Przyszła do Jezusa, bo po prostu chciała być blisko Niego. Chciała słuchać tego, co mówi, patrzeć na to, co robi, towarzyszyć Mu. Myślała, że może będzie miała nawet sposobność, aby Mu w czymś usłużyć, posiłek przygotować, przyrządzić nocleg, może suknie wyprać czy naprawić.
Ale był też inny powód. Chciała Jezusa ochronić przed tą bandą, która dzień i noc nie odstępowała Go na krok. Przed ich zaborczością, wyzyskiwaniem Go do swych własnych interesów. Chciała Go osłonić przed nadciągającymi do Niego jak szarańcza dziesiątkami, setkami ludzi, które wciąż coś chciały, prosiły, żądały, domagały się. A na koniec chciała Go ochronić przed Nim samym. Wytłumaczyć Mu, że tak nie można żyć, jak On żyje, nie można być wciąż, bez końca do dyspozycji każdego, kto przyjdzie; być na zawołanie każdego, kto Go tylko zażąda, dawać każdemu wszystko, co tylko zechce, kiedy tylko o coś poprosi; słuchać każdego, kto ma cośkolwiek do powiedzenia; iść tam, dokądkolwiek będzie Go ktoś ciągnął. Przecież człowiek ma granice swoich możliwości. Nie mogła znieść bezczelności natrętów dysponujących Jego czasem, rozdeptujących Jego program dnia, niszczących Jego plany, zamiary. Nie mogła znieść nieliczenia się przez tę czeredę z Jego zmęczeniem, niefrasobliwego zabierania Mu i tak uszczuplonych do granic możliwości godzin snu. Zapłakiwała się po nocach. Nie mogła na to wszystko patrzeć. Na Jego zmęczenie, zalatanie, na to Jego przejmowanie się każdym człowiekiem, dużym czy małym, każdą sprawą, którą Mu przynoszono. Przecież po prostu nie da rady, zabraknie Go, spali się w tym ogniu trosk, w tej szarpaninie, aby wszystkim pomóc.
Obserwując to, na gwałt korygowała swoje marzenia. Zwłaszcza że początkowo i ona myślała o zawarowaniu sobie jakiegoś miejsca przy Jezusie. Liczyła na to, że Jezus będzie mógł poświęcać dla niej, na rozmowy z nią, na jej czysto osobiste sprawy, jakieś wolne godziny. Zrezygnowała z tego w zupełności. Patrząc na Niego, umęczonego tak bardzo, starała się być maksymalnie do Jego dyspozycji, nie żądając ani nie oczekując nic za to, nawet zwyczajnego gestu wdzięczności. Bez jednego słowa narzekania czy pretensji. Niemniej, chciała Go bronić. Zgodnie ze swoją naturą przystąpiła do akcji. Niepytana, nieproszona poczęła się szarogęsić w tym codziennym jarmarku. Przepędzała chmary zawodowych żebraków, oszustów i naciągaczy, których tu wciąż było pełno. Gdy tylko w kimś dostrzegła jakąś nieuczciwość, jakąś nieprawdę, obnażała ją bezlitośnie i demaskowała. Nigdy by się na to nie potrafiła zdobyć, gdyby to chodziło o nią samą. Nigdy by nie była tak brutalna, gdyby to chodziło o jej sprawy. Ale gdy zauważyła, że i to nie wystarcza, zaczęła skrupulatnie przesiewać nawet tych, którzy przychodzili do Jezusa z rzeczywistymi potrzebami i kłopotami. Po prostu, jak tylko mogła, nie dopuszczała ich do Niego i brała na siebie ich kłopoty albo rozdzielała je pomiędzy uczniów i kobiety towarzyszące. Z satysfakcją mogła powiedzieć, że jej się to częściowo udawało, że przynajmniej trochę odciążyła Jezusa, że choć trochę potrafiła Go oszczędzić i osłonić. Ale stwierdziła, że i tak to wszystko jest za mało. Nie widziała żadnych możliwości, aby się to zmieniło. Liczba ludzi i spraw lawinowo rosła. Bo rzadko tak było, aby ktoś uratowany, pogodzony, pocieszony, uzdrowiony nie pojawił się po raz drugi. Wydarzenia, w które Jezus ingerował, to nie były jakieś mechaniczne sprawy do załatwienia albo tylko doraźna pomoc. One były źródłem do nawiązywania kontaktów osobistych, które z biegiem czasu pogłębiały się, tworząc trwałą więź. Każdy z tych, którzy uznali siebie za przyjaciół Jezusa, domagał się miejsca w Jego życiu. A na to wszystko potrzeba było czasu, cierpliwości, uwagi, troski.
Wciąż nie potrafiła się pogodzić z tym, na co patrzyła. Żeby można było tak żyć, nic nie zachowując dla siebie, tak wyzbyć się troski o własną przyszłość, nie baczyć na własną sławę, tak być niezależnym od ludzkiej opinii. Żeby tak nic dla siebie nie zostawić. Nie miał domu – miejsca swojego, jak to sam zresztą kiedyś powiedział: „Ptaki mają swe gniazda, lisy swe jamy, a Syn Człowieczy nie ma miejsca, gdzie by mógł głowę skłonić”. Nie miał nawet czasu w ciągu dnia, żeby spokojnie się posilić. Przyznawała: w każdym dniu odbywał się wieczorny posiłek, którego bardzo pilnował, na którym chciał mieć zawsze swoich najbliższych, przy którym się nie spieszył, któremu przewodniczył jak głowa rodziny. Ale ten też nie był dla Niego, tylko wypływał z troski o Jego najbliższych towarzyszy. Po prostu chciał tym, którzy za Nim poszli, zapewnić trochę czasu, aby mieli możliwość porozmawiania z Nim, aby powiedzieli Mu swoje troski i kłopoty, świadomi tego, że ich specjalnie wysłucha, że otrzymają od Niego rady, pochwały czy nagany, że to czas specjalnie dla nich przeznaczony.
Zalatana, zagoniona codziennymi utarczkami, starała się pilnie wysłuchiwać tego, co On mówił. Przekonywała się coraz bardziej, że to Jego bezgraniczne oddanie się sprawom ludzkim nie było jakimś spontanicznym wybuchem naturalnej dobroci. Nie było również wynikiem słabości człowieka bogatego duchowo, który jednak nie jest w stanie obronić się przed natrętami proszącymi Go o pomoc. To była Jego koncepcja życia.
