nie licząc spacerów po obszernym ogrodzie pałacowym. Żył odcięty od środowiska, zamknięty w świecie nauki. Wystarczali mu najbliżsi, rodzice. Unikał obcych ludzi. Trudność dla niego stanowiło nawet wyjście na ulicę. Gwar ulicy go męczył. Ciążył mu wzrok ciekawskich przechodniów.
Podziękował swoim krewnym za ofiarowaną mu pomoc. Nawet nie dlatego, żeby sam chciał się zajmować prowadzeniem tego ogromnego majątku, którego stał się właścicielem. Ale nie chciał nowych ludzi u siebie. Został w świecie swoich książek, studiów. Umysł szeroki, typowy intelektualista. Troskę nad ziemią, nad majątkiem powierzył zarządcy, który już lata całe pracował u jego rodziców. Pozostawił również starą służbę. Był wśród niej kamerdyner, który był zarazem lokajem podającym mu do stołu. Nie był to zresztą tylko sługa czy też kamerdyner, ale prawie domownik. Opiekował się nim od dziecka. Stary gaduła, który wiedział o wszystkim, co się dzieje w mieście – jedyny kontakt Mikołaja ze światem zewnętrznym.
Czas płynął. W sposobie życia Mikołaja nic się nie zmieniało: pogrążony w księgach czytał, pisał. Aż któregoś dnia, nie wiadomo właściwie dlaczego, zainteresowała go relacja starego sługi. Miasto żyło nowym dramatem. Historia prawie naiwna, jak z kiepskiego romansu, gdyby nie to, że prawdziwa. Jest dziewczyna, którą pokochał chłopiec. I ona go pokochała. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że ona jest biedna, a on jest bogaty. I jego rodzice sprzeciwiają się temu małżeństwu. Ona nie ma wiana, nie ma co wnieść w przyszły swój dom. Była to historia jak głos z zaświata, kontrastujący z tym, czym sam żył. Przyszła natarczywa refleksja: Mam wszystko, czego chcę. Gdzieś obok mnie rozgrywa się tragedia ludzka, spowodowana takim prozaicznym faktem jak brak pieniędzy.
Suma potrzebna dziewczynie była dość znaczna. Nie wiedział jeszcze, co zrobi, ale zaczął myśleć, jak zaradzić tej biedzie. Przy następnym posiłku, tak prawie od niechcenia, dowiedział się od starego sługi o adres dziewczyny. Budował plan działania jakby wbrew sobie, bo nie wiedział, czy starczy mu odwagi, aby go zrealizować. Aż wreszcie poszedł, aby zobaczyć przynajmniej, jak wygląda dom tej biednej dziewczyny. Idąc ulicą, dopiero po chwili spostrzegł się, że wcale nie przeszkadzają mu ludzie, że jakoś znikła jego poprzednia nieśmiałość. Po prostu szukał ulicy i domu, gdzie ktoś żyje i cierpi.
To był dom poza miastem. Nic nie wskazywało, że tam ma miejsce jakaś tragedia. Bielały wesoło w słońcu ściany. Stanął w dość znacznej odległości, w cieniu drzewa, oparł się o jego pień. Spod zesuniętego na oczy kaptura patrzył. W ogródku kwitły kwiaty, na grządkach zieleniły się warzywa. Było spokojnie, czysto, schludnie. Nic się nie działo. Przysiadł. Udawał człowieka, który zmęczony zasypia w ciężkim upale dnia. Na drodze ruch był niewielki. Czasem przeszedł wieśniak, poganiający swojego osła. Grupa kobiet wracała z pola. Dzieci bawiły się w jakieś tam swoje gry. Nagle drgnął. Z domu wyszła dziewczyna. To chyba ona – pomyślał. W ręce miała naczynie z bielizną. Rozwieszała ją powoli na rozciągniętych sznurach. Po chwili na drodze pojawił się jeździec. Przed domem ściągnął konia lejcami, zeskoczył. Dziewczyna już zdążyła postawić naczynie z bielizną na ziemi. Biegła w jego kierunku, ocierając mokre ręce o fartuch. Powitanie w uśmiechach i łzach radości. Cała wpatrzona i wsłuchana w niego. Wybuchła gorąca rozmowa. Krótkie zdania. Słowa wyrywane sobie nawzajem. I ręce, ręce szukające siebie. I dłonie, dłonie – kwiaty stulone i rozwarte. Jakby cały świat przestał dla nich istnieć. Nagle ich radość się skończyła. Dziewczyna rozpłakała się. Chłopiec usiłował ją pocieszyć. Głaskał po głowie jak dziecko. Potem jej ucieczka do domu i odjazd chłopca. Scena była skończona.
