Biblioteka


Maria Magdalena (1)



 



 Maria Magdalena


 
 Po śmierci rodziców jakby z niej opadły więzy – znikła dotychczasowa kontrola, nacisk, prośby, nalegania. Ale i nie było na kim oprzeć swoich planów życiowych, rozstrzygnięć w codziennych drobiazgach. Łazarz, który nagle musiał wziąć na barki cały trud nowych dla niego spraw zarządzania majątkiem, nie mógł jej poświęcać wiele czasu. Zresztą zawsze łagodny, spokojny nie potrafiłby i tak okiełznać jej zachcianek, narzucać swojej woli, jak czynili dotąd rodzice. Marta, starsza siostra, zamknięta w sobie, zniechęcała ją do siebie swoją surowością, często bezpodstawnym upominaniem; właściwie nigdy nie miała na nią żadnego wpływu, a jej jedyny argument: „Bo powiem ojcu” albo jeszcze cięższy: „Bo powiem matce” – przestał być aktualny. Teraz robiła Marcie na złość, by dokuczyć, wykazać swoją przewagę. W jej surowości dopatrywała się, chyba zresztą nie bezpodstawnie, zazdrości. Wiedziała o sobie, że jest dowcipna, błyskotliwa, że porywa innych, zwłaszcza mężczyzn, swoim urokiem dziewczęcym. Zawsze zwracała na siebie uwagę ludzi, którzy odwiedzali ich dom, momentalnie stawała w centrum zainteresowania. Marta ze swoją stanowczością, chmurnym usposobieniem nie pociągała nikogo. Ale teraz nawet i Marta nie miała czasu dla niej. Dom stał się pusty. Brakło nie tylko rodziców, lecz również ich przyjaciół, którzy tak chętnie do nich zachodzili. Nie mogła sobie miejsca znaleźć. Wymykała się do ludzi pracujących w winnicach, ale to jej nie dawało satysfakcji. Zaczęła wyjeżdżać do swych przyjaciółek w Jerozolimie. Początkowo pod pozorem ich uroczystości domowych, potem już nawet bez tych pozorów. Polubiła życie pełne coraz to nowych przygód, ludzi, wyjazdów, przyjęć. Odsłonił się przed nią zupełnie nowy świat. Środowisko ludzi bogatych, beztroskich, którzy z dala od pracy wsi albo zagonienia wielkomiejskiego spędzali czas na spacerach, przyjęciach, zabawach. Odkryła miejscowości dotąd jej nieznane: Tyberiadę, Kafarnaum, Magdalę. Zwłaszcza Magdala najbardziej jej się spodobała. Położona na stoku wzgórza łagodnie opadającego w stronę brzegu jeziora Genezaret, pełna willi ukrytych wśród ogrodów, stała się dla niej szczytem marzeń.
 Chciała też, tak jak tamci bogaci ludzie, podziwiać z tarasu swojej willi zachody słońca nad jeziorem, patrzeć rano jak rybacy wracają z połowu ryb, tańczyć w ogrodzie wśród lampionów, przyjmować u siebie znajomych. Już nie mogła znosić dłużej atmosfery swojego domu, pracy, znojnych dni spędzanych wśród robotników w winnicach lub wśród zbóż. W domu stawała się coraz bardziej nieobecna, aż znikła z niego zupełnie. Wynajęła mieszkanie w Jerozolimie i tam pozostała. Nie pomogły tłumaczenia i prośby brata i siostry, którzy zbyt późno spostrzegli, co się stało. Już nie wyobrażała sobie powrotu na wieś i życia składającego się z dni podobnych do siebie. Wokół niej byli wciąż zarówno młodzi ludzie, jak i poważni mężczyźni, którzy chętnie pojęliby ją za żonę. Śmiała się, słysząc te propozycje, albo nawet wyśmiewała wprost proszących o jej rękę. Mówiła, że zbyt wielu mężczyzn jej się podobało i co chwilę kto inny, i dlatego nie może wyjść za mąż za jednego. Pozostawała z nimi, dopóki było jej miło i dobrze; odchodziła kapryśnie, nagle, gdy jej się tylko coś nie spodobało. Czasem bawiła się ludźmi, zdobywała ich tylko po to, by z kolei porzucić. Nie interesowała się ich dalszym losem. Przechodziła z rąk do rąk, ale dobrowolnie, bo tak chciała, bo ten ktoś właśnie się jej podobał. Wiedziała, że Jerozolima jest dla niej tylko stacją tymczasową. Nie lubiła tego życia pod kontrolą faryzeuszów i doktorów w Piśmie. Gardziła wszystkimi przepisami i narzuconymi zwyczajami, którym ludzie byli zwierzęco posłuszni. Mierził ją cień świątyni, który zawisł nad Jerozolimą. Nie znosiła napięcia politycznego, jakie w tym mieście panowało. Ona tak nie chciała żyć. Czekała więc na chwilę, kiedy będzie mogła zrealizować swe marzenia i zamieszkać w Magdali. Wypytywała ostrożnie o możliwości zakupienia, a przynajmniej wynajęcia tam jakiejś willi. Jeździła do tego miasta pod byle jakim pozorem. Nie było łatwo znaleźć coś interesującego. Ceny były wygórowane. Świetny klimat, piękna okolica ściągały bogatych ludzi z Jerozolimy – takich, którzy szukali tutaj ciszy, odpoczynku, i takich, którzy szukali tu rozrywki. Aż wreszcie nadarzyła się okazja, o jakiej marzyła. Dowiedziała się, że jest do sprzedania willa położona w dobrym miejscu. Zdecydowała się od razu, chociaż cena była bardzo wysoka. Zażądała od brata wypłacenia sobie natychmiast przypadającej na nią części spadku po rodzicach. Mimo kategorycznych sprzeciwów Marty Łazarz wypłacił jej należną sumę. Pieniędzy wystarczyło na kupno, brakło jednak na remont i urządzenie. Pożyczyła od handlarzy, płacąc wysoki procent. Wiedziała, że potrafi oddać. Znała samą siebie – umiała obliczać. Miała wprawdzie szeroki gest, ale tylko wtedy, gdy jej instynkt sygnalizował, że to się opłaci. I kiedy żartowali z niej, że wyrzuca pieniądze przez okno, ona w duszy zawsze powtarzała sobie, że te pieniądze muszą wrócić drzwiami. I wracały. Jej najbliżsi i dalsi sąsiedzi wkrótce zorientowali się, kim ona jest i czego szuka w Magdali. Jej sława doszła i do Jerozolimy. Maria z Magdali, piękna dziewczyna, dobrze urodzona, prowadząca otwarty dom, mająca wśród przyjaciół i opiekunów najbogatszych ludzi Jerozolimy. Ale szybko poznali ją też jej opiekunowie. Poznali, że przyjaźń z nią drogo kosztuje; tak drogo, jak z żadną dotąd. Płacili za wszystko, czasem ze zdumieniem, podziwem, czasem z oburzeniem, widząc jej lekkomyślność i rozrzutność. Bywało, że buntowali się, odchodzili, zrywali, bywało, że robili wyrzuty, awantury. Śmiała się. Zapowiadała, że i tak wrócą. Tak też było: wracali. Stała się modna. Należało do dobrego tonu znaleźć się w jej domu, zostać jednym z jej opiekunów lub przynajmniej częstym gościem. A więc wracali i płacili dalej, a ona zbierała wciąż nowe stroje, klejnoty, meble, dywany, sprowadzała drogie kwiaty. Poszerzyła ogród, odkupując od swoich sąsiadów, za ogromne zresztą sumy, przylegające tereny; dobrała sobie świetną służbę – dyskretną, godną zaufania.