Uczuliła się na ten problem. Najostrzej zobaczyła to w Jego przypowieści o sądzie ostatecznym. Nie odkryła jej od razu. Tak. Była piękna, sugestywna, ale w końcu powtarzała to, co Jezus już nieraz mówił o konieczności czynienia dobrze: „Byłem głodny, a daliście mi jeść; byłem spragniony, a daliście mi pić”. Sugestywna, bo tu Sędzia utożsamiał się z człowiekiem potrzebującym pomocy. Ale jej istotną treść pojęła długo potem, i to prawie przypadkiem, przy innej okazji – gdy Jezus mówił o miłości nieprzyjaciół: „Bo gdybyście miłowali tych, którzy was miłują, jakąż nagrodę mieć będziecie. Czyż i poganie tego nie czynią?” I wtedy odkryła zdanie z tamtej przypowieści: Cokolwiek uczynicie jednemu z braci najmniejszych, mnieście uczynili”, które przedtem uważała za niezrozumiałe i niepotrzebne. Właśnie: „jednemu z braci najmniejszych”. To ma być bezinteresowność. bezinteresowność wiec takiemu czynić dobrze, który już nigdy nie zwróci, nie wywdzięczy się, nie zrewanżuje, bo po prostu nie stać go na to. Albo inaczej: pomagać, służyć dlatego tylko, że ktoś tej pomocy potrzebuje. Dawać swoje rzeczy, swój czas, swoje życie tylko dlatego, że tak trzeba.
To wszystko coraz wyraźniej widziała. Ale to ją właśnie przerażało. Już nie tylko ze względu na Niego samego, ale i na nią, i na tych wszystkich, którzy przychodzili do Niego, aby nauczyć się żyć. Perspektywa życia w takim wyrzeczeniu się siebie była dla niej nie do zniesienia. Przecież On prezentował im wszystkim jakiś model człowieka, który i oni mieli przyjąć. Nie wierzyła, żeby w ogóle tak można było żyć, bez oparcia się na zasadzie sprawiedliwości. Bała się, że takie postępowanie może doprowadzić do całkowitej zagłady jej osoby. Buntowała się przeciwko takiej bezinteresowności. Bała się wyzysku i wykorzystywania przez ludzi. A On wciąż do tego tematu wracał: „Strzeżcie się, abyście sprawiedliwości waszej nie czynili przed ludźmi, iżby was widziano, inaczej nie będziecie mieć nagrody u Ojca waszego, który jest w niebiesiech. A kiedy się modlicie, nie bądźcie jak obłudnicy: oni bowiem radzi modlą się w synagogach i stojąc na rogach ulic, aby byli widziani przez ludzi. Zaprawdę powiadam wam, wzięli nagrodę swoją. Ale kiedy będziesz się modlić, wejdź do izby swojej i zamknąwszy za sobą drzwi, módl się do Ojca twego, który jest w skrytości. A Ojciec twój, który przenika skrytości, odda tobie. A gdy pościcie, nie bądźcie ponurzy jak obłudnicy. Twarze bowiem swoje wyniszczają, aby pokazać ludziom, że poszczą. Zaprawdę powiadam wam, że już wzięli nagrodę swoją. Ale ty, gdy pościsz, namaść głowę i obmyj twarz, abyś nie pokazywał ludziom, że pościsz, ale Ojcu twemu, który jest w skrytości. A Ojciec twój, który widzi w skrytości, odda tobie”.
Początkowo jeszcze nie wierzyła, czy dobrze wysłuchała, czy trafnie odebrała. Ale z czasem przekonywała się, że się nie myliła. Jezus wciąż to powtarzał, choć w najrozmaitszych ujęciach, w najrozmaitszych kontekstach. „Gdy więc dajesz jałmużnę, nie trąb przed sobą, jak to czynią obłudnicy w synagogach i na ulicach, aby ich ludzie chwalili. Zaprawdę powiadam wam, wzięli już nagrodę swoją. Ale gdy ty dajesz jałmużnę, niechaj nie wie lewica twoja, co prawica czyni, aby jałmużna twa była w skrytości. A Ojciec twój, który widzi w skrytości, odda tobie”.
A więc absolutnie nie po to, aby coś uzyskać od ludzi. Żadnego wyrównania poniesionych strat; już nie tylko od tego, komu się pomaga, ale i od otoczenia, od tych, którzy to widzą, którzy by przynajmniej zmienili opinię o udzielającym pomocy – w głowie jej się to jeszcze wciąż nie mieściło.
I co najdziwniejsze, że ludzie słuchali Go. Ludzie, przyzwyczajeni do tego, by zawsze coś zyskiwać, na wszystkim coś zarobić – jak nie pieniądze, to przynajmniej wdzięczność, sympatię – usłyszeli nagle potępienie takiego interesownego postępowania. Usłyszeli nauki, od których mogło im się zakręcić w głowie. Sknery z Kafarnaum, prostaki z Tyberiady i ci z Betsaidy, których – zdawałoby się – nawet anioł z nieba nie potrafiłby wzruszyć. A Jezus mówił im wciąż nieprawdopodobne rzeczy, jakich żaden nauczyciel w Izraelu nie śmiałby powiedzieć. „A kto by cię uderzył w prawy policzek twój, nadstaw mu i drugi. A temu, kto się chce z tobą prawować i suknię twoją zabrać, daj i płaszcz. A kto by cię zmuszał, żebyś szedł z nim jedną milę, idź z nim i dwie. Kto cię o co prosi, daj mu. Nie odwracaj się od tego, kto chce od ciebie pożyczyć. Miłujcie nieprzyjaciół waszych, módlcie się za tych, którzy was prześladują, abyście byli dziećmi Ojca waszego, który jest w niebiesiech. Albowiem On sprawia, że słońce wschodzi nad złymi, jak i nad dobrymi, a deszcz zrasza sprawiedliwych i nieprawych. Gdybyście bowiem miłowali tych, którzy was miłują, cóż za nagrodę mieć będziecie? Albo jeśli pozdrawiacie tylko braci waszych, cóż osobliwego czynicie?”