Mikołaj wrócił do swojego domu. Zajrzał do skarbca. Nigdy się nim dotąd zbytnio nie interesował. Przypuszczał, że dysponuje kwotą, która mogłaby stanowić wiano dla tej dziewczyny. I tak też było. Zawinął pieniądze w kawałek sukna. Przewiązał sznurem. Doczekał nocy. Jeszcze wytrzymał aż dom się uciszy, aż pogasną wszystkie światła. Wsadził zawiniątko pod pachę, okręcił się czarną opończą, wsunął kaptur na głowę, otworzył drzwi od swego pokoju, zszedł na palcach po schodach. Starał się całą tę wyprawę traktować jak zabawę, jak grę, ale serce mu się tłukło, nie spodziewał się, że się tak przejmie. Wyszedł na ulicę. Dawno nie wychodził o tej porze do miasta. Świecił księżyc. Było pusto. Już prawie we wszystkich domach czerniły się prostokąty okien. Szedł szybko, nerwowo. Zdawało mu się, że jest ze wszystkich stron widzialny w tej srebrnej poświacie księżyca. Wykorzystywał cienie budynków i drzew. Szybko przebiegał odcinki nieocienione. Dłużyła mu się ta droga tym bardziej, że wciąż musiał sprawdzać, czy nie pobłądził. To, co w dzień nie przedstawiało dla niego trudności, teraz w nocy było obce, nieprzyjazne, mylące. Był spocony, gdy doszedł na miejsce. Schronił się w cieniu znajomego drzewa. Dom stał w pełnym blasku księżyca. Zdawało mu się, że jest niemożliwe podejść w takiej sytuacji do okna. Już nasuwała mu się myśl, żeby zrezygnować, poczekać na nów albo na noc pochmurną. Ale znowu stanęła mu przed oczami scena sprzed kilku godzin, scena z płaczącą dziewczyną. Nie, nie mogę pozwolić, by ona tak cierpiała. Odepchnął się od pnia drzewa, do którego przylgnął, przebył błyskawicznie drogę dzielącą go od domku. Nie potrzebował nawet wspinać się do okna, były nisko osadzone – on był dostatecznie wysoki. Zajrzał do wnętrza izby. Okno na szczęście było tylko przysłonięte kotarą. Odsunął ją. Miał po raz drugi szczęście: łóżko dziewczyny było w zasięgu jego ręki. Przechylił się. Nie bardzo widział miejsce, gdzie by mógł umieścić zawiniątko z pieniędzmi. Delikatnie wsunął je pod poduszkę, na której spoczywała głowa dziewczyny. Jeszcze rozejrzał się do tyłu, czy nikt go nie obserwuje. Ale ulice były puste, pełne blasku księżyca. Oderwał się od parapetu okna i wrócił szybkim krokiem do domu.
Na drugi dzień już przy śniadaniu dowiedział się o wszystkim, co się stało w nocy. Dziewczyna, gdy tylko odkryła skarb pod poduszką, nie omieszkała podzielić się swoją radością z sąsiadami. To już wystarczyło, by natychmiast dowiedziało się o tym całe miasto. Byli tacy, co wątpili. Ci nadmieniali, że może te pieniądze zostały ukradzione, ale ta ewentualność szybko upadła, bo po prostu nie było nikogo okradzionego. Poniektóre niewiasty twierdziły, że był to na pewno anioł z nieba. Nie miały co do tego żadnych wątpliwości. Reszta snuła różne przypuszczenia, choć one wiodły donikąd. Ale przecież to wszystko nieważne, co ludzie mówią. Najważniejsza jest radość dziewczyny, no i chłopca. Tego wszystkiego Mikołaj słuchał przy śniadaniu, zalewany potokiem słów swojego służącego. Myślał sobie, że chyba po raz pierwszy w swoim życiu jest naprawdę bardzo szczęśliwy. Służący informował jeszcze swojego pana, że rodzice chłopca zgadzają się na ślub, tym bardziej, że dopatrują się w tym ręki Boga samego.