 W Jerozolimie trzymała swój apartament. Rzadko wprawdzie tam zajeżdżała, ale nie chciała korzystać z niczyjej gościny. W krótkim czasie w Jerozolimie też poznano się na niej. Była przedmiotem podziwu i zazdrości, pogardy, zgorszenia. Pokazywano ją sobie palcami z uwielbieniem lub z nienawiścią. Byli tacy, którzy – gdy szła ulicą – nie spuszczali z niej oczu; byli tacy, którzy odwracali się od niej ze wstrętem, plując za nią. „Jawnogrzesznica” i to najniebezpieczniejsza, jaką kiedykolwiek Jerozolima posiadała. Nie przejmowała się ani jednym, ani drugim. Śmiała się pewna siebie, swojego uroku, pieniędzy, stosunków, inteligencji, młodości. Nic sobie też nie robiła z tego, że stała się przedmiotem nienawiści jednego z uczonych w Piśmie, którym kiedyś wzgardziła. Nie wiedziała jednak o planowanej przez niego zemście.


 W czasie jednego z jej pobytów w Jerozolimie przyszedł do niej jakiś uczony w Piśmie, tłumaczył jej długo i obszernie, gdzie ją poznał. Nie mogła sobie tego w żaden sposób przypomnieć, ale w końcu to nie było ważne. Nie wiedziała, do czego on zmierza. Wreszcie wyjawił cel swego przybycia. Powiedział, że wraz z kilkoma kolegami urządzają przyjęcie w całkiem prywatnym gronie i pragnęliby, aby i ona w tej uczcie wzięła udział, dodał, że spotka tam kogoś jej bliskiego. Miała ten wieczór wolny, ale nie bardzo chciało się jej tam iść. Coś ją w głębi duszy ostrzegało przed tym człowiekiem. Jeżeli w końcu zgodziła się, to na przekór sobie – właśnie ze względu na tajemniczość i zagrożenie, które wyczuwała. Trudno byłoby jej sformułować, na czym to właściwie polegało. Była jednak pewna, że nie zostało powiedziane coś, co stanowiło cel tego spotkania. Podany adres był zły. Znała dobrze tę dzielnicę. Gęsta zabudowa, czynszowe kamienice, ot, takie najgorsze zaułki przy świątyni. To na pewno nie było mieszkanie żadnego z tych ludzi, do których należał zapraszający. Wszystko to intrygowało ją coraz bardziej. Nie mogła się doczekać wyznaczonej pory. Przysłano po nią lektykę bardzo punktualnie. Przybyła chyba jako ostatnia z zaproszonych. Jakieś kobiety lekkiego prowadzenia, bardzo eleganckie, ale „importowane”: nie z Jerozolimy; mężczyźni: doktorzy w Piśmie. Niektórych znała z widzenia. Mieszkanie nie wyglądało interesująco. Jak przypuszczała, wypożyczone i przystosowane na ten wieczór. Stół bogato zastawiony, posiłki starannie dobrane. Na razie nic się nie działo. Była pewna, że czeka ją jakaś niespodzianka. Nie wiedziała tylko – zła czy dobra? Miejsce obok niej pozostawało wciąż wolne. Przypuszczała, że rozstrzygnięcie tajemnicy przyjdzie właśnie stąd: od człowieka, który pojawi się obok niej. Wreszcie, gdy zaczęto roznosić końcowe dania, nadszedł ten, na którego ona i inni czekali. – Ach tak – prawie że westchnęła na głos. To był ten „jej doktor” – tak go nieraz nazywała w rozmowach z koleżankami. Odrzucony przez nią ze śmiechem i lekceważeniem. Nagle poczuła się tak zagrożona, że najchętniej wstałaby i natychmiast wyszła. Opanowała się jednak i postanowiła podjąć walkę. Ale kolejne minuty wskazywały, że bezpodstawnie oczekiwała ataku. Jej wróg zachowywał się tak, jak gdyby między nimi nigdy nic nie zaszło. Znowu poczuła, że traci grunt pod nogami, że nie wie, o co chodzi. Aż się stało – to było po wypiciu kolejnego wina. Zaniepokoił ją ten dziwny smak, ale to uświadomiła sobie właściwie potem, wtedy gdy poczuła, że coś się z nią niedobrego dzieje: zaczyna jej wirować wszystko w głowie; obrazy, rzeczy i osoby przenikają się; wszystko się dwoi, troi; język jej kołowacieje; przestaje siebie słyszeć; odgłosy rozmawiających dochodzą do niej jakby z zaświata; staje się coraz bardziej nieobecna. Zapada się w jakąś otchłań. Osunęła się na stół. Jeszcze przechwyciła porozumiewawcze spojrzenia, rzucone przez współsiedzących w kierunku jej groźnego sąsiada. Zrozumiała, że ją otruto.