To była jakaś koncepcja życia nie z tej ziemi, ale przecież bardziej realna niż każda inna. Żyć nie na to, żeby gromadzić, budować, składać, robić zapasy, jak ten gospodarz, który gumna swoje napełnił, a na drugi dzień umarł. Wbrew pozorom – co ją najbardziej olśniewało – nie była to jakaś niefrasobliwość dziecinna, ale przemyślana ufność w bezgraniczną dobroć Bożą. „Czyż za grosz nie sprzedają dwóch wróbli? A żaden z nich nie spadnie bez woli Ojca waszego, który jest w niebiesiech. Nawet włosy na głowach waszych są policzone. Nie lękajcie się, drożsi jesteście niż wiele wróbli. A o odzienie czemu się troszczycie? Patrzcie na lilie polne: ani pracują, ani przędą, a nawet Salomon nie wyglądał jak jedna z nich. Jeżeli trawę polną, która dzisiaj jest, a jutro będzie w piec wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakże daleko więcej was, małej wiary”.
On tego wymagał od słuchaczy, a przede wszystkim od swojego otoczenia, od uczniów, tych, których wysyłał do pracy apostolskiej: „Nie bierzcie ze sobą torby podróżnej ani dwóch sukien, ani sandałów. Darmoście wzięli, darmo dawajcie”.
Ale stwierdzała, że pod tym względem w najbliższym otoczeniu Jezusa było tragicznie. To, co zastała, przekroczyło jej najgorsze przewidywania. Gromada ludzi najróżniejszego autoramentu, którzy przyczepili się do Niego jak pijawki, którzy jakoś postawili na Niego i którzy patrzyli z zawiścią na każdego, kto się chciał do nich dołączyć. Przyjęli ją niechętnie jako jeszcze jedną, która chce coś uzyskać, z którą trzeba będzie podzielić zdobycz. Stwierdziła ze zdziwieniem, a potem i z przerażeniem, że wielu z nich w gruncie rzeczy nie słucha Nauczyciela. Nie usiłują nawet zdać sobie sprawy, o co Mu chodzi, i nie zależy im na tym. Wcale nie po to przyszli, by Go słuchać. Chcieli załatwić z pomocą Jezusa albo na fali ruchu, jaki On wywołał, swoje osobiste sprawy. Małomiasteczkowi politycy, którzy widzieli w Nim możliwość zrealizowania swoich – czasem całkiem pomylonych czy szaleńczych – koncepcji. Albo ci, którzy po prostu chcieli z Jego pomocą czy przy Nim dorobić się majątku, dojść do władzy, choć nie bardzo wiedzieli, w jaki sposób. Byli tam ludzie porwani urokiem Jego osoby, ale byli i tacy, którzy to tylko udawali. Fanatyczni Jego zwolennicy, ale i ludzie nasłani przez faryzeuszy, saduceuszy, kapłanów czy doktorów uczonych w Piśmie. Stąd ciągłe napięcie. Nieustanna szermierka słowna, gdzie każdy wyraz był wychwycony, komentowany, gdzie każde zdanie musiało być absolutnie wyważone, by nie dawało pretekstu do oskarżenia, że sprzeciwia się Zakonowi czy saduceuszom, ludziom prostym czy kapłanom, doktorom w Piśmie czy faryzeuszom. A poza tym te gromady skłopotanych, zatroskanych, skrzywdzonych przez ludzi i przez los. Tych chyba było najwięcej. Chcieli, żeby ich wysłuchał i doradził, rozstrzygnął, powiedział, jak dalej i co w tej sytuacji mają robić – żeby znalazł wyjście cudowne z sytuacji beznadziejnych, w których się znaleźli albo zaplątali. Nieustanny kierat spraw ludzkich.
Dla niej oprócz tego było nie do zniesienia podniecenie, w jakim ci ludzie żyli, ciągłe oczekiwanie na cudowne wydarzenia; atmosfera stwarzana przez tłumy lamentujących chorych, którzy chcieli przynajmniej się Go dotknąć albo wprost prosili o swoje uzdrowienie. Towarzyszyli im błagający o uzdrowienie swoich bliskich, pozostawionych w domu: aby przyszedł choćby na chwilkę, dotknął się ich. I to obłędne wyczekiwanie na założenie królestwa żydowskiego. Musiała przyznać, że sama bała się tego. Miała dość tej rozpolitykowanej Jerozolimy marzącej o wielkomocarstwowym państwie żydowskim. Ale w miarę jak słuchała Jezusa, przekonywała się, że te wszystkie plotki, które krążyły na temat zamiarów zbudowania przez Niego nowego królestwa żydowskiego, są wyssane z palca. W miarę jak Go słuchała, stwierdzała, że ci ludzie słowa „Mesjasz, Syn Dawidowy” rozumieli jednoznacznie: ten, który przywróci narodowi jego wielkość, przyniesie niepodległość, wyzwolenie spod jarzma rzymskiego. Nikt nie pytał o to, jak On to zrobi. Nie pytali również o rzecz najważniejszą: czy Jezus w ogóle tego chce. A przekonała się, że On mówi o królestwie ludzi, którzy potrafią Bogu służyć w duchu i w prawdzie – dla Niego samego, a nie dla własnego interesu, i tylko taki jest sens Jego królestwa. Z tym większym przerażeniem patrzyła na to nieporozumienie, jakie trwa: że On mówi o czymś innym, a oni, Jego słuchacze, zupełnie inaczej sobie to tłumaczą. Dwa światy, które nie mogą się wciąż spotkać. Nie mogą, choć Jezus robi wszystko, aby był zrozumiany jednoznacznie.
Największą rozpaczą napełniło ją stwierdzenie, że nie pojmują Go nawet Jego najbliżsi uczniowie. Ta sławna Dwunastka. Ci, których On sam wybrał spośród tłumu wciąż Mu towarzyszącego. A więc ci najlepsi. Na własne uszy słyszała, jak spierali się, kto będzie większy w królestwie niebieskim. Gdyby jej ktoś o tym opowiedział, nigdy by w to nie uwierzyła. Widziała na własne oczy, jak Piotr, ten dobroduszny olbrzym – chyba zresztą za namową innych, jego by nigdy o coś podobnego nie podejrzewała – podszedł do Jezusa i powiedział: „Panie, oto my porzuciliśmy wszystko i poszliśmy za Tobą. Co nam za to będzie?” Myślała, że go wtedy rozszarpie. Tak wyglądała miłość tego człowieka, tak wygląda jego przyjaźń. A więc oni poszli za Nim dlatego, że spodziewają się od Niego otrzymać nagrodę, tylko nie wiedzą dokładnie jaką. A On ich wszystkich bez przerwy uczy miłości i bezinteresowności. – No i tyle zrozumieli o tej bezinteresowności – myślała z goryczą. – Na Jego miejscu wyrzuciłabym tę hołotę. – Chciała, żeby tak uczynił. A On odrzekł – sama już nie wiedziała, czy naprawdę, czy ironicznie, ale przecież w Nim ironii nigdy nie było: „Wy, którzyście opuścili wszystko i poszli za Mną, na końcu świata będziecie sądzili dwanaście pokoleń izraelskich”. Ale ona potem nie wytrzymała, aby ich nie zwymyślać, i zwymyślała Piotra, jak tylko umiała – a umiała to robić chyba znakomicie. Musiała przyznać, że słuchał jej jak zbity pies.