– A ty jak myślisz, kto to może być?
Ze starego sługi opadła maska wesołka, poczciwego bajdury i dał odpowiedź jakby już na to pytanie był przygotowany od dawna.
– Myślę, że to nie żaden anioł. Po prostu człowiek, który wypełnia to, czego Pan Jezus uczył – żeby to, co czynimy dla drugich, czynić naprawdę dla nich, a nie dla siebie. Ludzie tego nie rozumieją. Tak jak nie rozumieli i wtedy. I dlatego tak ich dziwi, że ktoś potrafi się na to zdobyć.
Następne dnie wyciszyły sensację. Przyszły kolejne sprawy, kłopoty i radości miasta. Opowiadał o nich stary gaduła – widząc, że w ten sposób jest w stanie rozruszać swego pana. Spośród tych informacji wypłynęła niespodzianie kolejna ludzka tragedia: dzieci sieroty. Zmarła matka, jedyna żywicielka pięciorga dzieci. Drobiazg jeszcze. Najstarsza dziewczynka piętnastoletnia. Reszta za małe, by móc pracować. Opiekują się wspólnie sobą. Zresztą tak jak i wtedy, gdy żyła matka, która pracowała na ich utrzymanie.
– Ale przecież muszą z czegoś żyć? Czy mają krewnych?
– Właśnie ci zastanawiają się, co mają z tym drobiazgiem zrobić. Chcieli je pozabierać pomiędzy siebie, ale dzieci nie chcą się rozdzielić. Najstarsze będzie pracowało, może i chłopiec drugi z kolei także. Za dużo nie zarobią, a tu idzie zima, potrzeba ciepłego odzienia, obuwia, zapasów.
Mikołaj słuchał tego opowiadania. Widział swoją pomoc jako nieodzowną. Ale sytuacja była już skomplikowana. Tu już pieniądze nie wystarczą. Trzeba tym dzieciom dostarczyć gotowych przedmiotów. Jeszcze jakby mimochodem zapytał, gdzie to się wszystko dzieje.
Poszedł tam tego samego dnia. Było to na przedmieściu. W pobliżu, prawie naprzeciw, stała gospoda. Zasiadł w kącie. W gospodzie było pustawo. Chłopiec sprzątał. Zaczepił go:
– Od dawna tu pracujesz?
– Nie, panie, od niedawna.
– Skąd ty jesteś?
– O, z tamtego domu.
A więc udało się. To był ten chłopiec, to był ten dom.
– Mama pozwala ci pracować?
Twarz chłopca zszarzała, w oczach stanęły łzy.
– Mama mi umarła.
– Masz rodzeństwo?
– Tak.
Mikołaj wyciągnął srebrny pieniądz.
– Idź i kup im słodycze.
– Ale ja pracuję.
– Ja cię wytłumaczę przed gospodarzem.
Chłopiec uwinął się szybko. Zaraz też do gospody wpadła trójka dzieci, żeby podziękować nieznanemu dobrodziejowi za figi, orzechy, migdały. Notował w pamięci pilnie ich wzrost.
W międzyczasie nadszedł gospodarz, zadowolony, że trafił się bogaty gość. Przysiadł się do stołu i opowiadał o nieszczęściu. Nie był zdziwiony tym drobnym upominkiem, jaki dzieci otrzymały.
– Często się zdarza, że przychodzi ktoś, żeby jakiś grosz złożyć tym dzieciom. Tak to na początku bywa, gorzej będzie potem, gdy ludzie przyzwyczają się, gdy zapomną.
Mikołaj już tego wszystkiego nie potrzebował słuchać. Chciał wyjść jak najprędzej.
– Dobrze, że chociaż teraz o nich pamiętają – odpowiedział.
– Muszę waszej miłości coś powiedzieć: dobrze, że ludzie rozczulili się nad tym pięciorgiem sierot, ale mało to równie biednych dzieci? Popatrzcie choćby na tę ulicę, na to, co tu się dzieje.