 Obudziła się, a właściwie obudził ją krzyk. Nie wiedziała, gdzie jest i o co chodzi. Głowa jej ciążyła kamieniem i każdy ruch przyprawiał ją o potworny ból. Z największym wysiłkiem podniosła się z posłania, na którym leżała. Stwierdziła, że jest na wpół naga. Pokonując nieznośny ból rozrywający czaszkę, skierowała oczy w stronę, skąd dochodził głos. Ujrzała jakąś kobietę, która na nią pokazywała palcem i wrzeszczała jak opętana:
 – Cudzołożnica!
 Nie rozumiała z tego nic. Spostrzegła, wciąż zdziwiona, że pokój błyskawicznie napełnił się jakimiś ludźmi, którzy też zaczęli coś krzyczeć, wskazując na nią. Naraz podeszło do niej dwóch młodych ludzi, porwali ją za ręce, wyszarpnęli z posłania i zaczęli ciągnąć do wyjścia. Krzyknęła z bólu, broniła się wściekle, ale ci trzymali mocno; już wlekli po schodach, przepychając się przez zgromadzony na korytarzu tłumek. Wywlekli na ulicę. Zaczęła wołać:
 – Puśćcie mnie!
 Wtedy pojawili się jacyś inni młodzi mężczyźni. W pierwszej chwili myślała, że przychodzą jej z pomocą, ale szybko zorientowała się, że oni również uczestniczą w akcji skierowanej przeciwko niej. Napastnicy przyspieszyli kroku. Zaczęła się znowu wyrywać. Nieśli ją prawie w powietrzu. Coraz bardziej tym wszystkim przerażona, krzyczała, jak tylko mogła najgłośniej. Zatkali jej brutalnie usta. Nadludzkim wysiłkiem wyrwała się, ale już mnóstwo rąk schwyciło ją za szaty, za ramiona. Szarpnęła się jak dzikie zwierzę – nadaremnie. Potykała się o kamienie. Ból rozbitych palców u nóg, wykręcone ręce, doprowadzające ją do szału ciągnięcie za włosy. Wciąż nie wiedziała, o co chodzi, ale czuła instynktem zaszczutego zwierzęcia, że ci ludzie chcą ją zabić. Lada chwila spodziewała się otrzymać śmiertelny cios, lecz ten nie padał. Nagle uświadomiła sobie, że się myli, bo gdyby ją chcieli zabić, mogli to zrobić w nocy. Szli szybko, prawie biegli, przynaglani przez kogoś. Wciąż usiłowała zorientować się, kim są ci ludzie, którzy ją prowadzą. Szukała wśród napastników znajomej twarzy, kogoś, kto mógłby jej na to pytanie dać odpowiedź. I wtedy zobaczyła w luce, jaka na moment powstała między postaciami prowadzących ją, człowieka, który szedł obok. To był ten „jej doktor”. Teraz zrozumiała: to jest jego zemsta.
 Ale co on chce zrobić? Dokąd biegną? Nie mogła złapać tchu. Jeszcze chwila – i zwolnili. Zaczęli przepychać się przez wielki tłum ludzi stojących w milczeniu. Doszły do niej słowa uciszania intruzów, którzy wtargnęli w to morze spokoju. Nagle została wypchnięta na placyk zalany słońcem i całym rozpędem upadła na ziemię. Chwilę tak leżała, nie będąc pewna, czy potrafi się podźwignąć. Potem – wciąż jeszcze ogłuszona i półprzytomna z bólu – zaczęła się podnosić. Usiadła i rozglądnęła się. Zobaczyła, że miejsce, na które ją rzucono, to wolna przestrzeń przed zbitym tłumem. Nie wiedziała, gdzie jest. I ta cisza. – Jak może istnieć taka cisza przy tak wielkiej liczbie ludzi – pomyślała. Odgarnęła włosy, otarła oczy strzępem rękawa, rozejrzała się znowu i spostrzegła, że nikt na nią nie zwraca uwagi. Wszyscy patrzyli ponad nią. Odwróciła się i zobaczyła stojącego na stopniach Mistrza z Nazaretu. Wiedziała, kto to jest, chociaż nie spotkała się z Nim nigdy. Inne były ich drogi. Nie interesowała się ani Nim, ani tym, czego naucza – ot, jeden więcej prorok. Nie obchodził jej. Chyba tylko o tyle, że nienawidzili Go kapłani, którymi ona gardziła. Chyba o tyle, że przebywał wśród ludzi prostych i – jak to mówili faryzeusze – jadał z grzesznikami i celnikami. Podobno nawet w gronie Jego najbliższych towarzyszy byli również celnicy.
 Nie widziała Jego twarzy. Miał założone ręce i pochyloną głowę. Nie patrzył na nią. Zdawał się nie zwracać uwagi ani na nią, ani na tych, którzy ją tu przywlekli. Dopiero po chwili zorientowała się, że cisza panuje dlatego, iż zostało Mu postawione pytanie i wszyscy czekają na Jego odpowiedź. Ale co to było za pytanie? Nie mogła go przywołać w pamięci. Dlaczego On nie odpowiada? I wtedy oni jeszcze raz zaczęli mówić – jakby do głuchego, który dobrze nie słyszał, albo jakby po to, by wszyscy zgromadzeni w tłumie dokładnie usłyszeli:
 – Przyłapaliśmy ją na cudzołóstwie. Mojżesz nakazał takie kamienować, a Ty co powiesz?