Zresztą nie lepiej było wśród kobiet. Pod pozorem uprzejmości i troski o Jezusa wciąż chciały uzyskać jakąś korzyść dla siebie czy dla swoich najbliższych. To nie było tylko jej złudzenie. Razu pewnego – zupełnie przypadkiem – gdy szła do Jezusa, aby Mu coś przynieść, natknęła się na scenę, jak matka Jana i Jakuba – która wciąż zresztą narzucała się Mu ze swoimi usługami – podeszła do Jezusa wraz z synami i zaczęła Go prosić: „Spraw, aby ci dwaj synowie moi zasiedli w królestwie Twoim, jeden po prawicy Twojej, a drugi po lewicy”. I wtedy chyba po raz pierwszy spostrzegła, jak Ten, który sobie radził z najbardziej wyrafinowanymi a równocześnie niespodziewanymi pytaniami stawianymi Mu przez faryzeuszów, saduceuszów, kapłanów, tu, wobec tej prośby, stanął bezradny. Najwidoczniej – tak ona to odebrała – nie spodziewał się, że od Jana, którego otaczał specjalną opieką, usłyszy taką prośbę. Spytał ich: „Czy możecie pić kielich, który ja pić będę?” A gdy oni jak dwaj sztubacy, nie pytając nawet, o co chodzi, odpowiedzieli: „Możemy”, On powiedział: „Kielich mój wprawdzie pić będziecie, ale aby zasiąść po prawicy albo po lewicy mojej nie jest moją rzeczą wam dać, lecz tym, którym jest zgotowane od Ojca mego”. Któryś z Dwunastu – nie zauważyła nawet który – nie wytrzymał, podszedł podsłuchać, o czym rozmawiają, i natychmiast przekazał to pozostałym. Ci zaraz się zbiegli do niego ja wróble. Aż jej się śmiać zachciało. Rozćwierkali się, a potem wybuchnęli oburzeniem. Jak oni napadli na tę dwójkę. Zdawało się, że ich pobiją. Ale, jak się okazało, im nie chodziło wcale o to, że mógł ktoś w ogóle taką prośbę Jezusowi przedstawić. To była po prostu czysta zazdrość, że tamci ich uprzedzili. Aż Jezus zaniepokojony hałasem zawołał ich, żeby przyszli do Niego. Szli jeszcze rozdygotani i rozjątrzeni krzywdą, jaka ich spotkała. A On z całą troską wyrozumiałego ojca powiedział im: „Wiecie, że ci, którzy uchodzą za władców narodów, panują nad nimi, a możni sprawują nad nimi swą władzę. Jednakże nie tak będzie między wami. Ale ktokolwiek by chciał wśród was być wielkim, będzie waszym sługą. I ktokolwiek chciałby wśród was być pierwszym, będzie sługą wszystkich. Jak Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, ale aby służyć”. Jakże się ona zawstydziła za nich.
Gdy oceniała tę Dwunastkę, zawsze stwierdzała, że najinteligentniejszy wśród nich był Judasz. Ale i na niego nie można było liczyć. Wprost przeciwnie. Jej zdaniem, on spośród nich wszystkich był najbardziej groźny, bo był chorobliwie ambitny. Ujawniało się to zwłaszcza w sprawach dotyczących polityki. Jego rojenia o mocarstwowym państwie żydowskim, odgrywającym nadzwyczajną rolę wśród innych narodów, przerażały ją. To był jakiś konglomerat osobistych i narodowych mitów, zabobonów. Te swoje rojenia Judasz podpierał tekstami Pisma, widzianymi jakby w krzywym zwierciadle, jakby przez człowieka o chorej wyobraźni. Zresztą niechętnie mówił o swoich przekonaniach, poglądach, planach. Nie zdradzał swoich myśli, nie wyrażał swoich opinii. Milczał, słuchał, uśmiechał się po swojemu. Chyba nimi wszystkimi po trosze gardził. Co on naprawdę myślał, nikt nie wiedział. Do niej miał zaufanie. Potrafiła wciągnąć go w rozmowę na tematy, które go nurtowały. Gdy słuchała, jak mówił o potrzebie odbudowania państwa żydowskiego, przyznawała mu rację. Ona też nie znosiła ani Rzymian, ani marionetkowego króla żydowskiego, jakim był Herod. Ale to nie rola Jezusa. Tłumaczyła mu całkiem po dziecinnemu, że Jezus i król to dwie rzeczy różne. Tak, On mówi o królestwie, ale to jest inaczej pomyślane królestwo. To po prostu tylko o to chodzi, aby każdy żył nie dla siebie. Ale Judasz z uporem maniaka wracał do tego samego – że Jezus jest Mesjaszem, a Mesjasz musi odrodzić na nowo królestwo Izraela.
Z wszystkich uczniów najbliższym był jej Jan. Ale widziała, że to jeszcze dzieciuch, którego trzeba było prowadzić za rękę. Zresztą nie mogła mu wybaczyć tego proszenia o „siedzenie po prawicy Jezusa w Jego królestwie” – czego on się sam bardzo wstydził i wyjaśniał jej nieśmiało, że matka zmusiła go do tej prośby.
Te wszystkie niepokoje opadały z niej, gdy była blisko Jezusa. Gdy słuchała, jak mówił, wciąż odnajdywała siebie w Jego naukach. To ona była tym kupcem, który szukał pięknych pereł, aż znalazł najpiękniejszą. To ona też była tym, kto znalazł skarb w roli. To ona była tą kobietą, która znalazła zgubioną drachmę.
Nie wiedziała jeszcze, co będzie robić w przyszłości, i nie troszczyła się o to. Przecież On też wyraźnie mówił: „Nie troszczcie się”. Na razie chciała być z Jezusem, tym bardziej, że była Mu potrzebna: starała się Mu pomóc we wszystkim, wychwytywać Jego polecenia, wyczuwać Jego życzenia, spełniać Jego myśli. Chciała być przy Nim na zawsze, choć wiedziała, że tak zawsze być nie może.