Mikołaj musiał przyznać rację oberżyście. Pod wpływem jego słów jakby przejrzał. Dopiero teraz zobaczył nędzę tamtejszych dzieci. Patrzył na wielkie, obskurne domy czynszowe, na małe, walące się rudery. Zobaczył dzieci bawiące się na ulicy – brudne, byle jak ubrane, obtargane, wygłodzone, chude, szare. Posłyszał głos oberżysty:
– To dzieci pozostawione samym sobie. Rodzice – drobni rzemieślnicy, wyrobnicy, pracujący u kogoś od świtu do nocy.
Mikołaj miał już gotowy plan w głowie. Pojechał na następny dzień. Wziął ze sobą juczne zwierzę. Nie brał żadnego sługi. Zdecydował się na miasto, gdzie był pewny, że go nie rozpoznają. Nakupił ciepłej odzieży. Wybierał starannie, przypominając sobie dzieci, dla których robi zakupy. Potem jeszcze jedzenie. Nie zapomniał o zabawkach, o łakociach. Wpadły mu w oko okrągłe placuszku słodkie, po które szczególnie łapczywie wyciągały ręce dzieci.
Wrócił po dwóch dniach nocą do domu, zmęczony, ale szczęśliwy. Tylko teraz już nie było tak łatwo z dostarczeniem dzieciom tych skarbów. Znowu nie chciał brać służby do pomocy, bo nie chciał nikogo wtajemniczać w to, co robi. Wybrał noc chmurną, bezksiężycową. Worek z podarkami zarzucił na plecy. Przykrył się opończą. Udało mu się niepostrzeżenie dojść na miejsce. Wkładał pospiesznie paczki do okien. Nie mógł się zabrać ze wszystkim naraz. Był przygotowany na to, że gdy dzieci jeszcze w nocy odkryją przyniesione dary i narobią hałasu, będzie musiał zrezygnować z kontynuowania swej akcji w tej dzielnicy. Ale nie, gdy wrócił po raz drugi, zastał wszystko tak, jak było za pierwszym razem. Pracował ciężko całą noc. Prawie aż do świtu roznosił podarunki i powracał do swego domu po następną partię. Był umęczony do granic możliwości. Nad ranem rzucił się na posłanie i spał do południa.
Na wybuch sensacji nie trzeba było długo czekać. Już przy obiedzie jego sługa zasypał go wszelkimi możliwymi wiadomościami, plotkami, które zebrał po mieście. A więc jednak anioł – mówili jedni, a więc… kto to może być – pytali drudzy.
Na drugi dzień wezwał swojego zarządcę, pytał o finanse. Pieniądze były, choć nie tak wiele. Bo zainwestowano w gospodarstwa. W zimowe zapasy, w zasiewy. Zażądał wszystkich, które były.
– Jaśnie panie, jeśli mi wolno spytać, ale przecież jeszcze są te w skarbcu podręcznym.
– Już ich nie ma.
Siedział znowu za stołem w jakiejś kolejnej oberży, na kolejnym przedmieściu. Popijał drobnymi łykami wino, zagryzał migdały, orzechy, zamawiał jakieś drobiazgi u usłużnego gospodarza, patrzył, notował w pamięci domy, dzieci. Stwierdzał po raz któryś, że właściwie wszystkie dzieci są tu biedne, wychudzone, byle jak ubrane, marznące w pochmurny, słotny czas. Dziękował Bogu, że przy okazji szukania pięciu sierot odkrył świat biednych ludzi, biednych dzieci.
Znowu roznosił podarki dla dzieci w kolejnej biednej dzielnicy.
Tymczasem w mieście już wrzało. To już nie była zabawa. To już była nieposkromiona ciekawość, kto to jest ten nieznajomy, względnie kto są ci dobrodzieje. Co poniektórzy usiłowali zsumować rozdawane podarki, przeliczać je na pieniądze. Wychodziły z tego zawrotne sumy. Kogo stać na takie wydatki?
Miasto przeżywało jakby jakieś wielkie rekolekcje. Z tego tylko niektórzy zdali sobie sprawę – z tej zmiany, która się dokonywała w duszach ludzkich. A dokonywała się właśnie pod wpływem tych bezinteresownych darów rozdawanych tak hojnie biednym dzieciom. Zaczęto dostrzegać biedne rodziny, pomagać im, obdarowywać je. Również biednych, starych ludzi, chorych i cierpiących.