 Zmartwiała. Nie, to niemożliwe, to nonsens. Spojrzała na twarze doktorów w Piśmie. Nie, u nich nie znajdzie litości. Ale dlaczego jej od razu nie ukamienowali? Dlaczego jej teraz nie kamienują, dlaczego Jego pytają o zdanie? Niespodziewanie przyszło olśnienie: ona jest tutaj nieważna, tu chodzi o Nauczyciela z Nazaretu, to Jego los waży się. On nie chce powiedzieć „tak” – Ten, który żył wśród grzeszników. Ale teraz nie może powiedzieć „nie”, bo przecież sam Mojżesz nakazał takie jak ona kamienować. Zawisła wzrokiem na Jego ustach: Co On powie? Wiedziała dobrze, że gdy powie „tak”, wtedy to będzie ostatnia chwila jej życia – zabiją ją bez cienia wahania. A przecież nie może powiedzieć „nie”, bo zostanie sam ukamienowany. „Mojżesz nakazał takie kamienować, a Ty co powiesz?” – Dlaczego nie odpowiada? Nauczyciel zapytany musi dać odpowiedź, jeśli chce nadal nauczać. Niech wreszcie coś powie. Ta cisza jest nie do zniesienia.
 I gdy jej się zdawało, że już nic więcej stać się nie może, że już tak zostanie na wieki w tej pozie oczekiwania, zobaczyła, jak On podnosi głowę, spogląda spokojnie na doktorów w Piśmie, pewnych siebie, kipiących złością, i usłyszała:
 – Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci na nią kamień.
 Mówił spokojnym głosem, ale cisza była tak przeraźliwa, że każde słowo dźwięczało. Zauważyła zmieszanie słuchaczy i doktorów. Trudno jeszcze było uwierzyć, że Nauczyciel uwolnił się z sytuacji bez wyjścia i z zaatakowanego stał się atakującym. Trudno było im jeszcze pogodzić się z tym, że teraz On czeka na odpowiedź, i to nie na słowo, ale na czyn. Powoli spojrzenia tłumu zaczęły się przenosić z Niego na nich. Myślała gorączkowo: Co oni teraz zrobią? Co zrobią ci, którzy się uważali za bezgrzesznych. Nie, nikt nie schylał się po kamień. Stali nieporuszeni. I nie wiadomo, jak długo trwałaby ta nieprawdopodobna sytuacja, aż wreszcie On zaczął iść w ich stronę. Co chce zrobić? Chce odejść? Już stojący na przodzie zaczęli Mu robić miejsce do przejścia. Ale On zatrzymał się przed grupą doktorów, a właściwie przed pierwszym z nich. Pochylił się głęboko i zaczął coś pisać palcem na piasku. Widziała, jak ten doktor początkowo nie chciał w ogóle patrzeć: nie chciał się poniżyć do odczytywania tego, co pisze znienawidzony Nazarejczyk. Ale w końcu ciekawość przemogła. Rzucił najpierw spojrzenie ukradkiem, potem schylił się ku temu dziwnemu pisaniu, wreszcie wyprostował się i, tłumiąc zdenerwowanie, pospiesznie odszedł. A Jezus ręką zagarnął to, co przed chwilą napisał, i znowu coś pisał przed następnym. I tak kolejno odchodzili wszyscy, ilu ich tam było. To stało się tak szybko, było tak nieoczekiwane, że ona wciąż jeszcze siedziała bez ruchu pełna napięcia, wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć, że odeszli, że nikogo nie ma z tych, którzy ją tu przywlekli i chcieli zabić, wciąż jeszcze drżała, że lada chwila może spaść jakieś uderzenie. Wtedy spostrzegła, że On podnosi się z pochylenia, zwraca się w jej kierunku, jakby ją teraz dopiero zauważył. Podszedł całkiem blisko. Skuliła się wewnętrznie, bojąc się ciosu. Najwyraźniej to odczuł. Łagodnie pochylił się nad nią. Zobaczyła Jego spokojne oczy. Podniósł ją z pozycji półsiedzącej, w której ciągle trwała, i spytał – chyba po to, żeby się przestała bać:
 – Nikt cię nie potępił?
 A ona, która wciąż nie była w stanie nadążyć za tą lawiną wydarzeń, jakie przewalały się nad nią i w niej, wciąż prawie na wpół przytomna z przerażenia, wpatrzona w te oczy odpowiedziała:
 – Nikt, Panie.
 Wtedy położył jej ręce na głowie i powiedział:
 – To i ja cię nie potępiam.
 A po chwili, już odwracając się od niej, dodał:
 – Idź i nie grzesz więcej.
 I odszedł. Za Nim zaczął odpływać tłum ludzi, który był niemym świadkiem tej sceny.
 Została sama. Dopiero teraz przyszła reakcja: poczuła, że cała drży. Opadła na stopnie świątyni i wybuchnęła szlochem. Po chwili uspokoiła się. Podniosła głowę. Popatrzyła wokoło. To wciąż było to samo przedpołudnie. Mury świątyni bielały w słońcu. Jacyś ludzie przemierzali plac. Życie toczyło się zgodnie z codziennym rytmem. To, co się przed chwilą zakończyło, mogłoby być tylko snem, gdyby nie ręce we krwi, porozdzierany naskórek, połamane paznokcie, obtłuczone nogi, podarte i pomięte szaty. Bolały ją wszystkie mięśnie, piekły skaleczenia i rany. Wstała z trudem. Poprawiła włosy i machinalnie zaczęła iść, utykając, w tym kierunku, gdzie zniknął Jezus. – Obronił mnie. Tak zwyczajnie, jakby to do Niego należało. I odszedł. – Wróciło wspomnienie oczu Jezusa. Znowu zaczął w niej narastać szloch wewnętrzny. – Jak On powiedział? „Nie grzesz więcej”. – Tyle razy słyszała to słowo „grzeszyć”. W jej środowisku było ono znakomitym sygnałem wywoławczym do kpin i ordynarnych dowcipów. Teraz dopiero stanęło przed nią w całej powadze. Szła, kulejąc, odprowadzana przerażonymi i zdziwionymi spojrzeniami przechodniów. Powtarzała sobie: – Najpierw muszę Go jeszcze raz spotkać. Choćby dlatego, żeby podziękować. Przecież należę teraz do Niego. Jemu zawdzięczam życie. – Jeszcze nie umiała określić uczucia, jakie się zaczęło w niej budzić.