Była szczęśliwa, bo zdawało się jej, że trochę rozumiała Jezusa – rozumiała to, o co Jemu chodziło. Słuchając Go, czasem miała takie wrażenie, jakby ona sama to już kiedyś powiedziała albo jakby to już słyszała, albo jakby On sformułował to, co ona sama myślała. To nieraz było bardzo śmieszne: zdawało się jej, jakby On tylko jej najgłębszym przekonaniom nadawał słowny kształt. Ale częściej było zupełnie inaczej. To, co słyszała, było wprost niespodzianką, której nie przeczuwała w najśmielszych swoich wyobrażeniach, było odkryciem, zaskoczeniem, które dopiero z biegiem czasu stawało się jakimś światłem, ukazywało w swoim blasku jej całe życie, ustawiało na nowo jej sprawy nieuporządkowane, dawało rozwiązania pytaniom bez odpowiedzi. To, co było początkowo dla niej zaskoczeniem i nowością, nabierało potem cech oczywistości. Ale w momencie, gdy zdawało się jej wszystko jasne, przychodziło następne zaskoczenie, które ukazywało jakieś drugie – drugie czy dziesiąte – dno. Może najtrudniej było jej zrozumieć incydent dotyczący Jego Matki.
To było, gdy razu pewnego przebywali w domu jakiegoś faryzeusza – mieszkanie pełne uczniów, faryzeuszów, gapiów. Atmosfera była bardzo napięta. Jezusa zasypywano wciąż gradem pytań, zarzutów, złośliwości, ironicznych uwag. Nie pamiętała nawet, o co to chodziło. Była jak zwykle pełna niepokoju, że padnie jakieś słowo za dużo, że potrafią Go wyprowadzić z równowagi, że wyrwą jakieś zdanie z kontekstu, żeby nim szermować przeciwko Niemu. Nagle ktoś wszedł i, przekrzykując hałas, zawołał do Jezusa: „Matka Twoja wraz z braćmi Twoimi przyszli i czekają przed domem”. Już się poderwała, czekając podobnej reakcji u Niego: zaraz wstanie i wybiegnie do Niej. Tymczasem On nawet nie poruszył się i powiedział: „Któż jest moją matką i moimi braćmi? Ci, którzy słuchają Słowa Bożego i zachowują je”.
Zastygła w pół ruchu. Nie chciała wierzyć własnym uszom. W głowie jej się to nie mieściło. Chciała podejść, zapytać, żądać wyjaśnienia, ale spostrzegła, że człowiek, który wołał do Niego, po chwili wahania już zwraca się w kierunku wyjścia. Zdecydowała się go uprzedzić. Poczęła się gwałtownie przepychać do drzwi, wybiegła na dwór, rozejrzała się. Zobaczyła grupę obcych ludzi. Wśród nich poznała Jego Matkę. Nigdy Jej zresztą nie widziała, ale nie miała wątpliwości, że to Ona, i pozdrowiła Ją. Jego Matka była trochę zaskoczona. Nie na nią czekała.
Przedstawiła się: „Jestem ta Maria, z której Twój Syn wypędził siedem złych duchów”. A potem już całkiem po prostu rzuciła się w Jej objęcia i zaczęła mówić prędko: – „Tak chciałam Cię poznać. Tak Ci jestem wdzięczna za Twojego Syna. On darował mi grzechy, przyjął mnie do siebie. Ale Ty wiesz lepiej niż ja, jaki On jest. On teraz nie może wyjść do Ciebie”. Poczuła, że Jego Matka jakoś zesztywniała i, delikatnie odsuwając ją od siebie, zapytała: „Nie wyjdzie do mnie? Wie o tym, że czekam na Niego?” „Tak”. „A co powiedział?” Powtórzyła. Matka zamyśliła się, spuściła głowę. Nie mówiąc ani słowa, zaczęła odchodzić.
Towarzyszyła Jej chwilę w milczeniu, a potem usłyszała: „Wracaj do Niego. Podaj Mu, proszę, jeszcze tę suknię. Utkałam dla Niego” – podała jej zawiniątko. I odeszła.
Wróciła do Jezusa z podarunkiem od Jego Matki. Przyjął bez słowa. O nic nie pytał i ona nie mówiła nic. Myślała często o tym wydarzeniu, które utkwiło jej w pamięci jak zadra. Dochodziła zawsze do tego samego wniosku: – Jeżeli chcę być bliska Jemu tak jak siostra, muszę być podobna do Niego w bezinteresowności i poświęceniu.
Jej pobyt przy Jezusie został przerwany wcześniej, niż się tego spodziewała. Przybył służący wysłany przez Martę z wiadomością, że Łazarz jest ciężko chory. Zaniepokoiła się bardzo.
– Co mu jest? – spytała.
Nie wiedział dokładnie:
– Jest ciężko chory.
Okazało się, że to nie były najnowsze wiadomości. Od czasu, kiedy służący opuścił dom, upłynęło kilka dni. Nie od razu mógł ją odszukać. Wsiadła na osiołka-luzaka, którego prowadził dla niej, i tak udali się do Betanii.
W domu panował przytłumiony niepokój. Wciąż napotykała jakichś obcych ludzi: lekarzy, znachorów, doradców. Łazarz leżał w ciemności. Zasłony były zaciągnięte. Oddychał słabo. Uklękła obok niego. Dotknęła jego ręki; podniósł powieki. Chwilę błądził nieporadnie oczami. Wreszcie rozpoznał ją. Uśmiechnął się:
– Przyszłaś? Co z Jezusem? – zaniepokojenie odbiło się na jego twarzy. – Czy Mu nic nie grozi?
– Nic. Jak dotąd wszystko dobrze.
– To czemu wróciłaś?
– Marta dała mi znać, że ty jesteś chory.
– A Jezus też wie o tym?
– Wie.
Jakby się zawahał i spytał z ociąganiem:
– Nie mówił, że przyjdzie do mnie, do nas? – poprawił się.
– Nie. Powiedział do uczniów, że twoja choroba nie jest na śmierć.
Łazarz zamknął oczy. Zdawał się zasypiać. Uśmiechał się. Chyba usiłował wyobrazić sobie Jezusa mówiącego te słowa. Wstała i delikatnie wyszła na palcach. Z trudem odszukała Martę. Ta napadła na nią:
– A gdzie Jezus?