Tymczasem pieniądze Mikołaja skończyły się szybciej niż sam przypuszczał. Jego kolejna wyprawa po zakupy pochłonęła prawie wszystkie oszczędności. Mikołaj zażądał od swojego gospodarza pieniędzy.
– Już nie mamy więcej.
– A więc proszę sprzedawać grunt.
– Tak, ale to potrwa.
– Weź pożyczkę.
– Wysokie procenty.
– Bierz na wysokie procenty. Dużo, dużo. I oszczędzaj bardziej. Ja nie muszę jeść wykwintnie jak dotąd. Nie zakupuj dla mnie żadnych nowych szat.
Miał już opracowany system: najpierw dość długa obserwacja kolejnej dzielnicy, potem roznoszenie nocne. Wiedział, że może sobie pozwolić tylko na jedną noc. W następną już ludzie czyhali na niego. Wobec tego zmieniał dzielnice. Przerzucał się z jednego końca miasta na drugi. Pracował jak nigdy w życiu: ciągłe wyprawy po zakupy, nocne powroty z podróży, potem z kolei roznoszenie prezentów, ciągłe napięcie nerwów, wytężona uwaga odbiły się na jego wyglądzie. Schudł i był wyraźnie zmęczony. Obiecywał sobie, że odpocznie, że powróci do swoich książek, jak tylko w jakiś sposób zabezpieczy dzieci na zimę.
Tymczasem wśród nobliwych mieszczan, wśród arystokracji miasta rozchodziły się coraz to bardziej nieprawdopodobne plotki o Mikołaju. Szeptano, mówiono, głoszono, że ten dotąd spokojny i zrównoważony człowiek popadł w jakąś namiętność. Żyje rozpustnie albo oddaje się jakimś hazardowym grom. Jego nocne wyjazdy już nie były tajemnicą. Jego wygląd niewątpliwie świadczy, że ten człowiek jest na dnie upadku. Dowodem na to jest zresztą nie tylko jego wygląd, ale fakt, że wyprzedaje swoje ziemie, zaciąga długi na wysokie procenty. Trwoni majątek, który odziedziczył po swoich, godnej pamięci, przodkach.
Zdecydowano się wobec tego ratować Mikołaja. W tak rzadko dotąd odwiedzanym domu pojawili się krewni i przyjaciele rodziny Mikołaja. Musiał ich przyjmować, wysłuchiwać rad, wykręcać się od natrętnych pytań. Niecierpliwiła go ta strata czasu. Jego goście wreszcie orzekli, że Mikołaj stanowi rzadki przypadek zatwardziałości serca i jest nie do nawrócenia. Jedynym wyjściem jest się odciąć od niego, ostrzegać innych przed kontaktem z nim. Tylko ta droga może przyprowadzić Mikołaja do opamiętania. I modlić się za niego.
Z czasem plotki o Mikołaju, które powtarzano w salonach pałaców i bogatych izbach mieszczańskich kamienic, wyszły na ulicę, pomiędzy gawiedź miejską. Opowiadano sobie nieprawdopodobne bzdury o potworze Mikołaju, diable wcielonym, opętanym, obłąkanym, niemogącym spać, tłukącym się po nocach w swoim ogromnym pałacu.
Dochodziły te wieści do Mikołaja. Donosił mu o nich również stary sługa, ale w bardzo złagodzonej formie. Mówił od siebie niby mimochodem, że Pana Jezusa ludzie zabili, choć tyle dobrego im uczynił.
A tymczasem Mikołaj miał inne, cięższe kłopoty. Bywało, że o mało co a zostałby odkryty. Stał się jeszcze bardziej ostrożny, uważał na każde kolejne pociągniecie.
Równocześnie miasto wciąż szumiało wiadomościami o Aniele Dobroci. Dla dzieci obdarowanych – radość, dla ich rodziców – pomoc. Dobry nieznajomy – anioł z nieba, jak upierali się niektórzy – stał się kimś bliskim w ich życiu. Byli i tacy, którzy go już widzieli w kapuzie, z garbem worka na plecach.