 Skierowała się do swojego mieszkania. Powitał ją krzyk strachu z ust dziewczyny służebnej. Przybiegła druga i trzecia. Zapłakiwały się nad nią. Przygotowały jej natychmiast kąpiel, a potem ułożyły na posłaniu i opatrywały rany. Już leżąc, rzuciła im prawie mimochodem pytanie:
 – A kto to jest Jezus z Nazaretu?
 – Czy On jest powodem tego, co się z tobą stało? – spytała któraś z wahaniem w głosie.
 – Nie – ucięła.
 Zrozumiały, że nie chce na ten temat mówić. Nie pytały o nic więcej. Po chwili milczenia zaczęły się dziwić, że ona nic nie wie o Jezusie; z kolei zasypały ją wiadomościami: że On już od paru lat chodzi po Palestynie i naucza, pomaga biednym, leczy, karmi, rozdaje pieniądze, które otrzymuje od bogaczy; nawet kiedyś na przyjęciu weselnym wino rozmnożył.
 Wsłuchiwała się w te relacje. Uderzył ją ton, w jakim były wypowiadane. Pomyślała: Czy ktoś o mnie mówił kiedyś z taką czułością, jak one o Jezusie. Czy ktoś kiedyś mnie będzie wspominał z taką serdecznością. – Słuchała opowiadań dziewcząt z zamkniętymi oczami, jak jakiejś wielkiej baśni o Dobroci, Wyrozumiałości, Cierpliwości, Miłosierdziu, Bezinteresowności – historii dobrego człowieka. Człowieka, który pomagał innym. Z chwili na chwilę jej Wybawiciel przestawał być nieznajomym dobroczyńcą. Kolejne informacje rysowały coraz wyraźniej Jego osobowość.
 – A czego naucza? – przerwała.
 – Że największym grzechem jest nienawiść, a jedynym przykazaniem jest miłość.
 Nagle zamilkły speszone. Domyśliła się, że dla nich słowo „miłość” zabrzmiało dziwnie w tym domu. Uśmiechnęła się, a one, żeby jak najprędzej zatrzeć nieprzyjemne wrażenie, jakie wywołały, pospiesznie zaczęły wyjaśniać, przerywając sobie wzajemnie:
 – Naucza, że gdy ktoś czegoś potrzebuje, to trzeba mu dać…
 – A gdy się komuś pożyczy, to nie trzeba się upominać…
 – Że nie można służyć Bogu i pieniądzom…
 – Żeby się nie martwić ani o jedzenie, ani o ubranie…
 – A raz opowiadał taką przypowieść o bogaczu, który…
 Ale już nie słuchała tego więcej. Nagle zaczęła wyławiać z pamięci przypowieści i powiedzenia, które dochodziły do niej na przestrzeni ostatnich lat, a które ona z pogardą odsuwała od siebie. Tak jest, to On nauczał, aby nie martwić się o jedzenie ani o ubiór, bo tego poganie pilnie szukają. To Jego jest porównanie o ptakach niebieskich, o liliach polnych, o wróblach na dachu. Ale wtedy nie chciała tego przyjmować. Przeszkadzało to jej w realizacji planów. – Czy nie jest słuszne to, czego On naucza? Właściwie po co mi to wszystko było? – myślała. – Po co mi te pieniądze? Czy ja nie zwariowałam? – Wybuchło w niej postanowienie: Do Magdali już nigdy nie wrócę. – Patrzyła teraz na swoje dotychczasowe postępowanie jak na makabryczny sen. A może faktycznie snem jest Magdala: całe jej tam życie. Może snem jest willa, przyjęcia, pijaństwo, orgie. Te bandy obleśnych, bezczelnych, pewnych siebie rozpustników, dziwaków, zboczeńców, których tolerowała, z najlepszą miną. A może za chwilę wyjdzie mi naprzeciw Marta z Łazarzem i pójdziemy razem z powrotem do domu. – Ocknęła się. Dziewczęta nie przestawały trajkotać:
 – Ale największe rzeczy dzieją się z ludźmi opętanymi przez złe duchy. Gdy tylko On się zbliży, złe duchy z wrzaskiem uciekają, a ludzie ci znowu stają się normalni.
 Tak chyba nie zawsze wygląda – myślała z uśmiechem. – W moim wypadku było trochę inaczej. Szatan, który mnie opuszczał, nie wrzeszczał. Może dlatego, że nie był sam, ale było ich przynajmniej siedmiu.
 – Wielu spośród grzeszników przez Niego nawróconych z Nim chodzi – mówiły dalej dziewczęta, czując, że ona wciąż chętnie słucha. – Nawet są tacy pomiędzy osławioną Dwunastką.
 – A co oni przy Nim robią? – spytała uderzona tą wiadomością.
 – Nauczają, pomagają Jemu, pomagają tym, którzy pomocy potrzebują.
 A więc pójdę i ja za Nim – pomyślała. W pierwszej chwili zapaliła się do tej myśli. Ale zaraz przygasła. – Skompromitowałaby Go moja obecność. Ale wolno mi Go przynajmniej jeszcze raz zobaczyć – powróciła do dawnej decyzji. – Muszę Mu przecież podziękować. Najpierw trzeba Go znaleźć.
 Wysłała swoje dziewczęta z poleceniem, aby dowiedziały się, gdzie teraz może być Jezus. Nieprędko wróciły. Wreszcie któraś przyniosła wiadomość: Jest zaproszony na obiad do Szymona faryzeusza. Przeraziła się. Czy to jeden z tych, którzy ją porwali? Nie, przecież to faryzeusz, który o pomysłach i pociągnięciach doktorów z pewnością nic nie wie. Gdy już ubrana rozglądała się po pokoju, czy by nie wziąć czegoś ze sobą, wzrok jej padł na flakon szpikandrowego olejku, którego zapach bardzo lubiła. Zabrała go i poszła.