– Nie ma.
– Sama przyszłaś?
– Tak.
– Czemu On nie przyszedł?
– Nie wiem.
– Powiedziałaś Mu, że Łazarz jest chory?
– Tak.
– Prosiłaś Go, żeby przyszedł?
– Nie.
– To czemu?!
– Nie chciałam prosić. Wszyscy Go o coś proszą. A zresztą…
Marta wybuchła:
– Co zresztą?! Czy nie widzisz, co się z nim dzieje? Że on umiera?! To już ci nawet na nim nic nie zależy? Wysyłam zaraz człowieka z listem, żeby On natychmiast tu przyszedł. Jak nie przyjdzie, to już nie ma się tu po co pokazywać.
Poderwała się:
– Nie chcę tego. Nie chcę wykorzystywać Jego przyjaźni. Nie chcę. On wie o chorobie Łazarza. Wyraźnie powiedział. Niech zrobi tak, jak sam uważa. Zostaw Go. – Ujęła ją za rękę. Marta wyszarpnęła się i odeszła.
Za chwilę usłyszała tętent konia. – A więc jednak Marta postawiła na swoim – pomyślała.
Łazarz już nie odzyskał przytomności. Spędziła przy nim całą noc. Oddychał ciężko. Czasem coś mówił przez sen. Zdawało jej się, że parokrotnie wymienił słowo „Jezus”. Tak jakby Go wzywał. Modliła się gorąco o wyzdrowienie. Nawoływała Jezusa. Prosiła Go o łaskę życia dla swego brata. Nad ranem, prawie na wpół przytomną ze zmęczenia, wyniosła ją Marta do łóżka.
Gdy się obudziła, było już chyba południe. Zaniepokoił ją dziwny ruch w domu. Wyszła na korytarz. Pełna obawy spytała kogoś, co z Łazarzem.
– Umarł niedawno – usłyszała odpowiedź.
Oparła się ciężko o ścianę. – A jednak Jezus nie zdążył – przebiegło jej przez myśl. Po chwili dopiero poszła do pokoju brata. Było tam kilka kobiet, które pod kierownictwem Marty kończyły przygotowywanie ciała Łazarza do pogrzebu. Usiłowała im w czymś pomóc. Ale po chwili usłyszała od Marty:
– Zostaw już. Skończymy same.
Stanęła pod ścianą i bezczynnie przyglądała się niewidzącymi oczyma krzątaninie kobiet. Sama się sobie dziwiła, że jest taka spokojna. Łazarz był przecież dla niej kimś najbliższym. Nie wyobrażała sobie życia bez niego, bez jego dobroci, spokoju, mądrości. Jak to Jezus mówił – „Kto zachowa moją mowę, śmierci nie ujrzy na wieki”. Co On przez to rozumiał?
Dom napełniał się ludźmi, którzy przybyli, żeby wyrazić im swoje współczucie z powodu śmierci brata. Wtedy dopiero stwierdziła, ilu miał Łazarz szczerych przyjaciół wśród równych sobie, a także pośród prostych, ubogich.
W następnym dniu odbył się pogrzeb. Ciało Łazarza zostało złożone w grobowcu w ogrodzie. W krzątaninie, jaka wybuchła po śmierci Łazarza – w której wszyscy w domu zwrócili oczy na Martę – przekonała się, że w przyszłości nie ma dla niej miejsca tu, gdzie będzie rządziła Marta. Ale nie czuła się bezdomna. Wiedziała, że jej miejsce jest przy Jezusie. Nie mogła odejść od razu. Uroczystości pogrzebowe jeszcze trwały. Spędzała cale godziny przy grobowcu. Towarzyszyli jej często goście żałobni. To było nie do uniknięcia. Ale szanowali jej ból. Milkli, gdy ją zastawali przed grobem. Potem wracała znowu do siebie.
W czwartym dniu po pogrzebie, dość wcześnie rano, weszła do jej pokoju Marta i powiedziała:
– Nauczyciel przyszedł, wzywa cię. Jest za miastem – dodała.
Podrzut serca: a więc przyszedł. Zerwała się. Wyszła szybko, z trudem panując nad sobą, żeby nie biec. Przeszła przez grupę żałobników wciąż okupujących ich dom. Spłoszyli się. Czuła, że zdecydowali się jej towarzyszyć. – Przypuszczają, że idę do grobu, i chcą mnie znowu pocieszać – pomyślała. Przeszła przez ogród. Gdzież On może być? Chyba w gaju palmowym. Przebiegła puste uliczki miasteczka. Zobaczyła ich: dużą grupę ludzi odpoczywających na trawie w cieniu lasku palmowego. Ujrzała Jezusa. Siedział oparty o pień palmy i chyba przed chwilą skończył nauczać. Teraz już milczał. Patrzył na nią. Słuchacze zwrócili głowy w jej kierunku. Przepychała się pomiędzy siedzącymi aż doszła do Niego. Czuła, że jeszcze moment i wybuchnie szlochem. Chciała się ukryć ze swoim żalem. Upadła do Jego nóg. Poczuła dotyk Jego dłoni na swoich włosach. Powoli uspokajała się. Jeszcze głosem łamiącym się powiedziała:
– Panie, gdybyś tu był, nie byłby umarł brat mój.
Jezus milczał. Czekała na jakieś słowa. Zaniepokoiła się przeciągającym się milczeniem. Podniosła oczy. Zobaczyła, że Nauczyciel ma opuszczoną głowę, a po policzkach płyną Mu łzy. Wzruszyła się jeszcze bardziej. – Jak On go kochał – pomyślała. Nie, nigdy nie widziała, żeby On kiedykolwiek płakał. Ale to był tylko moment. Jezus otarł oczy rękawem i spytał ją szybko:
– Gdzieście go położyli?
– Chodź, zobacz – odpowiedziała.
Podniósł się z trudem. Dopiero teraz spostrzegła, jak jest osłabiony. Z wysiłkiem stawiał kroki. Ta droga najwyraźniej wyczerpała Go.
Prowadziła Go wraz z Martą, która też tu się pojawiła. Przeszli z powrotem przez miasteczko, weszli w ogród. Tłum ludzi postępował za nimi. Dosłyszała, jak ktoś mówił półgłosem:
– Nie mógł to Ten, który niewidomemu od urodzenia przywrócił wzrok, sprawić, żeby i tamten nie umarł.