Matki groziły nieposłusznym dzieciom:
– Jak będziesz niegrzeczny, nie przyjdzie do ciebie święty. Nie dostaniesz nic. Tylko dzieci grzeczne obdarowuje Pan Bóg. Niegrzeczne porwie diabeł do zamku, zamknie w lochu, wychłoszcze rózgą.
Ale to nie była prawda. Obdarowywani byli wszyscy, wcześniej czy później.
Aż się stało. Aż doszło do katastrofy. Zatupotała ulica odgłosami kroków. Rzucił się w drugą stronę. Stamtąd też słychać było kroki, rozległy się wołania:
– Tu jest! Mamy go!
Pozostawała ostatnia uliczka, ale i stamtąd nadbiegły głosy. Nie było wyjścia. W mroku ujrzał wielką bramę budynku. Pchnął ją. Na szczęście była otwarta. Wpadł w nią. Pusta wielka sień zabrzmiała echem pościgu. Wiódł rękami po ścianie. Natrafił na drzwi. Na szczęście też otwarte. Wpadł, zatrzasnął drzwi za sobą. Znalazł się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Znowu gwałtowne poszukiwanie kolejnych drzwi: otwarte, nacisnął klamkę, wpadł do oświetlonego pomieszczenia. Oślepiony światłem stanął, oparł się o drzwi, dyszał ciężko, rozglądał się po wnętrzu. Wielka biblioteka, przy biurku stary, siwy człowiek patrzący na niego ze zdziwieniem. Jakby skądś go sobie przypominał. Sam nie wiedział skąd. Nadsłuchiwał pilnie. Trzasnęły drzwi. Zadudniły kroki ścigających. Podbiegł do starego człowieka:
– Ukryj mnie.
– O, Mikołaj. Dużo ja tu słyszę o tobie.
Teraz dopiero zobaczył, że to jest biskup. Teraz sobie dopiero uświadomił, że wpadł do rezydencji biskupa. Ludzie byli tuż za drzwiami. Kroki, krzyki, rozległo się pukanie. Nieśmiałe, ale stanowcze. Przypadł do nóg biskupa. Schował się za jego biurko.
Otworzyły się drzwi. W nich ukazał się stłoczony tłum ludzi. Ucichli. Ktoś zapytał:
– Czy ksiądz biskup widział człowieka w czarnej opończy?
Mikołaj schowany za biurkiem czekał na odpowiedź jak na wyrok śmierci.
– O kogo pytacie? O szatana z zamku?
– Nie. O człowieka, który od miesięcy obdarowuje nasze biedne dzieci podarunkami.
– Ach, to chodzi wam o tego – jak go nazywacie – Anioła Dobroci.
– Tak. Właśnie napotkaliśmy go, w czarnej opończy, z kapturem na głowie, z workiem na plecach.
– To macie go tutaj.
Biskup schylił się:
– Wstawaj, wstawaj. Nie ma rady.
Mikołaj z oporami dźwignął się na nogi. Z ramion zsunął mu się prawie pusty worek. Zapomniał o tym, że wciąż go miał na sobie. Na podłogę potoczyły się z niego bułeczki, tak dobrze znane dzieciom całego miasta.
– Mikołaj! – ktoś zakrzyknął.
– Mikołaj – powtórzył ktoś drugi.
Jeszcze nie dowierzając podchodzili do niego, by się przekonać, czy to naprawdę on. Przyglądali się, jeszcze wciąż niepewnie, jego pelerynie, kapuzie, jego workowi i jemu samemu, który zawstydzony i zmieszany, ze spuszczoną głową i ze spuszczonymi oczami stał pod ścianą. To ten, o którym bezlitosna plotka głosiła, że rozpustnik, hazardzista, utracjusz, który marnotrawi majątek swoich rodziców, który niegodny jest nosić ich imię.
Tej scenie przyglądał się w milczeniu stary biskup. Aż wreszcie zabrał głos. Uśmiechnięty, pogodny zaczął:
– Moi drodzy, szukałem długo następcy, bo wiem, że już jestem stary. Chcę odpocząć. Wreszcie go znalazłem. Macie mojego następcę, będzie waszym biskupem – powiedział, wskazując na Mikołaja.