To był obszerny dom na przedmieściu – dom Szymona, jednego z najwybitniejszych faryzeuszów, wywodzącego się ze starej rodziny. Nie zwracała uwagi na zdumioną jej przybyciem służbę. Ze zwykłą pewnością siebie spytała tylko, gdzie odbywa się przyjęcie. Wskazano drogę. Weszła. W sali panował półmrok. W pierwszej chwili nie była w stanie nikogo rozpoznać. Z ciszy, jaka zapanowała, wyczuła, że jej pojawienie się zrobiło piorunujące wrażenie na zebranych. Wszyscy tu wiedzieli dobrze, kim ona jest. Oczy zgromadzonych skierowały się ze zdziwieniem na Szymona. Zobaczyła, jak ten zmieszał się, zaczął coś gwałtownie tłumaczyć sąsiadowi. Najwidoczniej dawał do zrozumienia, że nic nie wie o tej sprawie. Ale to jej nie obchodziło. Już zdążyła rozpoznać Jezusa. Bez jednego słowa podeszła do Niego, uklękła przy Jego stopach, przytuliła je do swojej twarzy. Znowu wybuchło w niej to wszystko, co nie tak dawno przeżyła. Wrócił tamten strach, upokorzenie i wdzięczność za uratowanie. Ogarnęła ją fala jakiegoś bezbrzeżnego zaufania, oddania się Jego Dobroci, Mądrości. Poczuła w rękach flakon z olejkiem, który tu przyniosła, otworzyła i wylała go na Jego nogi, i dalej tak trwała w geście najgłębszej pokory. Po chwili uświadomiła sobie, że napięcie wywołane jej przyjściem zaczyna się rozładowywać. Wyczuła, że dla wszystkich tu zebranych sytuacja wyjaśniła się – na niekorzyść Mistrza z Nazaretu. – „Otóż to. Jeszcze jedna Jego wielbicielka i oczywiście nie najlepszego prowadzenia się, powiedzmy wyraźnie – najgorszego; i jaka bezczelna, jaka pewna siebie, że śmiała wejść do cudzego domu i publicznie okazywać uczucia dla swojego Nauczyciela. A On powinien wiedzieć o tym, kim ona jest, nawet jeżeli w Jerozolimie rzadko bywa, powinien wiedzieć, że ona jest grzesznicą. A może i wie, i świadomie nie odsuwa jej od siebie, a nawet przyjmuje te wyrazy uwielbienia i jest z nich zadowolony”. Przyszło jej do głowy, że może po prostu wyrządziła przykrość Jezusowi swoim przyjściem tutaj. Wtedy usłyszała, jak mówi do Szymona, na tyle głośno, że wszyscy mogli Go słyszeć:
– Szymonie, mam ci coś do powiedzenia.
Była pewna, że opowie o niej: o tym wydarzeniu, które przed paru godzinami miało miejsce, i wytłumaczy się. Szymon rzekł:
– Mistrzu, powiedz.
– Pewien wierzyciel miał dwóch dłużników, jeden był mu winien pięćset denarów, a drugi pięćdziesiąt. I gdy nie mieli z czego oddać, darował obydwom. Jak myślisz, który bardziej go miłuje?
Jeszcze nie wiedziała, do czego Jezus zmierza. Szymon odpowiedział niewyraźnie:
– Sądzę, że ten, któremu więcej darował.
Z jego niepewnego głosu wyczuła, że i on jest zaskoczony tym opowiadaniem. Też nie wie, o co chodzi, a nawet podejrzewa jakiś podstęp.
Jezus kontynuował:
– Dobrześ osądził.
I, zwróciwszy się do niej, powiedział Szymonowi:
– Widzisz tę niewiastę? Wszedłem do domu twego, nie podałeś mi wody do nóg, a ta łzami skropiła stopy moje i włosami swymi otarła. Pocałunku mi nie dałeś, a ta, odkąd weszła, nie przestała całować nóg moich. Nie namaściłeś głowy mojej, a ta olejkiem nogi moje namaściła.
Była zaskoczona. Nie, nie spodziewała się, iż ten, o którym mówiono, że nie zależy Mu na żadnych tytułach ani oznakach czci, który wyśmiewał się z tytułomanii faryzeuszów, ich dbania o względy, tak to wszystko zauważy i odczuje. Nagle Jezus niespodziewanym zwrotem skierował się do niego:
– Dlatego powiadam ci: odpuszczone są liczne jej grzechy, bo wielce umiłowała. A komu mniej odpuszczają, mniej miłuje.
 W pierwszej chwili wierzyć się jej nie chciało. – A więc to o mnie! – Przywarła jeszcze bardziej do Jego stóp. – On mną nie gardzi! – przebiegło jej przez myśl. Jeszcze nie rozumiała w pełni tego, co Jezus mówił. Ale chyba nie tylko ona, bo Jezus – żeby już nikt nie miał wątpliwości – powtórzył:
 – Odpuszczają ci się grzechy twoje.
 Pamięć rejestrowała szum zgorszonych głosów ludzi siedzących przy stole:
 – Któż jest Ten, że nawet grzechy odpuszcza?
 Usłyszała znów zdanie dla niej przeznaczone:
 – Wiara twoja zbawiła cię. Idź w pokoju.
 Wtedy podniosła się i z twarzą zapłakaną, z trudnością odszukując drogę do drzwi, wyszła. I gdy przepełniona szczęściem skierowała się w stronę swojego mieszkania, powiedziała do siebie: Wrócę do Betanii.
 Dotąd o tym nie myślała. Teraz przyszło na nią to jako coś zupełnie naturalnego. – Wrócę do czasów mojego dzieciństwa. Zacznę jeszcze raz.