Zbliżyli się do grobowca. Powiedziała:
– To tutaj.
I wtedy po raz drugi ujrzała łzy w Jego oczach. Ale zaraz tym samym szybkim ruchem otarł je. Powiedział do uczniów stojących obok Niego:
– Odsuńcie kamień.
Popatrzyli na Niego niedowierzająco. Ale, przyzwyczajeni do wykonywania natychmiast Jego nieraz dziwnych poleceń, podeszli do ciężkiego kamienia nagrobnego i zaczęli go odtaczać. Podbiegła Marta. Wstrzymała ich, zwracając się do Jezusa:
– Panie, już cuchnie. Od czterech dni jest w grobie.
Odrzekł jej:
– Czyż nie mówiłem ci, że jeżeli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą?
Kamień był odwalony. Jezus podszedł jeszcze bliżej. Zrobiła się cisza. Ludzie, początkowo niezdający sobie sprawy z tego, co się dzieje, teraz zamarli w bezruchu. Słychać było tylko ptaki świergocące na gałęziach. Jezus podniósł oczy w górę i wtedy usłyszała – tak jakby rozmawiał z kimś bliskim:
– Ojcze, dziękuję Ci, żeś mnie wysłuchał. Wiem, że mnie zawsze wysłuchujesz, ale powiedziałem tak dla ludzi, którzy stoją wokoło, aby uwierzyli, że Ty mnie posłałeś.
Jeszcze wciąż nie rozumiała. Nagle Jezus, patrząc już w głąb grobu, zawołał, jakby kogoś z daleka przyzywał:
– Łazarzu, wyjdź z grobu!
Zdrętwiała. Dosłyszała z wnętrza grobu jakiś szelest, poczuła, że włosy jej się jeżą na głowie i nagle zobaczyła w czarnym otworze jaskini owiniętą w płótno postać. Otrzeźwił ją krzyk kobiet i usłyszała, jak Jezus mówi:
– Rozwiążcie go.
Podbiegła, zdjęła bratu chustę z głowy – patrzył na nią przymrużonymi oczami, nie wiedząc, o co chodzi, jakby zbudzony nagle z głębokiego snu. Jeszcze jej nie poznawał. Odwijała drżącymi dłońmi bandaże, którymi przed paru dniami zawijała jego bezwładne ciało, i nagle usłyszała wymówione przez niego niewyraźnym głosem słowo:
– Jezus.
Podniosła głowę: Łazarz patrzył na swego Przyjaciela, ale zdawał się już rozumieć wszystko, co zaszło. Jeszcze moment i wpadł w Jego objęcia.
Co się potem działo, to było coś nieprawdopodobnego. Szał radości. Wszyscy zaczęli nagle krzyczeć, śmiać się, płakać, rzucali się na Łazarza, dotykali go, obejmowali, całowali. Jezus, stojąc już z boku, powiedział wreszcie z uśmiechem:
– Pozwólcie mu odejść.
Podeszła, objęła go wpół i prowadziła swojego ukochanego brata, stawiającego niepewne kroki, z powrotem do domu.
A później był potop – tak to nazywała. Czegoś takiego jeszcze nie przeżyli. Tłumy ludzi, które bez przerwy oblegały ich dom – krewni, przyjaciele, znajomi, nieznajomi, obcy, wrogowie, ludzie nasyłani przez faryzeuszów, saduceuszów, kapłanów. Chodziła półprzytomna ze zmęczenia. Najbardziej było jej żal Łazarza. Bez końca musiał opowiadać, jak to było: jak umarł i jak się obudził. Prowadził wciąż kogoś do grobowca, wskazywał na ławę, na której leżał on – jego ciało. Właściwie Łazarz niewiele miał do opowiadania i odsyłał ciekawskich do niej i do Marty, a ponieważ Marta radziła sobie szybko z natrętami, wszyscy oblegali ją. Opowiadała więc od początku do końca tysiące razy.
Najbardziej brzydziła się i bała rozmów z kapłanami. Po spotkaniach z nimi była gotowa wierzyć, że brat jej wcale nie zmartwychwstał albo że wcale nie umarł. Żałowała wtedy, że nie potrafi tak jak Marta wyśmiać ich albo – gdy ją dostatecznie zdenerwowali – wyrzucić z domu. Te rozmowy pozwoliły jej poznać nienawiść tych ludzi do Jezusa. To było dla niej coś nieprawdopodobnego, jak oni umieli wszystko, ale to dosłownie wszystko, co Jezus mówił i czynił, zinterpretować na Jego niekorzyść. Jak oni umieli w najbardziej bezinteresownych Jego czynach dopatrzeć się podstępnych, ukrytych celów, ile oni znajdowali w działalności Jezusa zagrożeń dla całego narodu żydowskiego, jak bardzo nie widzieli w sobie nic z tego, co im Jezus zarzuca, a wszystko tłumaczyli Jego złośliwością. Już nawet nie zdziwiła się, gdy doszła do niej wiadomość, że na skutek poruszenia, jakie wskrzeszenie Łazarza wywołało wśród mieszkańców Jerozolimy, kapłani noszą się z zamiarem zamordowania jej brata. W wyniku właśnie tej wiadomości Łazarz, który zawsze tak unikał wszelkiej pompy, zdecydował się wydać wielką ucztę na cześć Jezusa. Zostały na to przyjęcie zaproszone wszystkie oficjalne osoby Jerozolimy. Nie pominięto żadnego z wybitnych faryzeuszów, uczonych w Piśmie, a przede wszystkim kapłanów. Aż się dziwiła, że Łazarz prosi do siebie ludzi, których zupełnie nie uznawał albo z którymi nie utrzymywał żadnych kontaktów towarzyskich.
– To nie dla mnie, to dla Niego – powiedział jej. – Niech przyjdą i niech swoją obecnością oddadzą cześć Jezusowi. A jak nie przyjdą, to niech wiedzą oficjalnie ode mnie, że żyję i komu zawdzięczam swoje życie.
Spytała:
– Czy zezwolisz, abym po swojemu uczciła Jezusa?
Roześmiał się:
– A co chcesz znowu zrobić?
– Chcesz, żebym ci powiedziała?
– Powiedz, proszę.
– Kupię trochę olejku szpikandrowego i pod koniec uczty namaszczę nim Jezusowi nogi.