 I tak też zrobiła. Powypłacała należność służącym, porozdawała im szaty i jakieś osobiste drobiazgi. Na drugi dzień wczesnym rankiem opuściła Jerozolimę. Byłą cała obolała. Każdy krok stawiała z trudnością. Wlokła się pustymi ulicami, minęła bramy miejskie. Wyszła na pola. Było jeszcze chłodno. Patrzyła z radością na uśpiony świat. Powoli wstawało słońce. Nie jadła nic od rana. Napiła się po drodze wody z jakiejś studni. Usiadła na chwilę pod drzewem. Poszła dalej. Wkrótce znalazła się na terenie ich majątku. Bujna pszenica już dojrzewała. Wysoko pięły się winorośla. Pracowali przy nich jacyś ludzie. Nie poznawała nikogo. Nagle spostrzegła, że któraś z robotnic rozpoznała ją – wykrzyknęła ze zdziwienia, ale zaraz zawstydzona zasłoniła sobie dłonią usta, potem rzuciła się do swoich sąsiadek, zbiegły się razem, szepcząc coś spłoszone. W końcu jedna z nich, chyba ta pierwsza, oderwała się od reszty i pobiegła drogą w stronę domu, wzniecając rozwianymi szatami kurz i strasząc wróble. Obserwowała tę scenę z uśmiechem. Do domu było już niedaleko. Jeszcze jedno wzniesienie i ujrzała ciemną grupę drzew parku. Zwolniła kroku. Dopiero teraz przyszła na nią fala niepewności. Dotąd nie myślała o tym, jak zostanie przyjęta. Zawahała się. Ale nie. Innej drogi nie ma. Jeżeli ją odrzucą, to wtedy odejdzie gdzieś w świat. Szła wolno. Jeszcze w głębi duszy buntowała się w niej ambicja: Czy nie lepiej odejść od razu? Nie ma prawa do tego domu. Wyrzekła się go. Zabrała swoją część. Mogą jej nie przyjąć. Ale w końcu kto? Łazarz chyba nie, najwyżej Marta. Zbliżała się coraz bardziej, widziała już biały pas muru okalającego ogród i czarną jamę bramy. Nagle ujrzała na jej tle postać człowieka, który przytknął dłoń do oczu, a potem zaczął iść w jej kierunku. To brat. Poznała go od razu. Był coraz bliżej. Już nie szedł, a biegł. Ta sama wysoka postać, długie włosy zarzucone do tyłu, opalona twarz i jasny uśmiech dobrego człowieka. Tak jak wtedy, za czasów, kiedy ona mieszkała w domu; tylko więcej zmarszczek na twarzy, tylko tyle siwych włosów. Spowodowały je troski, zgryzoty, zmartwienia, których mu przysporzyła. Ale obraz zaczął się jej zamazywać, poczuła łzy pod powiekami, ucisk w okolicy serca – i osunęła się na ziemię w momencie, kiedy Łazarz był już przy niej. Coraz bardziej zamglony jego obraz, serce w gardle, w ustach sucho i szloch:
 – Przebacz!
 Podniósł ją, zagarnął ramieniem, zaczął iść w kierunku bramy, przed którą wyroiła się służba. Jak przez sen słyszała wydawane polecenia. Poprowadził ją po schodach do pokoju, który dawniej zajmowała. Został z nią chwilę, tuląc i uciszając z płaczu. Sama nie wiedziała, co mówiła; nie rozumiała, co on mówił. Świat wirował jej ze szczęścia w głowie. Wreszcie zostawił ją, żeby się przebrała i umyła. Znalazła swoje szaty czyste i przygotowane. Rozejrzała się po pokoju. Był taki jak dawniej. Nic nie zmieniono w nim. – A więc wciąż na mnie czekali – uśmiechnęła się ze łzami w oczach. Gdy po jakimś czasie odważyła się wyjść, zastała cały dom pełen radości. Witali ją po kolei wszyscy domownicy. Spostrzegła, że przygotowywano ucztę.
 – Dla kogo? – spytała Łazarza. – Gości się spodziewasz?
 – To dla ciebie, na twoje powitanie.
 Zawstydziła się.
 – A gdzie jest Marta? – Wciąż nie mogła jej napotkać.
 – Jeszcze nie wróciła z pola. Dogląda żniw. Chodźmy po nią, jeżeli nie czujesz się bardzo zmęczona.
 Wyszła przed dom z Łazarzem. Zaczęli iść przez pola.
 – Ona bardzo ciężko pracuje – powiedział Łazarz.
 Zobaczyła Martę z daleka, wracała ze żniwiarzami.
 – Zostań tutaj. Podejdę do Marty i przygotuję ją na tę niespodziankę – usłyszała.
 Szła wolno za nim. Teraz powtórnie zdała sobie sprawę, że w istocie nie Łazarza się lękała, ale Marty. Nie była pewna jej reakcji. Przystanęła z daleka. Nie słyszała rozmowy. Nie chciała się zbliżać. Łazarz mówił coś z przejęciem i radością, pokazywał w jej stronę. Marta nie odwróciła głowy. Najwidoczniej już wiedziała o jej przybyciu. Odezwała się szorstko i z wyrzutem. Podniosła głos. Zrobiła ruch, jakby chciała odejść. Łazarz ją przytrzymał, objął i zaczął delikatnie prowadzić w jej kierunku. Wciąż stała spłoszona. Zobaczyła surowe oczy, ściśnięte usta Marty. Łazarz powiedział:
 – Przywitaj się z nią, Mario.
 Podeszła nieśmiało, wyciągnęła niepewnie ręce ku niej, spostrzegła jeszcze twardy błysk oczu Marty skierowany na Łazarza, ale zaraz już rzuciła się w jej ramiona, które z oporami zaczęły ją obejmować.
 Potem była kolacja w ogrodzie, z lampionami i muzyką. Wciąż nadchodzili jacyś sąsiedzi, którzy witali się z nią; starszych poznawała, młodszych przeważnie już nie. – Tak, jakbym wróciła z dalekiej podróży – pomyślała. Była szczęśliwa. Brakowało jej tylko wciąż jednego człowieka, który powinien siedzieć tutaj na centralnym miejscu.
 Na drugi dzień obudziła ją cisza w domu. Ludzie już wyszli do pracy. Marty nie było, tylko Łazarz czekał na nią. Przy śniadaniu zwróciła się do niego z prośbą. Prosiła, żeby pojechał do Niego i podziękował Mu razem z nią. Zgodził się natychmiast.
 – A kiedy chcesz? – spytał.
 – Zaraz. On może odejść.
 Ubrali się do drogi. Pojechali. W drodze prosiła Łazarza jeszcze o jedno, aby spróbował zaprosić Jezusa do Betanii, choćby na bardzo krótko.