– Mogłem się wcześniej tego domyślić. Przecież wiem, że pachnidła to twoja specjalność.
Jak się tego spodziewali, wielu z zaproszonych nie przyszło, ale i tak była ogromna ilość ludzi. Zdawało się, że braknie miejsc, choć wykorzystano w tym celu nie tylko cały dom, ale i cały ogród, choć wypożyczono z sąsiedztwa wszystko, co może służyć do przyjęcia gości. Nastrój był bardzo radosny. Łazarz posadził Jezusa obok siebie, na centralnym miejscu. W pobliżu usadowiło się Jego dwunastu towarzyszy. Chodziła wśród gości i była szczęśliwa. Starała się pomagać Marcie, jak tylko umiała. Doglądała, aby nikomu niczego nie brakowało, aby wszystkim było dobrze. Aż się bała, że może stać się coś, co zamąci jej radość. Było gorąco. Jezus, choć pogodny, wydawał się jej bardzo zmęczony. Pod koniec uczty, tak jak sobie umyśliła, poszła do swojego pokoju, wzięła stamtąd naczynie alabastrowe mieszczące w sobie prawie funt olejku szpikandrowego, podeszła do Jezusa i spytała:
– Czy można?
Jezus ujrzał otwarte naczynie z olejkiem, uśmiechnął się, skinął głową. Wtedy ona przyklękła i zaczęła powoli wylewać zawartość flakonu na Jego nogi. Silna woń pachnidła rozeszła się po całej sali. Wszystkie oczy zwróciły się na Jezusa. Zauważyła, że On jak gdyby posmutniał, zamyślił się. Nagle usłyszała coś, czego się nie spodziewała. Któryś z Dwunastu – potem mówiono, że to był Judasz, ale ona wcale tego nie była pewna – powiedział z dezaprobatą:
– Na cóż ta strata. Można było ten olejek sprzedać za trzysta denarów, a pieniądze rozdać ubogim.
Zobaczyła, że Jezus to usłyszał. Podniósł głowę i odpowiedział mówiącemu:
– Dajcie jej spokój. Czemu sprawiacie jej przykrość. Dobry uczynek względem mnie spełniła. Ubogich zawsze u siebie mieć będziecie i gdy zechcecie, możecie im czynić dobro. Mnie jednak nie zawsze mieć będziecie. Ona to na mój pogrzeb uczyniła.
Zamarła. Naczynie wypadło jej z ręki i z trzaskiem rozbiło się o posadzkę. Zrobiło się jej słabo, bała się, że zemdleje. Usiadła na ziemi obok Jego stóp, tak chwilę trwała, potem cicho wysunęła się do swego pokoju i tam dopiero się rozpłakała.
Tak, czuła to, Jezus wie, co Mu zagraża. Idzie w śmierć z całą świadomością. Gdy sama spokojnie starała się rozważać możliwości, jakie Mu pozostały, musiała przyznać, że On nie ma wyjścia. Najwyżej ucieczkę poza granicę. Ale nie tylko poza granicę Palestyny, lecz całego narodu żydowskiego. Bo gdyby nawet uciekł do jakiegokolwiek miasta w Małej Azji czy Macedonii, wszędzie by Go dosięgli. Przecież wszystkie grupy żydowskie całego świata podlegały Jerozolimie. Gdy usiłowała doszukać się błędów, które Jezus popełnił w swojej działalności, które doprowadziły Go do takiego zagrożenia: co zaniedbał, czego powinien był się wystrzegać, co i gdzie powiedział za dużo, co zrobił niepotrzebnie albo fałszywie, czego powinien zaniechać, ażeby nie dopuścić do tego wyroku, który nad Nim zawisł – dochodziła zawsze do tego samego wniosku, że to było nie do uniknięcia. Z drugiej strony stwierdzała, że On od początku zdawał sobie z tego sprawę i przed niczym się nie zawahał, powiedział wszystko, co tylko powinien był powiedzieć ludziom, aby im ukazać, co to znaczy służyć Bogu.
Ale ona nie chciała Jego śmierci. Będzie Go przed nią bronić, jak tylko będzie mogła i umiała.
Kiedy na drugi dzień Jezus odchodził do Jerozolimy, Łazarz jeszcze przy bramie prosił Go, by – dopóki jest w mieście – przychodził do nich na noc.
– Przecież to tylko godzina drogi – argumentował.
Jakże mu była wdzięczna za te słowa. Gdy wracali do domu, wiedziała, że on tak samo myśli jak ona. Czuje niebezpieczeństwo, jakie grozi Jezusowi. Chce Go ochronić przed zamachem. Choć nie bardzo wierzyła w to, że Jezus spełni ich prośbę, rzeczywiście przyszedł tego dnia na noc. Przyszedł i w drugi, i w trzeci wieczór.
W czwartek Jezus powiedział jej, żeby nie czekali na Niego z wieczerzą, ponieważ chce w nocy spożyć ucztę ofiarną wspólnie z uczniami w Jerozolimie. Nie lubiła tych nocy spędzanych w Jerozolimie w nieznanych jej miejscach, w nieznanych jej mieszkaniach, i to nie lubiła tym bardziej, im bardziej zbliżały się święta, które Jezus – zdaniem faryzeuszów – chciał wykorzystać na zawładnięcie Jerozolimą. Wciąż bała się zdrady – że odkryją Jego miejsce schronienia i pochwycą Go we śnie. Gdy był w ich domu w Betanii, miała pewność, że potrafi Go obronić – ona wraz ze swoją służbą i wraz z Jego ludźmi, których dlatego tak chętnie gościła.
To była straszna noc. Najpierw nie mogła zasnąć. Potem wciąż się budziła. Wychodziła na pole, nadsłuchiwała. Gdyby to było możliwe, pobiegłaby do Jerozolimy. Kładła się znowu, powtarzając sobie, że Jezus by ją zganił za te niepokoje i kazałby się jej natychmiast udać na spoczynek. Nie mogła zapomnieć o tych słowach, jakie Jezus na ostatnim przyjęciu u nich skierował do swojej Dwunastki: „To na mój pogrzeb ona tak uczyniła”. Prześladowały ją majaki. Zdawało się jej, że już idą, aby Go porwać, i trzeba Go bronić, wołać na śpiących ludzi. Tylko wciąż nie mogła biec, stopy kleiły się jej do ziemi, wciąż nie mogła nikogo znaleźć.
cd.: Maria Magdalena 3 (str. 11)