 W mieście trochę czasu stracili na znalezienie Jezusa. Wreszcie spotkali Go, a właściwie dużą grupę ludzi, w której miał być Jezus. Przepchnęli się przez tłum i zobaczyli Go, jak schylony nad kimś, coś mu tłumaczył. Spostrzegł ich. Znowu serce uciekło jej do gardła. Uchwyciła się brata. Łazarz pozdrowił Go i zaczął mówić. Jezus słuchał, patrząc na niego. Była zaskoczona, jak Łazarz pięknie podziękował Jezusowi za to, że przywrócił ją domowi. Na końcu wyraził prośbę, żeby kiedyś przyszedł do nich do Betanii. Jezus obiecał – chętnie spędzi u nich jakąś noc, ponieważ w Jerozolimie pozostanie kilka dni. Pożegnali się. Odeszli. Jego przykryła fala tłumu. W niej pozostał żal, że znowu Go nie będzie widziała. Wrócili do domu.
 Czekała. Przygotowywała dla Niego pokój, urządzała go bez końca, przestawiając meble i drobiazgi, przewidując rozmaite możliwości. Czuła, że Łazarz wciąż ją obserwuje. Wychodziła często przed bramę, zobaczyć, czy Jezus nie nadchodzi. Wreszcie przyszedł.
 Dziwne było to Jego przyjście. Najpierw pojawiło się dwóch prostaków, którzy się podali za Jego uczniów, zapowiadających Jego przybycie. A potem nadciągnęła chmara ludzi. Naraz ich spokojny dom został zalany po brzegi jakimiś mężczyznami uważającymi się za wybranych uczniów, kobietami, ozdrowieńcami i tymi, z których – jak mówili – On wyrzucił szatanów. Wypełnili każdy kat ich domu, wciąż się czegoś domagali, dopominali, żądali, wciąż w imię tego, że Nauczyciel tak sobie życzy, że to jest Jego polecenie. Jedli, pili, gotowali, prali. Marta była wściekła. Łazarz, jak zwykle, gdy przychodzili goście, był zaaferowany, usiłował spełniać każde żądanie i prośbę. Jak zwykle czuł się zakłopotany, gdy nie wszystkim mógł dogodzić, i zachowywał się tak, jakby nie był u siebie w domu. Wstydziła się za tych ludzi. Nie tak wymarzyła sobie pobyt Jezusa w Betanii. Nie mogła Go znaleźć wśród tego tłumu. Wreszcie oderwała się od gromady natrętów i poszła Go szukać. Wybiegła do ogrodu i tam spostrzegła, że siedzi pod drzewem z głową wspartą o pień. On usłyszał szelest kroków, podniósł powieki. Uśmiechnął się. Pozdrowiła Go. Spytała, czy może czymś usłużyć, czy nie jest głodny, spragniony. Nie, nie chciał nic. Usiadła obok Niego na trawie. Po chwili zaczął do niej mówić. Mówił powoli, półgłosem, tylko do niej. Słuchała, pragnąc nie stracić żadnego słowa. Znowu otwierał się przed nią świat, za którym tak tęskniła. Z zasłuchania wyrwał ją niecierpliwy głos Marty – nie spostrzegła nawet, kiedy ona podeszła:
 – Panie, czy Cię to nie obchodzi, że siostra moja pozostawiła całą obsługę mnie jednej?
 Ujrzała jej surową twarz. Poderwała się. Było jej przykro. Ale gdy już szła w kierunku domu, oprzytomniała. Przecież nie mogła opuścić Jezusa. Przecież On był tu jedynym gościem. O Niego tu chodziło. Przecież w końcu nie było ważne, aby wszyscy jedli i najedli się, ale żeby można było z Nim spokojnie porozmawiać, słuchać Go. Przecież po to On przyszedł, po to ona na Niego czekała. I wtedy, gdy zdecydowała się wrócić, dobiegły ją słowa Jezusa:
 – Marto, Marto, troszczysz się i kłopoczesz o wiele rzeczy, a przecież niewiele potrzeba. Maria najlepszą cząstkę obrała, która jej nie będzie odjęta.
 Następnego ranka Jezus opuścił ich razem z falą ludzi, którzy za Nim przyciągnęli. Łazarz odprowadził Go do bramy, prosząc, by uważał ich dom za swój, by korzystał z niego, kiedykolwiek będzie chciał. Tak mu była wdzięczna za te słowa. Wracali do domu, gdzie służba pospiesznie robiła porządki po tych dziwnych gościach.


 Prawdę mówiąc, nie spodziewała się, żeby Jezus jeszcze kiedyś skorzystał z ich zaproszenia. Gdy Go zobaczyła pod wieczór tego samego dnia w ogrodzie, wierzyć nie chciała swoim oczom. Na szczęście grupa ludzi towarzyszących Mu była znacznie mniejsza. Tylko Dwunastu. Aż się sama dziwiła, jak potrafił się wyzwolić od reszty. Przychodził również przez następnych parę dni. Jeszcze nigdy w życiu nie była chyba tak szczęśliwa. To, co stanowiło dla niej dodatkową radość, to przyjaźń, jaka przez ten krótki czas zawiązała się pomiędzy Nim a Łazarzem. Wciąż pozostawali ze sobą. Rozmowy ich ciągnęły się nieraz długo w noc.
 Nadszedł czas odejścia Jezusa do Galilei. Dla niej dom znowu stał się pusty. Nie mogła sobie miejsca znaleźć. Najchętniej siadywała w ogrodzie, tam gdzie siedziała, słuchając Go, po raz pierwszy. Tam też spotkał ją Łazarz i spytał po prostu:
 – Chcesz za Nim iść?
 Wtedy dopiero sobie uświadomiła, jak bardzo tego pragnęła, ale nie dopuszczała do siebie tych myśli, chcąc być wierną swej decyzji pozostania w domu. Rzuciła mu się na szyję i rozpłakała się z wdzięczności. Trzymał ją w ramionach, ale teraz odsunął od siebie i spytał, patrząc jej prosto w oczy:
 – Widziałaś tych ludzi, którzy włóczą się za Nim?
 – Tak.
 – I chcesz do nich należeć?
 – Tak.
 – Tylko o jedno proszę. Gdy ci się to nie spodoba, wracaj natychmiast.


 
cd.: Maria Magdalena 2 (str. 10)